wtorek, 29 maja 2012

Kiedy rodzic krzywdzi dziecko.

Oprócz wrażliwca, najpewniej jestem różniej typem obserwatora-analizatora. Syn mój spokojny dość towarzysko, pozwala mi na ten proceder często ;-)

Obserwuję i czasem oczom własnym nie wierzę. I aż samo na język się pcha, żeby tak odezwać się, uwagę zwrócić, a czasem to nawet tak przez kolano rodzica niektórego przełożyć i tyłek ostro przetrzepać.
Temat "niebicia dziecka" wałkowany medialnie ostatnio jest stale. I dobrze, bo mam wrażenie, że nieco zaczyna się zmieniać mentalność wychowawcza. Nie na czasie zaczynają być klapsy po prostu. I jeśliby nawet z mody zjawisko "niebicia" się rodziło, zamiast ze świadomości, to i tak cieszę się bardzo.

Oprócz takiej przemocy wprost widzę jednak i inne rodzicielskie występki. Nawet takie niby niskiej szkodliwości, jak paradowanie z nieosłoniętym noworodkiem o 12 w południe po miejskim targowisku. Widać, że to kluska mała jeszcze taka, ledwo co z brzucha wyjść musiała, bo skórka przeźroczysta i alabastrowa. Leży w nosidle na wpół siedząco, oczęta mruży, a matka w szmatach przebiera. No do jasnej cholery! A gdzie mózg?!

Sama nie raz swojego zapominam. Kiedyś wczesną wiosną mroźną jeszcze z Synkiem mym na spacer się wybrałam. Na to kobieta obok idąca serdecznym (niby) głosem, serdecznie (niby) sugeruje mi tu, że takie zimno, a maluszek całe czoło na wierzchu i że czapeczkę powinnam na czółko mu naciągnąć chyba bardziej, bo zapalenie zatok to w moment można załapać, a cierpienie potem straszne; ona wie, bo sama miała kilkakrotnie i teraz o zasłanianiu zatok pamięta.

Wkurzyła mnie. Baba jedna. Głupio mi się zrobiło. Głupa też chyba udałam i wnerwiona przyspieszyłam kroku.
I idąc tak, po chwili zaczęłam analizować, że rzeczywiście mrozisko jak diabli, wieje jak na uralu, a ja w taką czapkę Syna mego wystroiłam, że ledwo na nasadę włosów naciągnąć ją można . Sama w myślach się w głowę popukałam, dumę urażonej matki, do kieszeni schowałam i czym prędzej do domu z dzieciakiem zwiałam. Na drugi dzień czapę nową zakupiłam. Wiosenną, ale "głęboką". Trochę nawet za, ale lepiej dmuchać na zimne - stwierdziłam. Teraz pamiętam już o zatokach cennych Syna mego, gdy zimnisko nas nawiedza.

Spotkałam tę Panią jeszcze za czas jakiś,  robiąc zakupki osiedlowe. I wiecie co, podziękowałam jej. Że mnie do uruchomienia mózgu wtedy przywołała.Najpierw spojrzała na mnie zdumiona, potem uśmiechnęła się i też podziękowała. Za wyrozumiałość.

Takich sytuacji, jak ta - trywialna, a także nieco mniej przyjemnych, kiedy rodzic dziecko krzywdzi w inny sposób, kiedy w gronie naszej najbliższej rodziny, czy przyjaciół mama, czy tata dziecko swe poniża, ignoruje, kiedy dziecko widzi rodziców swych pijanych, wygłupiających się niby tylko, ale na granicy balansując, obserwuję dookoła mnóstwo. I coraz częściej już prawie wyrywa mi się, na język rzuca nerwowo sprzeciw, ale ciągle odwagi mi braknie. Bo zastanawiam się jaki w tym sent.

 Bo jaki sens ma upominanie rodzica by nie krzywdził, jeśli prawdopodobnie za moment, właśnie na dziecku swym frustracje, za upomnienie owo "wyżyje".

czwartek, 24 maja 2012

Nikt inny niż mama.

