Ależ odkrycie! Śmiem twierdzić, że w rankingu ciążowych hitów pobiło nawet poduszkę ciążową. Zatem, Mili Państwo oto na miejsce pierwsze na podium wchodzą...........Tadam!!!!!!!!!!!!!!!!STOPPERY DOUSZNE! :-)
Kilka dni temu wyremontowaliśmy pokój synka naszego, który służył nam niegdyś za sypialnię. Dlaczego niegdyś? Dłuuuugo by opowiadać. Żeby zaoszczędzić czasu przedstawiam poniżej plan wydarzeń.
1. Zakup mieszkania i wprowadzenie naszego łoża do małego pokoiku.
2. Ochrzczenie pokoju z łożem tytułem - SYPIALNIA.
3. Rok upojnych nocy w sypialni.
4. Pojawienie się baby w brzuniu - ostatnie 4 miesiące życia sypialni.
5. Bezsenności nocne mamuśki Martuśki.
6. Chrapanki tatusia-Maciusia oraz jego wyprowadzka do salonu.
7. Usunięcie łoża z sypialni i zakup pięęęęęknej kanapy wrzosowej, w celu powiększenia powierzchni w sypialni - jedna z tysiąca koślawych, ciążowych decyzji mamuśki Martuśki.
8. Ujawnienie się koślawości owej decyzji po pierwszej nocy na szczupłej kanapie wrzosowej.
9. Szumienie w rurach - rozpoczęcie sezonu grzewczego.
10. Permanentna mamina bezsenność.
11. Wyprowadzka mamuśki Martuśki do salonu i wspólna praca nad zniwelowaniem chrapanek tatusia-Maciusia.
12. Przeistoczenie pokoiku z łożem z składzik.
I tak w sumie aż do teraz, bo trzeba w końcu urządzić pokoik synkowi. W celu tym składzik został posprzątany i pomalowany, a szczupła kanapa wrzosowa wyprowadzona do piwnicy. Po długich tym razem naradach i pokoju pomiarach zakupiliśmy łoże. Cuuuuuuuuudowne, wielkie i bosssssskie. Cały bajer polegał jedynie na innym (niż na środku pokoju) ustawienia łoża, a i miejsce na mebelki dziecięce się znalazło :-)
Pozostał tylko jeden problem - szumy w rurach. Czekając na łoże, wezwałam fachowca. Fachowiec fachowo uświadomił mnie, że rur w pokoiku nie mamy, więc on w ogóle nie wie co mi tu szumi. W celu wykluczenia u mnie omamów dźwiękowych potwierdziłam istnienie szumienia u komisji orzekającej złożonej z : teściowej, tatusia-Maciusia, siostry mej osobistej oraz dwóch czworonogów - Dolara i Kaprysa. Wszyscy orzekli jednogłośnie, że szumy są. Problem tylko w tym, że na razie nie wiem jak rozwiązać ten problem.
W każdym razie zamówione łoże (na Allegro-ryzyk fizyk, ale bardzo polecam) przyjechało. A mnie wizja niezidentyfikowanej wody płynącej przeraziła. Wtedy przypomniały mi się opowieści pomysłowej przyjaciółki mojej - Pauli o zbawiennych właściwościach stopperów. Takowe przed nocą pierwszą zakupiłam.
Nadeszła noc. Leżenie w łóżku przed telewizorem - super. W reszcie chwila prawdy - wyłączyłam telewizor i ...
Szumi. Kurna szumi. Ja z boku na bok. Dalej szumi do jasnej anielki. Nie wytrzymam. Żarówka nad głową się zapaliła - stoppery! Otworzyłam, ugniotłam, zaaplikowałam i ... Ciszaaaaaaaaaaaaaaa. Bosssssssssssssssko.
I nie dosyć,że szumy umilkły, to jeszcze pierwszy raz od nie pamiętam kiedy, przespałam całą noc z jednym tylko na siku wstaniem :-)
PS. Droga Elektrociepłownio,
Chciałabym, abyście wiedzieli, że to, iż przyjaciółkę mam pomysłową ( Pauluniu pozdrawiam), a wynalazca stopperów powinien od nadwrażliwych ciężarnych Nobla dostać, nie zmienia faktu, że kiedy tylko lepiej się poczuję i z łóżka wstanę DOBIORĘ SIĘ WAM DO TYŁKÓW:-)
niedziela, 30 stycznia 2011
czwartek, 27 stycznia 2011
Postanowiłam się odsłonić...
Przyznaję. Dałam upust swej babskiej próżności. Jestem w ósmym miesiącu ciąży i.....ojjjj daaaaaaawno już tego nie robiłam :-) Dziwnie zabrzmiało, he he he he, ale tak - tego o czym sobie właśnie pomyślałaś też ;-)
I nie udawaj, że wcale nie pomyślałaś. To, że jesteśmy w ciąży, to nie znaczy, że musimy być pruderyjne :-)
Odsłoniłam się. I to w sieci. A w dodatku ciążowo....A co!Napięcie rooooooośśśśśśnieeeeeee.
No więc już mówię o co chodzi. Zgłosiłam się do uczestnictwa w modowo - ciążowym blogu naszej blogowej koleżanki. Bo tak. Bo mi się poprzednie odsłony spodobały i też mi się zachciało.
A jak to osłanianie wyszło możecie sprawdzić na stronie :
http://mamaglamour.blox.pl/2011/01/Mama-Glamour-2011-odslona-piata.html
Golasów nie będzie, ale mimo wszystko zapraszam ;-)
I nie udawaj, że wcale nie pomyślałaś. To, że jesteśmy w ciąży, to nie znaczy, że musimy być pruderyjne :-)
Odsłoniłam się. I to w sieci. A w dodatku ciążowo....A co!Napięcie rooooooośśśśśśnieeeeeee.
No więc już mówię o co chodzi. Zgłosiłam się do uczestnictwa w modowo - ciążowym blogu naszej blogowej koleżanki. Bo tak. Bo mi się poprzednie odsłony spodobały i też mi się zachciało.
A jak to osłanianie wyszło możecie sprawdzić na stronie :
http://mamaglamour.blox.pl/2011/01/Mama-Glamour-2011-odslona-piata.html
Golasów nie będzie, ale mimo wszystko zapraszam ;-)
wtorek, 25 stycznia 2011
Karmić mi się chce!
Na wstępie chciałam uprzedzić wszelkie nader wyzwolone, nowoczesne matki przyszłe tudzież doszłe, że treści poniżej zawarte mogą być momentami niezrozumiałe a nawet dla nich obrzydliwe. ZATEM CZYTASZ TEGO POSTA NA WŁASNĄ ODPOWIEDZIALNOŚĆ.
Od początku. Od dłuższego już czasu mam mocne wrażenie, że mój naturalny instynkt samicy jest już na granicy przekroczenia wszelkich granic... :-) Pierwszy objaw zauważyłam jakiś rok temu. Suczka mojej teściowej - Coco powiła szczenięta. Rodziła biedaczka całą noc, a moja teściowa wiernie jej asystowała. Nadmienię, że czekaliśmy z Maćkiem na ten dzień bardzo, ponieważ mieliśmy dostać jednego z owych psich dzidziusiów. Około godz 12 byliśmy już u teściowej. Mama Maciusia zaprowadziła nas do salonu, gdzie przy palącym się kominku, w psim koszyku leżała drobna suczka z małymi jak myszki pieskami. Wymęczona, sponiewierana, z wywalonymi, nabrzmiałymi sutkami, do których wiły się jak robaczki psiaki. I wtedy mój instynkt pojawił się po raz pierwszy. Byłam totalnie zachwycona tym widokiem! Wiedziałam oczywiście, że sunia jest wymęczona i wcale nie jest jej super. Jednak mimo tego , nie mogłam się na ten naturalny obrazek napatrzyć. I to, co teraz powiem, pewnie 80% z Was weźmie juz za zboczenie, ale (powiem w takim razie po cichu) ja jej tego zazdrościłam. Zamarzyłam, żeby być taką suczką z wywalonymi cyckami, z przyssanymi do nich maluchami.
To było rok temu...