Wrażliwcem jestem bezsprzecznie. Ryczę regularnie na filmach. Wyję oglądając dokumenty o krzywdzonych dzieciach, starszych ludziach, zwierzętach. Ostatnio na przykład kupiłam na rynku kwiaty od babulki starej i pomarszczonej jak orzech włoski. Wszystkie, które jej zostały. Chciała 10 zł. Dałam więcej. Zimno było. Ucieszyła się. Odeszłam kawałek i rozbeczałam się. Szłam przez ten rynek, z tymi jej kwiatkami i wyłam nad jej podłym losem.

Zdarzyło się również, że beczałam na reklamie w tv. Ostatni raz - rok temu w chwilę po porodzie. Puszczali reklamę rajstop. Obrazki takie -  od dziewczynki do panny młodej, potem przyszłej mamy... Muzyka piękna. Hormonów burza poporodowych. Częstotliwość wysoka. Brzuszek ciążowy też się przewinął. A ja wyłam, jak bóbr. Za każdym razem. A razy było sporo...

No chore to jakieś. Może nawet zboczone nieco, tak ryczeć na reklamach, ale ostatnio znów mnie dopadło. Reklama Procter & Gamble. Koncernowa. O mamie. A w zasadzie dniu z życia mamy. Kurczę, jaki prawdziwy ten obraz jest. Specjaliści nie próżnowali. Od razu nasuwa się refleksja, ile taka mama w ciągu dnia wykonuje czynności. Jak silnie się czasami martwi. Jak strasznie przeżywa...

No, ale dlaczego od razu wyć? Ano dlatego, że dopiero teraz, kiedy sama jestem mamą pojęłam jaką bohaterką jest moja mama. Ile dla nas poświęciła. Życia. Energii. Czasu.
Każdy dzień. A w nim tysiące czynności dla nas. Tysiące kilogramów zakupów. Tysiące przepysznie ugotowanych obiadów. Tysiące rozwieszonych prań. Wyszorowanych podłóg. Wyprasowanych ubrań. Miliony umytych naczyń. Dziesiątki przygotowań świątecznych, kupionych prezentów. Na dnie całe można by przeliczyć jej martwienie się o nas, nasze rozmowy, cierpliwe wysłuchiwanie zwierzeń, czuwanie w chorobie... A teraz również setki godzin spędzonych z moim synkiem.

I mogłabym tak wymieniać to wszystko do rana. Bo teraz już wiem. Że mama nie przestaje być mamą ani na moment. Ani kiedy wychodzi, ani kiedy idzie spać. Pełni swą misję cały czas. Dzień w dzień wykonując te wszystkie czynności, często jedynie w towarzystwie swych dzieci, które są jedynymi świadkami, ile Ona właściwie robi. Mąż, bliscy widzą tylko czysty dom, zadbane dzieci, gotowy obiad na kuchence. Zupełnie, jakby było tak zawsze. Samo z siebie.

Taka prawdziwa mama,  która dobrze czuje się z tym, że jest mamą, która nie hoduje dzieci z obowiązku, a wychowuje z miłości, to najbliższa osoba pod słońcem.
NIKOGO, tak jak mamy nie można być pewnym. NIKOMU nie można tak bardzo zaufać. NIKT  inny nie odda nam WSZYSTKIEGO, co ma. NIKT inny nie będzie naszym bezwarunkowym największym fanem, wsparciem. NIKT  nie pokocha nas w dwustu procentach, bezgranicznie, totalnie bezinteresownie.  Ponad swoje własne życie.

Dlatego kocham Cię mamuniu moja...
I wiesz co? Ja też będę taką właśnie mamą...



PS. Tylko mi czasami teraz nie płacz ;-P

wtorek, 22 maja 2012

Nie wszystko wróci do normy...