Później będąc juz w ciąży, oglądałam dokument o ciężarnych kobietach w różnym wieku. Moją uwagę najbardziej przykuła scena porodu jednej z nich. Łzy ciekły mi jak grochy. I znowu, nie z żalu nad nią, tylko ze wzruszenia i chyba jakiejś małej zazdrości. Dziewczyna rodziła w dmuchanym basenie, rozłożonym w swoim domu. Asystował jej tylko mąż i rodzice. Była bardzo skupiona, wręcz zamknięta w swoim porodzie. Przybierała takie pozycje, jak nakazywała jej natura-instynkt. Powoli, spokojnie oddychała. A po jakimś czasie, dosłownie sama wyjęła sobie z krocza dziecko i położyła na brzuchu...Piękne to było naprawdę.
I o tym mniej więcej chciałam dzisiaj napisać. O ile jestem kobietą, która nie lubi natury w zwykłych jej przejawach - typu: naturalne, nie farbowane włosy, długie naturalne paznokcie, naturalny brak makijażu, naturalne owłosienie na kroczu, nogach, czy też.........................pachach, naturalnie zwisające do pasa cycki, które można by było lekko poprawić choćby kwasem hialuronowym i tak dalej. O tyle jeśli idzie o naturę w fizjologii kobiety, jestem jej ogromną (dosłownie i w przenośni) fanką. Nie mam pojęcia skąd to się u mnie bierze, ale jest. I dobrze mi z tym.
Przypominam sobie czasem moje debaty ( jeszcze przed ciążą) z moją przyjaciółką. Zastanawiałyśmy się ze wstrętem na twarzy, jakie to musi być obrzydliwe mieć coś żyjącego w brzuchu. Takiego tasiemca, który jeszcze w dodatku się rusza, fuj! A teraz nie mogę pojąć, jak w ogóle coś takiego mogło mi przyjść do głowy. To było mniej więcej na poziomie rozmowy dwóch nastolatek o tym, jak można wziąć męskie przyrodzenia do ust. Też było fuj! A trochę inaczej okazało się później, he, he :-) Zatem do wszystkiego chyba trzeba dojrzeć.
I tak też doszłam prawie do końca. Ostatnio coraz bardziej intensywnie myślę o tym jak to już będzie kiedy nasz synek będzie. Często sobie go wyobrażam i wtedy zawsze dochodzę do tego samego - marzę, żeby móc go przytulić do piersi i nakarmić. W końcu jak by to mogło być, żeby takie dwa wielkie cyce się zmarnowały :-)
Od początku. Od dłuższego już czasu mam mocne wrażenie, że mój naturalny instynkt samicy jest już na granicy przekroczenia wszelkich granic... :-) Pierwszy objaw zauważyłam jakiś rok temu. Suczka mojej teściowej - Coco powiła szczenięta. Rodziła biedaczka całą noc, a moja teściowa wiernie jej asystowała. Nadmienię, że czekaliśmy z Maćkiem na ten dzień bardzo, ponieważ mieliśmy dostać jednego z owych psich dzidziusiów. Około godz 12 byliśmy już u teściowej. Mama Maciusia zaprowadziła nas do salonu, gdzie przy palącym się kominku, w psim koszyku leżała drobna suczka z małymi jak myszki pieskami. Wymęczona, sponiewierana, z wywalonymi, nabrzmiałymi sutkami, do których wiły się jak robaczki psiaki. I wtedy mój instynkt pojawił się po raz pierwszy. Byłam totalnie zachwycona tym widokiem! Wiedziałam oczywiście, że sunia jest wymęczona i wcale nie jest jej super. Jednak mimo tego , nie mogłam się na ten naturalny obrazek napatrzyć. I to, co teraz powiem, pewnie 80% z Was weźmie juz za zboczenie, ale (powiem w takim razie po cichu) ja jej tego zazdrościłam. Zamarzyłam, żeby być taką suczką z wywalonymi cyckami, z przyssanymi do nich maluchami.
To było rok temu...
Później będąc juz w ciąży, oglądałam dokument o ciężarnych kobietach w różnym wieku. Moją uwagę najbardziej przykuła scena porodu jednej z nich. Łzy ciekły mi jak grochy. I znowu, nie z żalu nad nią, tylko ze wzruszenia i chyba jakiejś małej zazdrości. Dziewczyna rodziła w dmuchanym basenie, rozłożonym w swoim domu. Asystował jej tylko mąż i rodzice. Była bardzo skupiona, wręcz zamknięta w swoim porodzie. Przybierała takie pozycje, jak nakazywała jej natura-instynkt. Powoli, spokojnie oddychała. A po jakimś czasie, dosłownie sama wyjęła sobie z krocza dziecko i położyła na brzuchu...Piękne to było naprawdę.
I o tym mniej więcej chciałam dzisiaj napisać. O ile jestem kobietą, która nie lubi natury w zwykłych jej przejawach - typu: naturalne, nie farbowane włosy, długie naturalne paznokcie, naturalny brak makijażu, naturalne owłosienie na kroczu, nogach, czy też.........................pachach, naturalnie zwisające do pasa cycki, które można by było lekko poprawić choćby kwasem hialuronowym i tak dalej. O tyle jeśli idzie o naturę w fizjologii kobiety, jestem jej ogromną (dosłownie i w przenośni) fanką. Nie mam pojęcia skąd to się u mnie bierze, ale jest. I dobrze mi z tym.
Przypominam sobie czasem moje debaty ( jeszcze przed ciążą) z moją przyjaciółką. Zastanawiałyśmy się ze wstrętem na twarzy, jakie to musi być obrzydliwe mieć coś żyjącego w brzuchu. Takiego tasiemca, który jeszcze w dodatku się rusza, fuj! A teraz nie mogę pojąć, jak w ogóle coś takiego mogło mi przyjść do głowy. To było mniej więcej na poziomie rozmowy dwóch nastolatek o tym, jak można wziąć męskie przyrodzenia do ust. Też było fuj! A trochę inaczej okazało się później, he, he :-) Zatem do wszystkiego chyba trzeba dojrzeć.
I tak też doszłam prawie do końca. Ostatnio coraz bardziej intensywnie myślę o tym jak to już będzie kiedy nasz synek będzie. Często sobie go wyobrażam i wtedy zawsze dochodzę do tego samego - marzę, żeby móc go przytulić do piersi i nakarmić. W końcu jak by to mogło być, żeby takie dwa wielkie cyce się zmarnowały :-)
sobota, 22 stycznia 2011
Kurcze ! To my naprawdę będziemy rodzicami !
Wczoraj na szkole rodzenia zakończyliśmy poród ;-) i rozpoczęliśmy cykl - pielęgnacja dzidziusia. Pani rozdała nam bobasy i stertę ubranek i pieluch. Zajęcia dotyczyły ubierania, pieluszkowania i przekładania dzidziusia. I powiem Wam tak - mam 29 lat, kontakt z niemowlakami miałam, jednak jeszcze jakiś miesiąc temu naszły mnie wieczorem lęki co do zajmowania się niemowlakiem. Pamiętam jak dziś rozmowę z mężem moim, jak to będzie, jak dziecię już będzie. Ja - pełna obaw i znaków zapytania, jak tym kurczakiem należy się zajmować, skąd mamy wiedzieć jak go ubrać, jak pielęgnować, jak kłaść i podnosić, ba, nawet jak i co ile przewijać, żeby go przypadkiem "nie zepsuć". Na to Maciuś mój - jak zwykle opanowany i wszystko wiedzący, odpowiedział, że na bank damy sobie radę, bo przecież to się robi taki i tak, a tamto siak i suma summarum, to chyba mniej więcej będzie dobrze. Nie bardzo mnie to przekonało. Aż do wczoraj...