Każda kobieta, choćby nie wiem jak bardzo zmieniona w czasie ciąży, jest w stanie wrócić do formy "sprzed".
Teraz to wiem, i tezę tę będę propagować gdzie się da.
Przyznaję - momentami nie wierzyłam, że to możliwe,  co powodowało moje liczne babskie frustracje. Zupełnie niepotrzebnie, jak się okazuje. Bo zamiast się frustrować przez dziewięć miesięcy po porodzie, trzeba było po półtora wziąć tyłek w troki i zawlec go do fitness klubu, rezygnując przy okazji z nadmiaru węglowodanów.  Tyle. Szkoda, że dopiero teraz jestem taka mądra. Ale przynajmniej następnym razem będę wiedziała co i jak. . .;-)

Wracając jednak do wątku pierwszego, czyli do "powracania". Chciałam się z Wami podzielić swoją refleksją. Mianowicie, że pewne rzeczy "wracają" bardziej, inne mniej, a jeszcze inne wcale.

Figura wraca - obiecuję. Ba! Intensywnymi ćwiczeniami można sobie zafundować, nawet jeszcze lepszą. Z czasem cellulit znika, nawet ten z nad kolan ;-)Wiem, sama byłam posiadaczką takowego. Fałd brzuszny znika też, nawet okaz wyjątkowo oporny. Druga broda również nie musi być dozgonna. Wraca talia, gdzieś w między czasie zaginiona. A bufet znów można w normalnym staniku nosić, bo wraca do mniej monstrualnych wymiarów...

Pewne sprawy jednak nie wracają już nigdy. Pewne "zjawiska" pozostają z nami na zawsze, niczym dowód, dokument na to, że byłyśmy ciężarne, rodziłyśmy, jesteśmy mamami.

Rozstępy zostają, jakby wpite w skórę, niczym wredna plama po zupce marchewkowej czy atramencie. A piersi... Ehhhhhh. Niestety piersi nie wrócą już nigdy. Do swej pierwotnej długości. I żadne ćwiczenia  intensywne nawet, ani cudowne zabiegi kosmetyczne, tudzież magiczne balsamy ujędrniające  nie odmienią ich...
Podobny skórny nadmiar obserwuję także w innych miejscach. I nijak "wciągnąć" się on nie chce. Czasem aż uwierzyć po prostu nie mogę, że taka rozwleczona skóra już na stałe pozostanie ze mną. Bo w głowie się przecież nie mieści, że niczym nie można jej jakoś zagęścić... A jednak.
Tak samo krocze. W przypadku ostatniego komentarz mój będzie krótki "Szczęśliwymi są te, które cesarki doświadczyły"... ;-)

I kiedy tak sobie myślę, o tych "bliznach" specyficznych, które na ciele moim pozostawiła ciąża i poród, żalu już nie czuję. Aczkolwiek był przez chwil parę, że "już nigdy". Już nigdy nie będę taka jak kiedyś.
Z czasem jednak nabrałam do tego dystansu. Zrobiłam porządek z tym, co się dało, a to czego "się nie dało", zaakceptować się staram. Nie chwalę się tym na co dzień, nie obnoszę przesadnie. Jasne, że czasem w samotności przyglądam się tym "pamiątkom" moim. Oglądam je,  niczym blizny po bitwie. I wtedy staram się dumna być, że je mam.  



czwartek, 17 maja 2012

Rozstrzelać to mało.

Pod jednym z ostatnich postów otrzymałam w komentarzu linka z poleceniem zapoznania się. Niczego nie podejrzewając kliknęłam.

Łóżko. Na nim niemowlę. Małe. Leży na brzuszku. Obok siedzi kobieta. Krzyczy i zaczyna. . .  Okładać dziecię poduszką. Po główce. Mocniej. I coraz mocniej. Niemowlę usiłuje po każdy razie podnieść trzęsącą się główkę. Płacze. Bezbronne.
Kiedy z całym impetem uderzyła je ręką po malutkiej główce, pękło mi serce.

Szybko wyłączyłam filmik. Przeszedł mnie dreszcz. Zaczęło mną trząść. Rozpłakałam się. Wnętrzności przewróciły mi się do góry nogami.

Nigdy, powtarzam - nigdy, wcześniej żaden widok tak bardzo mnie nie poruszył. To było okropne! Najokropniejszy widok w moim życiu. Widziałam tam moje ukochane dzieciątko. Malutkie. Śliczne. Pachnące. Słodkie. Bezbronne. Zupełnie, jak mój Synek.