Położna wystawiła na pierwszy ogień panów... Po kolei pokazywała co i jak należy robić, aby bobasa kompletnie zapieluchować (także tetrą, w razie "w") i ubrać. I wiecie co? Kolejny raz przekonałam się, że Maciej mój będzie CUDOWNYM tatą! Jak on to wszystko sprawnie, a zarazem delikatnie robił! Jak świetnie szło mu przekładanie bodziaka przez główkę i ubieranie rękawków... Uwieńczeniem tego show było przełożenie "po sobie" (czyli jak najdelikatniej i jak najbliżej swojego ciała) dzidziusia do łóżeczka. Nie mogłam wyjść z zachwytu, zwłaszcza gdy widziałam brak wprawy innych tatów :-)
I jak tak patrzyłam na ukochanego mego w tej roli, tak dla niego nietypowej, ubierającego dzidziusiowi pampersa, dotarło do mnie, że my naprawdę lada moment będziemy rodzicami ... Kurcze ...
I wygląda na to, że troszkę się przeraziłam... Tak, tak strachu się w tej jednej chwili najadłam po pachy. Nie dlatego, że mi się odechciało, czy że żałuję naszej decyzji. Absolutnie nie! Przeraziła mnie myśl, że posiadanie dzidziusia będzie trwało 24 godziny na dobę. Dotarło do mnie, że z tego nie można się wypisać i że ten maluśki chłopczyk będzie nas potrzebował non stop. I tak idąc po nitce do kłębka, wystraszyłam się najbardziej tego, że ja nie dam rady, że zabraknie mi sił, zapału, a może nawet najnormalniej w świecie ochoty. Boję się, że wtedy będę zajmować się nim od niechcenia, bo tak trzeba. No a wówczas nie stanę na wysokości zadania i nie będę dobrą mamą... :-( I nie będę szczęśliwa ... ;-) Przyznam, że nie są to miłe rozważania. Zawsze w takich momentach próbuje jednak znaleźć jakieś logiczne i optymistyczne wytłumaczenie dla tych lękowych znaków zapytania. W tej sytuacji wymyśliłam sobie wersję następującą :
1. Od nie wiem jak już dawna pragnęłam dziecięcia, ba, ja nawet tęskniłam za nim, kiedy był jeszcze tylko w mojej głowie.
2. Może po moim blogu jeszcze tego nie widać, ale jestem babką baaaaaardzo uczuciową, staram się być dobrym człowiekiem i pracować nad swoimi wadami. Uwielbiam dzieci, zawsze bardzo mnie wzruszają czy to w reportażach, czy filmach.
3. 2 lata baaaaaardzo intensywnie pracowałam w międzynarodowym koncernie, gdzie nie było zmiłuj, więc taki gościu 56cm wzrostu, na bank nie będzie mi bardziej spędzał snu z oczu, niż szef mój, którego ciepło pozdrawiam :-)
4. No i w końcu dziecię nasze będzie NASZE. Może to zabrzmi jak wyświechtany slogan, ale na prawdę jest to owoc naszej bardzo wielkiej miłości ... A z miłości może powstać tylko miłość, no nie? Miłością tą OBYDWOJE będziemy pielęgnować naszego synka . Nawet jeżeli będzie miał alergię na żel wiążący w pieluszkach jednorazowych i trzeba go będzie przez 2 lata pieluchować tetrą ... :-) Tata - Maciuś na bank da radę! ;-)
PS. Ja tu sobie skrobię, a za ścianą maluje się pokoik naszego baby. Tzn. tata - Maciuś maluje :-)
PS. Tata - Maciuś to niezmiernie przydatne stworzenie :-)
Położna wystawiła na pierwszy ogień panów... Po kolei pokazywała co i jak należy robić, aby bobasa kompletnie zapieluchować (także tetrą, w razie "w") i ubrać. I wiecie co? Kolejny raz przekonałam się, że Maciej mój będzie CUDOWNYM tatą! Jak on to wszystko sprawnie, a zarazem delikatnie robił! Jak świetnie szło mu przekładanie bodziaka przez główkę i ubieranie rękawków... Uwieńczeniem tego show było przełożenie "po sobie" (czyli jak najdelikatniej i jak najbliżej swojego ciała) dzidziusia do łóżeczka. Nie mogłam wyjść z zachwytu, zwłaszcza gdy widziałam brak wprawy innych tatów :-)
I jak tak patrzyłam na ukochanego mego w tej roli, tak dla niego nietypowej, ubierającego dzidziusiowi pampersa, dotarło do mnie, że my naprawdę lada moment będziemy rodzicami ... Kurcze ...
I wygląda na to, że troszkę się przeraziłam... Tak, tak strachu się w tej jednej chwili najadłam po pachy. Nie dlatego, że mi się odechciało, czy że żałuję naszej decyzji. Absolutnie nie! Przeraziła mnie myśl, że posiadanie dzidziusia będzie trwało 24 godziny na dobę. Dotarło do mnie, że z tego nie można się wypisać i że ten maluśki chłopczyk będzie nas potrzebował non stop. I tak idąc po nitce do kłębka, wystraszyłam się najbardziej tego, że ja nie dam rady, że zabraknie mi sił, zapału, a może nawet najnormalniej w świecie ochoty. Boję się, że wtedy będę zajmować się nim od niechcenia, bo tak trzeba. No a wówczas nie stanę na wysokości zadania i nie będę dobrą mamą... :-( I nie będę szczęśliwa ... ;-) Przyznam, że nie są to miłe rozważania. Zawsze w takich momentach próbuje jednak znaleźć jakieś logiczne i optymistyczne wytłumaczenie dla tych lękowych znaków zapytania. W tej sytuacji wymyśliłam sobie wersję następującą :
1. Od nie wiem jak już dawna pragnęłam dziecięcia, ba, ja nawet tęskniłam za nim, kiedy był jeszcze tylko w mojej głowie.
2. Może po moim blogu jeszcze tego nie widać, ale jestem babką baaaaaardzo uczuciową, staram się być dobrym człowiekiem i pracować nad swoimi wadami. Uwielbiam dzieci, zawsze bardzo mnie wzruszają czy to w reportażach, czy filmach.
3. 2 lata baaaaaardzo intensywnie pracowałam w międzynarodowym koncernie, gdzie nie było zmiłuj, więc taki gościu 56cm wzrostu, na bank nie będzie mi bardziej spędzał snu z oczu, niż szef mój, którego ciepło pozdrawiam :-)
4. No i w końcu dziecię nasze będzie NASZE. Może to zabrzmi jak wyświechtany slogan, ale na prawdę jest to owoc naszej bardzo wielkiej miłości ... A z miłości może powstać tylko miłość, no nie? Miłością tą OBYDWOJE będziemy pielęgnować naszego synka . Nawet jeżeli będzie miał alergię na żel wiążący w pieluszkach jednorazowych i trzeba go będzie przez 2 lata pieluchować tetrą ... :-) Tata - Maciuś na bank da radę! ;-)
PS. Ja tu sobie skrobię, a za ścianą maluje się pokoik naszego baby. Tzn. tata - Maciuś maluje :-)
PS. Tata - Maciuś to niezmiernie przydatne stworzenie :-)
wtorek, 18 stycznia 2011
Dramat wózkowej szarzyzny
Po opisaniu mojego SNZW i Waszych wspierających komentarzach, postanowiłam spiąć pośladki i zacząć realizować codziennie coś :-) Zaczęłam od przepisania listy życzeń na papier zwykły i odptaszkowania tego, co już zgromadzić mi się udało. Ku mojemu zaskoczeniu, okazało się, że wcale ta góra lodowa, przed którą jeszcze chwilę temu stałam, wcale taka wielka nie jest :-) Na tip top zrealizowałam zwłaszcza jedną kategorię ;-) I tutaj napięcie rośnie... Właśnie uruchamiają się Wasze umysły, para z uszu idzie i....Ciekawa jestem co obstawiacie :-) Pewnie to samo, co i Wy najszybciej nazbierałyście :-) Mianowicie - garderobę of cours! Co, jak co, ale syn mój szafę ma taką, że spokojnie wystarczy na różniaste stylizacje przez następne sześć miesięcy :-) A nawet martwię się, że nie zdąży wszystkiego choćby przymierzyć. Chłopak muuuuuusi mieć wyrafinowany smak modowy od lat najmłodszych. Już ja o to zadbam. Koniec i kropka. :-)
Na marginesie dodam, że jestem przerażona tym, jak bardzo często ubiera się chłopców. Kolorystyka - popiel, w porywach szaleństwa sino-zgniła zieleń. DRAMAT! Chyba jedyne o co chodzi tym mamom, to żeby brudu nie było widać. O nie! Ja pralkę nową właśnie w ciąży zakupiłam. Jest zwarta i gotowa na góry prania malucha mojego, tak jak i mamuśka jego. Będziem prać dniami i nocami, ale burego dzieciaka mieć nie będę!
A teraz może wróćmy do meritum, bo zdaje się, że właśnie hormonalnie ciut się rozgadałam :-) Lista. Ciuchy są - połowa sukcesu :-) A i resztę zaczęłam bardziej namiętnie uzupełniać, co okazało się znacznie łagodzić dolegliwości Syndromu mego. Takim też sposobem zaczęłam częściej bywać w sklepach dziecięcych. I coraz bardziej ciekawskiego żurawia zapuszczać na wózki... I niestety - kolejny DRAMAT! Same kształty, wielkości, funkcje, stelarze, koła, składanie, waga, wygoda spacerówki i bezpieczeństwo fotelika - OK. Ale KOLORY - DRAMAT! A już dla chłopca w szczególności. Wybór mniej więcej rysuje się tak - smerfowy blue, zieleń w odcieniach zgnilizny tudzież siniaka. Aaaaaaaa są jeszcze przecież szarości, popiele, burości i inne brudności. No i czerwień - z tego wszystkiego najładniejsza chyba, niestety przeze mnie totalnie nie trawiona. Najgorsze jest jednak to, że tendencja ta towarzyszy wielu różnym producentom, w wielu różnych sklepach. I obojętnie czy fura owa kosztuje 1500 czy 3000 zł. Wniosek nachodzi mnie jeden - albo ja jestem jakąś totalnie rozkapryszoną babą z kosmosu, albo szczęścia totalnie nie mam do wózkowych poszukiwań w mieście mojem. Ale przecież w sieci to samo obserwuję ... :-(
Zatem babki prośbę mam następującą. Dajcie ino cynka, jak znajdziecie coś ciekawszego, niż mnie się udało. Takiego cynka dostałam o koszuli do karmienia i jestem zachwycona, bo to na prawdę okazała się perełka w morzu beznadziejności koszulowej :-)
Może takim sposobem uda mi się, aby moje najpiękniesze na świecie, wystylizowane BABY boską furą jeździło :-)
PS. Przepraszam wszelkie mamy, które wymienione przeze mnie kolory preferują... Chodziło mi bardziej o brak wyboru niż kolorystykę :-)
Na marginesie dodam, że jestem przerażona tym, jak bardzo często ubiera się chłopców. Kolorystyka - popiel, w porywach szaleństwa sino-zgniła zieleń. DRAMAT! Chyba jedyne o co chodzi tym mamom, to żeby brudu nie było widać. O nie! Ja pralkę nową właśnie w ciąży zakupiłam. Jest zwarta i gotowa na góry prania malucha mojego, tak jak i mamuśka jego. Będziem prać dniami i nocami, ale burego dzieciaka mieć nie będę!
A teraz może wróćmy do meritum, bo zdaje się, że właśnie hormonalnie ciut się rozgadałam :-) Lista. Ciuchy są - połowa sukcesu :-) A i resztę zaczęłam bardziej namiętnie uzupełniać, co okazało się znacznie łagodzić dolegliwości Syndromu mego. Takim też sposobem zaczęłam częściej bywać w sklepach dziecięcych. I coraz bardziej ciekawskiego żurawia zapuszczać na wózki... I niestety - kolejny DRAMAT! Same kształty, wielkości, funkcje, stelarze, koła, składanie, waga, wygoda spacerówki i bezpieczeństwo fotelika - OK. Ale KOLORY - DRAMAT! A już dla chłopca w szczególności. Wybór mniej więcej rysuje się tak - smerfowy blue, zieleń w odcieniach zgnilizny tudzież siniaka. Aaaaaaaa są jeszcze przecież szarości, popiele, burości i inne brudności. No i czerwień - z tego wszystkiego najładniejsza chyba, niestety przeze mnie totalnie nie trawiona. Najgorsze jest jednak to, że tendencja ta towarzyszy wielu różnym producentom, w wielu różnych sklepach. I obojętnie czy fura owa kosztuje 1500 czy 3000 zł. Wniosek nachodzi mnie jeden - albo ja jestem jakąś totalnie rozkapryszoną babą z kosmosu, albo szczęścia totalnie nie mam do wózkowych poszukiwań w mieście mojem. Ale przecież w sieci to samo obserwuję ... :-(
Zatem babki prośbę mam następującą. Dajcie ino cynka, jak znajdziecie coś ciekawszego, niż mnie się udało. Takiego cynka dostałam o koszuli do karmienia i jestem zachwycona, bo to na prawdę okazała się perełka w morzu beznadziejności koszulowej :-)
Może takim sposobem uda mi się, aby moje najpiękniesze na świecie, wystylizowane BABY boską furą jeździło :-)
PS. Przepraszam wszelkie mamy, które wymienione przeze mnie kolory preferują... Chodziło mi bardziej o brak wyboru niż kolorystykę :-)
poniedziałek, 17 stycznia 2011
Macierzyństwo to koszmar
Ale mnie to wkurza!!!
O co tym wszystkim babom chodzi do jasnej pogody!? Ostatnio gdzie się nie odwrócę, to wszędzie widzę i słyszę jakie to macierzyństwo jest straszne, męczące, przereklamowane. Jakie to mamy są zaniedbane, umęczone, nieszczęśliwe i zawiedzione. Jak to kończy się życie, a zaczyna harówa bez snu, jedzenia i radości. Gdzie widzę i słyszę? A różnie. To w telewizji, to od koleżanek, to w internecie. Pewnie odbieram takie tematy ze wzmożoną czujnością, bo za chwilę sama będę mamą ...
To jest trochę tak jak z nagonką na ciążę. I mam wrażenie, że tutaj się problem zaczyna. Ciągłe narzekania, mity, opowieści kobiet, które już w ciąży były. Jak to jest strasznie, okropnie, ciężko, męczarnia istna, tylko rzyganie, sapanie, nadwaga, rozstępy i 2764 inne okropne doznania. Boże! Skąd to się bierze?! I dlaczego ja tak nie mam?! Nie, nie, Pan Bóg nie obdarzył mnie cudowną ciążą bezobjawową. Pisałam już też o niejednej dolegliwości, która mnie dopadła, ale co to jest w porównaniu do tego ogromu szczęścia, które zalewa mnie falami każdego dnia?! Pikuś! Taki pikuś, że nawet gadać się o tym za bardzo nie chce. A już na pewno nie będę obsypywać takimi opowieściami dziewczyn, które akurat zaszły w ciążę.
Nie rozumiem tego strasznego zjawiska na prawdę. Jak tak można? Nie jestem aż taką idealistką, żeby żyć w błogim przekonaniu, że urodzę pięknego, pachnącego bobasa, który zamiast płakać, będzie się uśmiechał, w ogóle nie będzie robił kupy, a spał będzie dopóki sama nie znajdę łaskawie czasu na karmienie, które to potrwa z resztą jedyne 5 minut, bo tak pięknie będzie od razu cyca ssał. Wiadomo, że tak nie będzie. Ale nie wyobrażam sobie, żeby pielęgnacja i 24-godzinna opieka nad moim wymarzonym,wyczekiwanym
maluszkiem miała być koszmarem. Matko, aż wstyd tak choćby pomyśleć. Z resztą nie jedno już w życiu przeszłam i hardcory różne też mam już za sobą, dzięki czemu i tyłek twardy też mam. Na bank będą rzeczy przyjemne bardziej i mniej, ale w sumie to chyba "jak sobie pościelę" , tak się wyśpię. Tak , jak we wszystkim. DOBRE ZORGANIZOWANIE I WSPARCIE męża i bliskich są na pewno wielkim ułatwieniem. Nie zamierzam odsuwać Maciusia od pielęgnacji naszego maleństwa, tylko dlatego, że robi coś bardziej nieporadnie niż ja. Mamy, które tak robią, same strzelają sobie w kolano, bo potem przychodzi moment, kiedy wszystko muszą robić same, bo tatusiowie wycofują się całkowicie.