Jak można?! Do jasnej cholery jak można być taką podłą, wstrętną, nieludzką jędzą, żeby tak skatować dziecko ?! JAK?! Jak można skatować jakiekolwiek stworzenie?! A do tego malusieńkie, bezbronne dziecko?
Nigdy tego nie pojmę!

Rozstrzelać taką to mało. Wiem, że zabrzmi to strasznie, ale gdybym tylko mogła, naplułabym jej w twarz i sprawiła, aby umierała w męczarniach. Bo tak czuje krzycząca z żalu MATKA, która jest we mnie. Tylko, że wtedy byłabym taka sama, jak ona...

poniedziałek, 14 maja 2012

Eco Mama

Do tej pory informacji na temat eco mam dostarczały mi jedynie media. Przyznaję, że przyglądałam się im z zaciekawieniem. Ich filozofia dotycząca dzieci była mi bardziej bliska, niż daleka. Pewne elementy nawet mi się podobały.

Dzisiaj miałam okazję zobaczyć i usłyszeć "okaz ten" z bliska;-)
Umówiłam się na spacer  z koleżanką, która uprzedziła mnie, że będzie dzisiaj ze swoją znajomą.
Spotkałyśmy się we trzy.

Pierwsze co mnie nieco zaciekawiło to fakt, eko mama przyszła z córeczką w nosidle na piersi. Fajnie - pomyślałam. Do dziś z rozrzewnieniem wspominam nasze spacery "w chuście". Teraz nie mam już odwagi, bo po piętnastu minutach kręgosłup pękłby mi w pół. Eco mama wózka nie posiada w ogóle. . .

Następnie zauważyłam, że eko dzidzia ma na sobie jeden rękawek, rajstopki i opaskę (nie na uszach). Tyle. Skarpetek czy bucików, ewentualnie czapki czy kapturka chociaż - brak. Dodam, że spacer był późnym popołudniem, a temperatura była taka, że po kilku minutach ja samacofnęłam się do domu, żeby zamienić jeden rękaw na ciepłą bluzę i wiatrówkę.
Spoko - pomyślałam. Pewnie eco mama hołduje teorii, aby nie przegrzewać. Może mała już przywykła. . .
Głupio mi się nawet lekko zrobiło, bo Nacio w śpiworku, w kurteczce na polarku, z czapeczką bawełnianą na głowie i chustką pod szyją. A przecież też stosuję się do wspomnianej teorii, zwłaszcza że Syn mój bardzo potliwy ;-)

Poszłyśmy do parczku. Koleżanka nie - mama postanowiła nakarmić swą córcię, która marudziła. Przysiadłyśymy na ławce. Żeby zagaić, zapytałam odruchowo, czy eco mama też jeszcze karmi piersią.
Ano okazało się, że karmi nadal swą jedenasto miesięczną córcię i to głównie piersią, czasami podaje ciut owoców. Hmmmmm.

Dodam jeszcze, że w między czasie wyplątawszy dziecię z nosidła, zdjęła małej eco pieluszkę w grochy i wysadziła małą za ławką. W powietrzu. . .

Natomiast, kiedy zaproponowałam małej ciacho lub chrupę, które mój wylajtowany Syn akurat wpylał, obserwując rówieśniczki - odmówiła bo to słodycze, a ona nie podaje. . .

Wyrodna - pomyślałam. O sobie oczywiście. Ładnie to tak, żeby w syna od maleńkości węglowodany pakować?
Jednak szybko otrzeźwiałam, bo to przecież tylko ciastko małe na podwieczorek było, a nie napad na cukiernię.