Mam nadzieję również, że nie zapomnę o sobie. Mogę być pewna, że mąż nie zabroni mi wyjścia do kosmetyczki, fryzjera, na zakupy, czy na spotkanie z koleżankami. Zatem jeżeli zamknę się w domu, zaniedbana, z odrostem na głowie, w starym podkoszulku męża, poplamionym dziecięcymi rzygami, to tylko na własne życzenie.
A w końcu, jestem też pewna, że nie urodzę potwora - pijawki wrzeszczącej dzień i noc. Nie wierzę w dzieci złe z natury. Nie ma czegoś takiego. Jeśli dzieciak jest nie do zniesienia, to tylko dzięki nam samym i błędom, które popełniliśmy. Nie ma też z tym nic wspólnego płeć dziecka. Chłopiec może być rozkosznym misiem, a dziewczynka wredną mądralą. WSZYSTKO ZALEŻY OD NAS. Rodzące się dziecko to czysta tablica i będzie takie, jak tę tablicę zapiszemy. Zgadzam się - pewne skłonności lub cechy charakteru są już zawarte w genach, ale cała sztuka polega na tym, żeby te dobre wspierać, a te złe wyciszyć.
Nie jestem alfą i omegą. Nie chcę się też wymądrzać, nie posiadając jeszcze dziecka. Chociaż całkiem zielona nie jestem, gdyż miałam 17 lat gdy mama moja powiła nam siostrzyczkę. W dużej mierze to ja się nią zajmowałam i o żadnych hardcorach sobie nie przypominam. Mam nadzieję, że nie zawiodę się na moim stanowisku w tej sprawie i będę SZCZĘŚLIWĄ MAMĄ, bo pragnę z całego serca swoje dziecię z radością wychowywać, a nie ze zgnuśniałą miną hodować.
O co tym wszystkim babom chodzi do jasnej pogody!? Ostatnio gdzie się nie odwrócę, to wszędzie widzę i słyszę jakie to macierzyństwo jest straszne, męczące, przereklamowane. Jakie to mamy są zaniedbane, umęczone, nieszczęśliwe i zawiedzione. Jak to kończy się życie, a zaczyna harówa bez snu, jedzenia i radości. Gdzie widzę i słyszę? A różnie. To w telewizji, to od koleżanek, to w internecie. Pewnie odbieram takie tematy ze wzmożoną czujnością, bo za chwilę sama będę mamą ...
To jest trochę tak jak z nagonką na ciążę. I mam wrażenie, że tutaj się problem zaczyna. Ciągłe narzekania, mity, opowieści kobiet, które już w ciąży były. Jak to jest strasznie, okropnie, ciężko, męczarnia istna, tylko rzyganie, sapanie, nadwaga, rozstępy i 2764 inne okropne doznania. Boże! Skąd to się bierze?! I dlaczego ja tak nie mam?! Nie, nie, Pan Bóg nie obdarzył mnie cudowną ciążą bezobjawową. Pisałam już też o niejednej dolegliwości, która mnie dopadła, ale co to jest w porównaniu do tego ogromu szczęścia, które zalewa mnie falami każdego dnia?! Pikuś! Taki pikuś, że nawet gadać się o tym za bardzo nie chce. A już na pewno nie będę obsypywać takimi opowieściami dziewczyn, które akurat zaszły w ciążę.
Nie rozumiem tego strasznego zjawiska na prawdę. Jak tak można? Nie jestem aż taką idealistką, żeby żyć w błogim przekonaniu, że urodzę pięknego, pachnącego bobasa, który zamiast płakać, będzie się uśmiechał, w ogóle nie będzie robił kupy, a spał będzie dopóki sama nie znajdę łaskawie czasu na karmienie, które to potrwa z resztą jedyne 5 minut, bo tak pięknie będzie od razu cyca ssał. Wiadomo, że tak nie będzie. Ale nie wyobrażam sobie, żeby pielęgnacja i 24-godzinna opieka nad moim wymarzonym,wyczekiwanym
maluszkiem miała być koszmarem. Matko, aż wstyd tak choćby pomyśleć. Z resztą nie jedno już w życiu przeszłam i hardcory różne też mam już za sobą, dzięki czemu i tyłek twardy też mam. Na bank będą rzeczy przyjemne bardziej i mniej, ale w sumie to chyba "jak sobie pościelę" , tak się wyśpię. Tak , jak we wszystkim. DOBRE ZORGANIZOWANIE I WSPARCIE męża i bliskich są na pewno wielkim ułatwieniem. Nie zamierzam odsuwać Maciusia od pielęgnacji naszego maleństwa, tylko dlatego, że robi coś bardziej nieporadnie niż ja. Mamy, które tak robią, same strzelają sobie w kolano, bo potem przychodzi moment, kiedy wszystko muszą robić same, bo tatusiowie wycofują się całkowicie.
Mam nadzieję również, że nie zapomnę o sobie. Mogę być pewna, że mąż nie zabroni mi wyjścia do kosmetyczki, fryzjera, na zakupy, czy na spotkanie z koleżankami. Zatem jeżeli zamknę się w domu, zaniedbana, z odrostem na głowie, w starym podkoszulku męża, poplamionym dziecięcymi rzygami, to tylko na własne życzenie.
A w końcu, jestem też pewna, że nie urodzę potwora - pijawki wrzeszczącej dzień i noc. Nie wierzę w dzieci złe z natury. Nie ma czegoś takiego. Jeśli dzieciak jest nie do zniesienia, to tylko dzięki nam samym i błędom, które popełniliśmy. Nie ma też z tym nic wspólnego płeć dziecka. Chłopiec może być rozkosznym misiem, a dziewczynka wredną mądralą. WSZYSTKO ZALEŻY OD NAS. Rodzące się dziecko to czysta tablica i będzie takie, jak tę tablicę zapiszemy. Zgadzam się - pewne skłonności lub cechy charakteru są już zawarte w genach, ale cała sztuka polega na tym, żeby te dobre wspierać, a te złe wyciszyć.
Nie jestem alfą i omegą. Nie chcę się też wymądrzać, nie posiadając jeszcze dziecka. Chociaż całkiem zielona nie jestem, gdyż miałam 17 lat gdy mama moja powiła nam siostrzyczkę. W dużej mierze to ja się nią zajmowałam i o żadnych hardcorach sobie nie przypominam. Mam nadzieję, że nie zawiodę się na moim stanowisku w tej sprawie i będę SZCZĘŚLIWĄ MAMĄ, bo pragnę z całego serca swoje dziecię z radością wychowywać, a nie ze zgnuśniałą miną hodować.
czwartek, 13 stycznia 2011
SNZW czyli Syndrom Niezdążenia Ze Wszystkim
Śniło Wam się kiedyś, że okazało się, że zapomnieliście o terminie matury i nie zdążyliście się nauczyć? Albo, że okazało się, że Wasz ślub jest szybciej i nie zdążyliście kupić sukni ślubnej...?
Mnie męczyły takie koszmarki dość często. Teraz jednak doszedł taki strach na żywo. Prześladuje mnie dziwny lęk, że urodzę wcześniej, za wcześnie, a jeszcze przecież nic nie gotowe - ubranka nie poprane, kosmetyki nie kupione, torba do szpitala niekompletna, szkoła rodzenia nie ukończona, pokoik nie wymalowany, łóżeczko nie złożone, nowe łóżko dla nas nie wybrane i nie kupione, nawet firanka kurna chata jeszcze nie kupiona. Nie mówiąc nawet o wózku. Dużo już mamy - to prawda, ale czytając coraz to nowsze "listy rzeczy dla dzidziusia" mam wrażenie, że ciągle stoimy u podnóża góry lodowej... Nie lubię tego uczucia, nie cierpię! Ogólnie jestem osobą zorganizowaną, zaplanowaną. Wówczas czuję się bezpiecznie. A tutaj? Czuję, że cały mój plan w łeb za chwile weźmie, chociaż mam przed sobą jeszcze 10 tygodni - to tak jak wakacje letnie i jeszcze trochę. Sporo - by się wydawało...
Lęk mój nasila się, kiedy gorzej się poczuję. Tak jak wczoraj. Od rana czułam, że coś jest nie tak. I za chwilę miałam odpowiedź. Brzunio znów zaczął się mocno spinać. Zadziałało to na mnie paraliżującym strachem, co pewnie nasiliło jeszcze skurcze. Wieczorem już tylko leżałam. Zwiększyłam nieco ilość magnezu i liczyłam te spinania. Powoli zaczęły się zmniejszać, a kiedy wrócił mój Maciuś i zaczął głaskać mnie po pleckach, to już w ogóle zaczęło wracać do normy. Pocieszające były też turlanki mojego synka ;-) Dzisiaj jest już znacznie lepiej, ale postanowiłam jeszcze zostać w łóżku. Takim sposobem leżę i myślę. Myślę i martwię się, że nie dążę, bo na bank poród nastąpi wcześniej . I tak dalej...
Aaaaa i jeszcze jedno, ciągle żal mi, że skoro na bank urodzę wcześniej, to właściwie już koniec mojej przygody z ciążą. Straaaaaaaasznie szkoda mi rozstawać się z moim brzuniem, z tym cudownym uczuciem oczekiwania, ruchami dzidziusia w brzuszku, kiedy czuję, że cały czas jesteśmy razem i to tylko ja mam zaszczyt głównego kontaktu z maleństwem moim... Ach...Szkoda...
Nie dziwcie mi się tylko proszę, takie już jest ze mnie dziwadło. Ja nawet auto me pierwsze służbowe opłakać musiałam łzami rzewnymi, gdy na wymianę szło... :-)
Mnie męczyły takie koszmarki dość często. Teraz jednak doszedł taki strach na żywo. Prześladuje mnie dziwny lęk, że urodzę wcześniej, za wcześnie, a jeszcze przecież nic nie gotowe - ubranka nie poprane, kosmetyki nie kupione, torba do szpitala niekompletna, szkoła rodzenia nie ukończona, pokoik nie wymalowany, łóżeczko nie złożone, nowe łóżko dla nas nie wybrane i nie kupione, nawet firanka kurna chata jeszcze nie kupiona. Nie mówiąc nawet o wózku. Dużo już mamy - to prawda, ale czytając coraz to nowsze "listy rzeczy dla dzidziusia" mam wrażenie, że ciągle stoimy u podnóża góry lodowej... Nie lubię tego uczucia, nie cierpię! Ogólnie jestem osobą zorganizowaną, zaplanowaną. Wówczas czuję się bezpiecznie. A tutaj? Czuję, że cały mój plan w łeb za chwile weźmie, chociaż mam przed sobą jeszcze 10 tygodni - to tak jak wakacje letnie i jeszcze trochę. Sporo - by się wydawało...
Lęk mój nasila się, kiedy gorzej się poczuję. Tak jak wczoraj. Od rana czułam, że coś jest nie tak. I za chwilę miałam odpowiedź. Brzunio znów zaczął się mocno spinać. Zadziałało to na mnie paraliżującym strachem, co pewnie nasiliło jeszcze skurcze. Wieczorem już tylko leżałam. Zwiększyłam nieco ilość magnezu i liczyłam te spinania. Powoli zaczęły się zmniejszać, a kiedy wrócił mój Maciuś i zaczął głaskać mnie po pleckach, to już w ogóle zaczęło wracać do normy. Pocieszające były też turlanki mojego synka ;-) Dzisiaj jest już znacznie lepiej, ale postanowiłam jeszcze zostać w łóżku. Takim sposobem leżę i myślę. Myślę i martwię się, że nie dążę, bo na bank poród nastąpi wcześniej . I tak dalej...
Aaaaa i jeszcze jedno, ciągle żal mi, że skoro na bank urodzę wcześniej, to właściwie już koniec mojej przygody z ciążą. Straaaaaaaasznie szkoda mi rozstawać się z moim brzuniem, z tym cudownym uczuciem oczekiwania, ruchami dzidziusia w brzuszku, kiedy czuję, że cały czas jesteśmy razem i to tylko ja mam zaszczyt głównego kontaktu z maleństwem moim... Ach...Szkoda...
Nie dziwcie mi się tylko proszę, takie już jest ze mnie dziwadło. Ja nawet auto me pierwsze służbowe opłakać musiałam łzami rzewnymi, gdy na wymianę szło... :-)
wtorek, 11 stycznia 2011
Noszę w sobie najpiękniejszego dzidziusia na świecie !!!
Zakochałam się dzisiaj prawdziwie w dziecięciu moim.
To znaczy kochałam go od samego początku, a właściwie, to jeszcze zanim zamieszkał w brzuszku moim, kiedy w marzeniach jeszcze przebywał. Ale nie będę tutaj ściemniać i przyznam po prostu, że miłość moja rosła stopniowo. Może dziwna jakaś jestem, ale o wiele bardziej kocham go teraz, niż kiedy był jeszcze kropką na monitorze usg :-) Mam nadzieję, że niczego nie zamotałam zbytnio i że nikt mnie źle nie zrozumiał.
W każdym razie. Byliśmy dzisiaj u naszego doktora i robiliśmy kolejne USG 4D, dzięki któremu ujrzałam twarz dziecięcia mego po dwóch miesiącach od ostatniego. I zachwyciłam się szczerze! Jest PIĘKNY, ŚLICZNY, BOSSSSKI po prostu. Ma piękny zadarty nosek, pucate policzki i cuuuuuuudne pełne usteczka z takim cypelkiem na środku. Typowy bobas z reklamy, powiem nieskromnie :-) A do tego jest zdrowiutki jak rybka, waży 1,7 kg i leży niezmiennie główką w dół, jak natura nakazuje. Turla się tylko na boki - stąd moje trafne określenie tego dziwnego uczucia :-)
Matula jego także zdrowa, chociaż szyja nie do końca perfecto i magnez dalej wcinać musimy. Wszystko jednak jeszcze pozamykane na trzy spusty i główka nie wystaje :-) Pępowina sprawdzona, łożysko sprawdzone, dobrze położone :-)
Noooooo, a największe zaskoczenie dzisiejszego dnia, to waga. 0 przez miesiąc... Szok! ale nic złego za tym nie idzie, po prostu to zasługa mojej diety cukrzycowej, a i myślę, że hormony nieco się uspokoiły :-) I na męża już tak nie krzyczę i cierpliwość lekko wróciła... A tak serio, to myślę, że to magnezu zasługa :-) To uspokojenie moje. Maciuś, kiedy zaczęliśmy fakt ten analizować, temat zakończył trafną puentą "Że też wcześniej nie wiedziałem o tym magnezie... Wagon tego bym Ci kupił... :-) "
To znaczy kochałam go od samego początku, a właściwie, to jeszcze zanim zamieszkał w brzuszku moim, kiedy w marzeniach jeszcze przebywał. Ale nie będę tutaj ściemniać i przyznam po prostu, że miłość moja rosła stopniowo. Może dziwna jakaś jestem, ale o wiele bardziej kocham go teraz, niż kiedy był jeszcze kropką na monitorze usg :-) Mam nadzieję, że niczego nie zamotałam zbytnio i że nikt mnie źle nie zrozumiał.
W każdym razie. Byliśmy dzisiaj u naszego doktora i robiliśmy kolejne USG 4D, dzięki któremu ujrzałam twarz dziecięcia mego po dwóch miesiącach od ostatniego. I zachwyciłam się szczerze! Jest PIĘKNY, ŚLICZNY, BOSSSSKI po prostu. Ma piękny zadarty nosek, pucate policzki i cuuuuuuudne pełne usteczka z takim cypelkiem na środku. Typowy bobas z reklamy, powiem nieskromnie :-) A do tego jest zdrowiutki jak rybka, waży 1,7 kg i leży niezmiennie główką w dół, jak natura nakazuje. Turla się tylko na boki - stąd moje trafne określenie tego dziwnego uczucia :-)
Matula jego także zdrowa, chociaż szyja nie do końca perfecto i magnez dalej wcinać musimy. Wszystko jednak jeszcze pozamykane na trzy spusty i główka nie wystaje :-) Pępowina sprawdzona, łożysko sprawdzone, dobrze położone :-)
Noooooo, a największe zaskoczenie dzisiejszego dnia, to waga. 0 przez miesiąc... Szok! ale nic złego za tym nie idzie, po prostu to zasługa mojej diety cukrzycowej, a i myślę, że hormony nieco się uspokoiły :-) I na męża już tak nie krzyczę i cierpliwość lekko wróciła... A tak serio, to myślę, że to magnezu zasługa :-) To uspokojenie moje. Maciuś, kiedy zaczęliśmy fakt ten analizować, temat zakończył trafną puentą "Że też wcześniej nie wiedziałem o tym magnezie... Wagon tego bym Ci kupił... :-) "
poniedziałek, 10 stycznia 2011
Nie taka porodówka straszna...