No i właśnie. Kurcze, szanuję każdą mamę, razem z nieraz odmiennymi poglądami, ale wiecie co, doszłam do wniosku że przegięć nie cierpię. I działają na mnie jak płachta na byka. Może niektórym się wydać, że jestem ignorantką zwykłą, ale wyznaję jedną podstawową zasadę - RÓWNOWAGA. Uważam, że jeżeli z niczym nie będę przesadzać, to Synkowi nie zaszkodzę. W małych ilościach nie zaszkodzę maluszkowi ani parówką (min. 87% mięsa ofkors) ani ciastkiem, ani nawet herbatką z granulek. Dziecko powinno powoli próbować różnych rzeczy. Natanek je posiłki z "wiejskich warzyw", drób co przy domu robaczki skrobał, jaja zwykle od kur szczęśliwych. Ale kurcze, jak mi rarytasów tych zabraknie, to nie robię afery, tylko gotuję z mrożonki. Jajo od czasu do czasu od kury z klatki tez zabójcze nie jest. . .

Nie rozumiem mam, które popadają w cyco-obsesję, które w ogóle nie dają dzieciom soków, bo tylko woda jest odpowiednia, do zupki dodają wstrętny olej, bo masło szkodzi, i mają zgryz jak zachować stare warzywa, bo nowalijki nie są tak samo okej.

Może gdybym dostała jakieś mądre argumenty, to w końcu bym pojęła. Nie zarzekam się.

czwartek, 10 maja 2012

Brzuchy, brzuchy, brzuchy...

Rozświeciło się słonko szalone. Zazielenieło się. Ptaki rozśpiewały się po wiosennemu. Ciepły wiatr muska rozgrzany promykami polik. Ehhhhh. Cudnie!

Podwójnie cudnie, że jestem mamą i mogę tę nową wiosnę dzielić z moim ukochanym Synkiem, Synuśkiem, Syniuleńkiem matuli swej cudownym maluśkim i ślicznym.

Potrójnie cudnie, że nie muszę pracować, stresować się szefem, wrednymi klientami, planem do wykonania.
Dzisiaj jedynym planem, jaki sobie założyłam było kupienie wiosennych butków. A tak! Tak właśnie mam dobrze, że mogę sobie zrobić dobrze po babsku, beztrosko buszując w środku dnia po sklepach. I nie wstyd mi wcale, bezwstydnie do tego się  przyznać;-P

Jednak nie o butach miało być a o brzuchach.
Porozbierały się kobietki, kurtachy pozdejmowały i brzuchy powychodziły na wierzch. A ja choć tak niedawno fałdu mego tłuszczowego się wyzbyłam, brzucholków tych zazdroszczę wielce. Bo to brzuchy ciążowe widzę wszędzie od dni paru. Duże i mniejsze, niskie, sterczące, piłkowate i rozlane. A w każdym maluśkie szczęście beztrosko sobie pływa.

Uśmiecham się wtedy do mam  tych przyszłych ciepło. Bo przecież wiem, jakiej magii teraz doświadczają. Bo ciągle pamiętam te ruchy w łonie ukochane, to brzuszka głaskanie i jemu opowiadanie ile cudowności go na zewnątrz czeka. Ja wiem. . .

Tylko one nie zawsze wiedzą, że to, co teraz przed sobą dźwigają, stan ten niezwykły i cudowny, to dopiero początek. Bo przecież prawdziwy kosmos to dopiero się zacznie ;-)

poniedziałek, 7 maja 2012

Jak cudnie, że możemy się rozmnażać.

Boże!
Dzięki Ci!
Dzięki Ci, że obdarzyłeś nas możliwością rozmnażania!
Dzięki Ci, że możemy się kochać, pieścić, a do tego otrzymujemy najcudowniejszy gratis na świecie.
Dziecię!
Za darmo! Z nas dwojga do tego stworzone. IDEALNE! W każdym calu.

A tak serio, to chyba ostatnio przeżywam jakieś apogeum macierzyństwa. Przyjemność mamowania rosła u mnie z czasem. Początki były bardzo trudne. Teraz kwitnie.

Kiedy tak sobie ostatnio jechałam autem, nagle wpadła do mojej głowy niczym piorun olśniewająca myśl: Jak cudnie, że możemy się rozmnażać! Że mamy tę możliwość, zupełnie za darmo, stworzenia sobie największego w życiu szczęścia.
Mało tego. W każdej chwili możemy sobie stworzyć następne. I to kiedy tylko się nam zachce. Wówczas tego szczęścia będziemy doznawać jeszcze więcej! I więcej!