Byłam na porodówce. Nie, nie - nie żeby rodzić, tylko żeby obczaić teren wroga :-) Nerwa miałam od rana strasznego. Zawsze mam nerwa ze strachu. Nie okazuję, że się boję. Strugam bohaterkę. A wredna jestem wtedy!!!!
Tak też było i w piątek. Nie chciałam tam iść, bo się bałam. Bałam się, że na tyle się przerażę, że na poród wołami mnie tam nie zaciągną. Stwierdziłam jednak, że trzeba zacisnąć zęby, spiąć pośladki i iść, coby teren oswoić...
I było... Super!
Dziewczyny, jeśli któraś boi się odwiedzin na porodówce, albo ma dylemat czy w ogóle tam iść, to proszę Was - uczcie się na moich błędach :-) Strasznie się cieszę, że tam poszliśmy, bo najbardziej boimy się tego, co obce i nieznane. A tak, to przynajmniej ten jeden strach - przed szpitalem - mam już z głowy.
Nie będę się wdawać w szczegóły. Powiem tylko, że oprowadzała nas przemiła położna, która pokazała nam KAŻDY kąt, odpowiedziała na każde pytanie i przedstawiła dokładną 'instrukcję obsługi'. Gdzie po kolei będą nas kierować, co gdzie z nami robić, ile będzie każda czynność trwała itd. Nie chodzi of course o czynności przy samym porodzie, bo każda z nas ma zapisany w gwiazdach inny scenariusz, tylko przed, po i przykładowe możliwości w trakcie.
Myślę, że takie małe właśnie rzeczy jak ta wycieczka, pomagają troszkę aby TO ważne wydarzenie było nieco łatwiejsze i mniej straszne.
Na koniec jeszcze jedno. Mam prośbę. Dziewczyny skrobnijcie proszę swoje zdanie na temat rodzenia ze swoją - opłaconą położną. Powiem szczerze, że przygotowuję się powoli do mego porodu niczym żołnierz idący na wojnę. Chciałabym tak wszystko zaplanować, żeby było jak najbardziej bezboleśnie - i dosłownie i w przenośni. Pani Beatka z porodówki była super i wtedy poczułam, że właśnie z taką babką mogłabym rodzić. Jej mogłabym zaufać.
Nie chciałam kupować sobie położnej, bo przecież te same kobietki pracują tam na codzień, jednak boję się że trafię akurat na jakąś niefajną, nadąsaną albo nieczułą. No wiecie o co chodzi... Będę bardzo wdzięczna za Wasze opinie.
PS. Kupiliśmy dzisiaj z Maciusiem łóżeczko dla naszego maluszka i strasznie się cieszę! Uuuuuuuwielbiam te dzieciaczkowe gadżety wszelakie :-)Zdjęcia zamieszczę, jak już stanie w wyremontowanym, urządzonym pokoiku :-) A tymczasem poniżej moje zdjęcie w siódmym miesiącu ciąży:-)
I jeszcze księżyc w pełni ;-)
Tak też było i w piątek. Nie chciałam tam iść, bo się bałam. Bałam się, że na tyle się przerażę, że na poród wołami mnie tam nie zaciągną. Stwierdziłam jednak, że trzeba zacisnąć zęby, spiąć pośladki i iść, coby teren oswoić...
I było... Super!
Dziewczyny, jeśli któraś boi się odwiedzin na porodówce, albo ma dylemat czy w ogóle tam iść, to proszę Was - uczcie się na moich błędach :-) Strasznie się cieszę, że tam poszliśmy, bo najbardziej boimy się tego, co obce i nieznane. A tak, to przynajmniej ten jeden strach - przed szpitalem - mam już z głowy.
Nie będę się wdawać w szczegóły. Powiem tylko, że oprowadzała nas przemiła położna, która pokazała nam KAŻDY kąt, odpowiedziała na każde pytanie i przedstawiła dokładną 'instrukcję obsługi'. Gdzie po kolei będą nas kierować, co gdzie z nami robić, ile będzie każda czynność trwała itd. Nie chodzi of course o czynności przy samym porodzie, bo każda z nas ma zapisany w gwiazdach inny scenariusz, tylko przed, po i przykładowe możliwości w trakcie.
Myślę, że takie małe właśnie rzeczy jak ta wycieczka, pomagają troszkę aby TO ważne wydarzenie było nieco łatwiejsze i mniej straszne.
Na koniec jeszcze jedno. Mam prośbę. Dziewczyny skrobnijcie proszę swoje zdanie na temat rodzenia ze swoją - opłaconą położną. Powiem szczerze, że przygotowuję się powoli do mego porodu niczym żołnierz idący na wojnę. Chciałabym tak wszystko zaplanować, żeby było jak najbardziej bezboleśnie - i dosłownie i w przenośni. Pani Beatka z porodówki była super i wtedy poczułam, że właśnie z taką babką mogłabym rodzić. Jej mogłabym zaufać.
Nie chciałam kupować sobie położnej, bo przecież te same kobietki pracują tam na codzień, jednak boję się że trafię akurat na jakąś niefajną, nadąsaną albo nieczułą. No wiecie o co chodzi... Będę bardzo wdzięczna za Wasze opinie.
PS. Kupiliśmy dzisiaj z Maciusiem łóżeczko dla naszego maluszka i strasznie się cieszę! Uuuuuuuwielbiam te dzieciaczkowe gadżety wszelakie :-)Zdjęcia zamieszczę, jak już stanie w wyremontowanym, urządzonym pokoiku :-) A tymczasem poniżej moje zdjęcie w siódmym miesiącu ciąży:-)
I jeszcze księżyc w pełni ;-)
sobota, 8 stycznia 2011
Kiedy serca ma się dwa, to o mózgu można jedynie pomarzyć...
Historia z czwartku :-)
Brat młodszy męża mego - Hubert ma w styczniu urodziny. Podobnie jak ja i dwie siostry moje. Temat ten przegadaliśmy, rozplanowaliśmy i wszystko miało być pod kontrolą. MIAŁO BYĆ - podkreślam.
W czwartek zaplanowaliśmy odwiedzić pierwszego solenizanta ( brata Maćka - Huberta lat 11). Ok. 12 zadzwoniła teściowa z zaproszeniem na obiad, na co odparłam, że oczywiście przyjdziemy, bo i tak planowaliśmy solenizanta naszego odwiedzić. Teściowa zmieszała się lekko, ale powiedziała, że to super i że będą na nas czekać.
Ok. 15 byliśmy na miejscu. Zdjęliśmy kurtachy i wchodzimy. Nadmienię, że uwielbiam świętowanie urodzin wszelakich i w zwyczaju mam witanie solenizanta głośnym 100 LAT. Śpiewam więc dobitnie i rytmicznie - 100 LAT, 100LAT, 100 LAT, 100 LAT NIECHAJ ŻYJE NAM, NIECH ŻYJE NAM, NIECH ŻYJE NAM, W ZDROWIU, W SZCZĘŚCIU, W POMYŚLNOŚCI NIECHAJ ŻYJE NAM!!! Po czym dopadam chłopca małego i z zaangażowaniem wielkim życzenia składać poczynam. I składam i składam i kątem oka widzę zdziwienie domowników i kątem ucha słyszę pytanie brata drugiego do teściowej mej : Mamo, to Hubert ma dzisiaj urodziny?!I składać kończę, po czym z uśmiechem wielkim teściową radośnie pytam : To co wy nie wiecie, że Hubciu dzisiaj urodzinki ma, no co wy?...