Dzisiaj dotarło do mnie, że tak strasznie wkręciłam się w mamowanie, że w zasadzie mogłabym chodzić w ciąży i wydawać na świat nowe maleństwo co dwa lata ;-)
Tak, co dwa było by okej. Pierwszy rok po porodzie harówa i dochodzenie do siebie. Drugi rok - przygotowanie się na następny cud świata. Jedno dzieciątko w brzuchu - drugie już na zewnątrz - to byłoby mistrzostwo świata.
Hamuje mnie jedynie to, że dwuletni bobas ciągle jest strasznie malutki i ciężko by było. Ale powiem Wam  w sekrecie, że gdyby się owe dziecię jednak przydarzyło - byłabym ogromnie szczęśliwa.

Choćby dlatego, że już teraz każdego dnia rano, kiedy otwieram oczy, niezmiennie od czternastu miesięcy, dociera do mnie, jak wielkie szczęście posiadam. To uczucie euforii budzi się razem ze mną codziennie. I choć dzisiaj od rana mnie nie opuszcza, nie mogę się już doczekać, kiedy jutro o poranku dotrze do mnie na nowo, w momencie gdy poczuję jak małe pachnące snem stópki, miętolą mnie po twarzy.







sobota, 5 maja 2012

Jak się wlezie w te pieluchy, to już koniec.

"To już koniec!
Koniec wszystkiego!
Koniec życia! Swobody! Wolności!
Teraz to już tylko pieluchy, kupy, uwiązanie i obowiązek do końca życia!"

Pamiętam jak dziś te myśli szalejące po mojej głowie, na drugi dzień po tym, jak dowiedziałam się, że jestem w ciąży. W upragnionej, zaplanowanej ciąży.

Opętała mnie wówczas panika i ogólne przerażenie. Jakieś idiotyczne wyobrażenie zaburzyło pierwotną radość z rychłego macierzyństwa. Dziś aż trudno mi w to uwierzyć.

Gdy powraca do mnie to wspomnienie, chce mi się śmiać z samej siebie. A powróciło również na minionej majówce, kiedy było mi taaaaaaaaaak dobrze, miło, wesoło. Kiedy śmialiśmy się ze znajomymi, kiedy wygłupialiśmy się na pikniku przed kamerką, kiedy sapaliśmy drałując pod górę, śmiejąc się z wyrazów naszych twarzy, kiedy człapaliśmy po śniegu, podziwiając fantastyczne widoki i monumentalność gór, ubrani jedynie w krótkie rękawki, kiedy piliśmy moją ukochaną poranną kawkę na tarasie z widokiem na zaśnieżone szczyty, kiedy po całym dniu wędrowania moczyłam obolałe stopy w wodzie z solą, kiedy z radochą ubierałam dopasowany tiszert, bez stresu, że fałd brzuszny wisi i odstaje...

Bożesz! Jaka ja głupia wówczas byłam, gdy nasz ukochany krasnalek kiełkował dopiero w mym brzuchu. Czego koniec to miał być?! Przecież odkąd mój ukochany malec zjawił się na świecie, to dopiero wszystko się zaczęło! A na pewno nic się nie skończyło. Na pewno!

Skąd zatem takie wyobrażenie? Sądzę, że po prostu od ludzi. Tu wpadły w ucho narzekania jakiejś przemęczonej, samotnej w gruncie mamy, tam opowieści jakiegoś taty, który chyba tatą być nie lubi, gdzie indziej mity, że jak już się wlezie w te pieluchy, to już koniec, że mając malutkie dziecko, to już się nie da, i tak dalej...

Nie rozumiem. Jak to się nie da?! Wszystko się da! Wszystko można! W zasadzie nie ma rzeczy, której nie mogłabym teraz zrobić. Jeśli tylko chcę - wszystko mogę! Jeśli tylko chcę... Momentami jest może ciut trudniej. Jednak przecież wszystko można sobie mądrze i wygodnie zaplanować, przewidzieć i się przygotować, zabezpieczyć. Wówczas nie ma rzeczy niemożliwych.

Powiem więcej, odkąd jestem mamą, odkąd w mojej drodze zaczął towarzyszyć mi mój uśmiechnięty przecudny mały chłopczyk, wszystko co rzekomo mogłoby dać radość, być przyjemne, jest cudowne podwójnie. Odbiór rzeczywistość, życia, doznań stał się jakiś ostrzejszy, a w tak wyborowym towarzystwie każda boska chwila, dopiero daje prawdziwą radość.

Żal mi tylko, że tyle czasu straciłam. Że tyle życia upłynęło mi w postaci tak przykro bezpłciowej, szarej, byle jakiej. Bo prawdziwa jakość rozpoczęła się w momencie, kiedy poczułam, że w moim brzuchu rośnie moje największe SZCZĘŚCIE.









czwartek, 3 maja 2012

Pamiątka z wycieczki.

No to dopiero pamiątkę przywieźliśmy sobie z gór. Pamiątka, że ho ho.

Półtorej godziny spędziliśmy dziś na pogotowiu, żeby łaskawie ktoś osłuchał naszego maluszka i stwierdził, czy to rzężenie i cherlanie to aby zapalenie oskrzeli nie jest...

Wspomniane kaszlisko obudziło nas w środku nocy. Ni stąd ni zowąd. A tak uważałam, a tak dmuchałam na tych górskich szlakach, rączki co chwilę sprawdzałam i karczek. Okrywałam, bluzy w plecaku targałam i spodnie cieplejsze . . A jednak dopadło nas. A raczej Nacia naszego dopadło to tałatajstwo wredne.

Całe szczęście w tym nieszczęściu, że na oskrzelka nie padło. Podobnoż to przeziębienie tylko. Klasyk.
A jednak ten kaszel rwący taki przeraża mnie szczerze.
Podobnoż nie leczy się objawów takich niczym. Czekać trzeba. Jak na płucka wejdzie, to wtedy dopiero coś się zaaplikuje.

Ale ja tak nie potrafię, z niczym czekać na najgorsze. Stąd prośba moja do Was Mamuśki, abyście doświadczenia swego i mnie rąbka uchyliły, a tym samym poradziły, czym ulgę Synkowi memu przynieść mogę.

Dodam tylko, że kaszlisko to na razie jedyny objaw. Kataru, gorączki na szczęście brak.

środa, 2 maja 2012

Czego nauczyła mnie dzisiejsza wyprawa?

Dzisiejsza górska wyprawa nauczyła mnie, że nie ma rzeczy niemożliwych.
Ale tym razem nie jest to jedynie wyświechtany slogan.

Dzisiaj znów wdrapaliśmy się wysoko. Z Naciem. Na plecach. Tatuś Maciuś doznał zmęczenia materiału, więc postanowiłam go trochę wspomóc.

Bałam się. Teraz mogę się przyznać. Dwudziesto minutowa wspinaczka pod ostre wzniesienie z dziesięcio kilowym obciążeniem w ostrym słońcu. Ale dałam radę.

A kiedy tak niosłam ten mój słodki ciężar, sapiąc miarowo, poczułam że dla mojego Syna jestem stanie przenieść góry. Dosłownie i w przenośni.

Dotarło do mnie, że skoro udało mi się wytrzymać największy w życiu wysiłek i ból, kiedy wydawałam mojego maluszka na świat, to teraz zniosę wszystko. A na pewno wiele.

Taka przebieżka górskim szlakiem, z moim słodziakiem na plecach to bułeczka z masełkiem;-P

 





wtorek, 1 maja 2012

Pozdowienia z gór!!!


Wdrapaliśmy się na górę! Juuuuuuupi!


Kochamy się jak dwa wariaty!

No bo ileż można czekać na jakieś bejbowe papu?!


A parapet trzeba zaliczyć każdy. Również schroniskowy;-P

 C.D.N.