I uśmiech mi rzednie, gdyż okazuje się ,że Hubciu urodzinki ma, i owszem, ale za dni dwa dokładnie...
Spoważniałam, przeprosiłam i się usprawiedliwiłam, że mózg w domu zostawiłam...
Ale wiecie co, najśmieszniejsze jest to, że odmóżdżenie moje ciążowe zaraźliwe się stało, bo mąż mój, rodzony brat brata swego w świętowaniu mym jak najbardziej mi wtórował... :-)
Brat młodszy męża mego - Hubert ma w styczniu urodziny. Podobnie jak ja i dwie siostry moje. Temat ten przegadaliśmy, rozplanowaliśmy i wszystko miało być pod kontrolą. MIAŁO BYĆ - podkreślam.
W czwartek zaplanowaliśmy odwiedzić pierwszego solenizanta ( brata Maćka - Huberta lat 11). Ok. 12 zadzwoniła teściowa z zaproszeniem na obiad, na co odparłam, że oczywiście przyjdziemy, bo i tak planowaliśmy solenizanta naszego odwiedzić. Teściowa zmieszała się lekko, ale powiedziała, że to super i że będą na nas czekać.
Ok. 15 byliśmy na miejscu. Zdjęliśmy kurtachy i wchodzimy. Nadmienię, że uwielbiam świętowanie urodzin wszelakich i w zwyczaju mam witanie solenizanta głośnym 100 LAT. Śpiewam więc dobitnie i rytmicznie - 100 LAT, 100LAT, 100 LAT, 100 LAT NIECHAJ ŻYJE NAM, NIECH ŻYJE NAM, NIECH ŻYJE NAM, W ZDROWIU, W SZCZĘŚCIU, W POMYŚLNOŚCI NIECHAJ ŻYJE NAM!!! Po czym dopadam chłopca małego i z zaangażowaniem wielkim życzenia składać poczynam. I składam i składam i kątem oka widzę zdziwienie domowników i kątem ucha słyszę pytanie brata drugiego do teściowej mej : Mamo, to Hubert ma dzisiaj urodziny?!I składać kończę, po czym z uśmiechem wielkim teściową radośnie pytam : To co wy nie wiecie, że Hubciu dzisiaj urodzinki ma, no co wy?...
I uśmiech mi rzednie, gdyż okazuje się ,że Hubciu urodzinki ma, i owszem, ale za dni dwa dokładnie...
Spoważniałam, przeprosiłam i się usprawiedliwiłam, że mózg w domu zostawiłam...
Ale wiecie co, najśmieszniejsze jest to, że odmóżdżenie moje ciążowe zaraźliwe się stało, bo mąż mój, rodzony brat brata swego w świętowaniu mym jak najbardziej mi wtórował... :-)
środa, 5 stycznia 2011
"Wdech... i wydech..." - udało się!
Nigdy nie sądziłam, że zapisanie się do szkoły rodzenia w dzisiejszych czasach będzie niczym zdobycie śpiochów w stanie wojennym...
Tak, jak wszystko co związane z moim dziecięciem, tak i uczestnictwo w szkole miałam dokładnie zaplanowane. Stwierdziłam, że początek trzeciego trymestru będzie idealnym terminem. Bo przez 3 miesiące spokojnie sobie szkołę ową odfajkuję, a i informacje zostaną w mózgownicach naszych dość świeże. Uznałam za logiczne, że uczestnictwo w szkole 4 czy 5 miesięcy przed porodem nie ma sensu, bo trzeba ją odbyć na świeżo... Niestety logika moja natrafiła na szarą polską nielogiczną rzeczywistość.
"Mam tak samo jak Ty
Miasto moje, a w nim..."
Bezpłatną szkołę rodzenia przy szpitalu położniczym. Bardzo fajną podobno . Tknęło mnie coś i zaczęłam dzwonić do nich w grudniu. I tak dzwoniłam przez miesiąc cały... Zły numer babo miałaś - powiecie. Też tak pomyślałam koło 20-ego. Jednak 27 odezwał się damski głos w słuchawce. Jest! Udało się! - pomyślałam. Jednak euforia moja trwała zaledwie około minuty, kiedy to zapytano mnie o termin porodu i kiedy to głos zdziwiony, że 'tak późno chcę się zapisać' oświadczył, że trzeba było zadzwonić kilka miesięcy temu. Wywnioskowałam, że miesiąc przed zajściem w ciążę byłoby ok.
W nosie Was mam - pomyślałam. I podziękowałam Bogu szybciutko, że w dostatku żyję. Postanowiłam, że zapiszę się do szkoły prywatnej, zapłacę i nikogo nie będę prosić.
Jednak jak wiecie mam za sobą awarię małą ciążową i kilka dni w łóżku. Wczoraj poczułam się lepiej, a że ze strachu chyba zaczęłam mieć wrażenie, że nie zdążę ze wszystkim do porodu (bo na pewno przez tą szyję położą mnie do szpitala, albo urodzę wcześniej), postanowiłam zadzwonić do szkoły rodzenia, którą zauważyłam, będąc kiedyś na spacerze z psami na osiedlu naszym. Sprawdziłam opinie też w sieci - były baaaaaardzo pochlebne. Dzwonie. Przemiły głos odzywa się w słuchawce... A po minucie dowiaduję się, że w zeszłym tygodniu rozpoczął się już kurs, a następny rozpoczyna się w połowie grudnia i trwa do 24 marca - dzień przed naszym terminem porodu, więc na pewno nie zdążymy. Postanowiłam walczyć! Jak lwica! Ja mam nie wiedzieć jak rodzić syna mego?! Będę jak Tommy Lee Jones w ściganym! I....wprosiłam się do grupy trwającej. Pani się zgodziła i prosiła, żebyśmy koniecznie przybiegli już wczoraj na 16, aby więcej zajęć nam nie umknęło. O akcji całej dowiedzieliśmy się o 15.30, więc Maciuś z firmy swej uciekł i udało się!
A na zajęciach bardzo fajnie, wygodnie, przy muzyczce relaksacyjnej. Synusiowi memu też chyba się spodobało,bo turlał się w brzuszku całą godzinę. Maciuś musiał uciec wcześniej, żeby popracować jeszcze trochę. Zadzwonił do mnie, kiedy wróciłam do domku. Odbieram, a w słuchawce słyszę : "Wdech...i wydech...wdech...i wydech...". Mężowi memu nad wyraz spodobały się ćwiczenia oddychania... :-) I bardzo zaangażowany głos położnej:-)
Tak, jak wszystko co związane z moim dziecięciem, tak i uczestnictwo w szkole miałam dokładnie zaplanowane. Stwierdziłam, że początek trzeciego trymestru będzie idealnym terminem. Bo przez 3 miesiące spokojnie sobie szkołę ową odfajkuję, a i informacje zostaną w mózgownicach naszych dość świeże. Uznałam za logiczne, że uczestnictwo w szkole 4 czy 5 miesięcy przed porodem nie ma sensu, bo trzeba ją odbyć na świeżo... Niestety logika moja natrafiła na szarą polską nielogiczną rzeczywistość.
"Mam tak samo jak Ty
Miasto moje, a w nim..."
Bezpłatną szkołę rodzenia przy szpitalu położniczym. Bardzo fajną podobno . Tknęło mnie coś i zaczęłam dzwonić do nich w grudniu. I tak dzwoniłam przez miesiąc cały... Zły numer babo miałaś - powiecie. Też tak pomyślałam koło 20-ego. Jednak 27 odezwał się damski głos w słuchawce. Jest! Udało się! - pomyślałam. Jednak euforia moja trwała zaledwie około minuty, kiedy to zapytano mnie o termin porodu i kiedy to głos zdziwiony, że 'tak późno chcę się zapisać' oświadczył, że trzeba było zadzwonić kilka miesięcy temu. Wywnioskowałam, że miesiąc przed zajściem w ciążę byłoby ok.
W nosie Was mam - pomyślałam. I podziękowałam Bogu szybciutko, że w dostatku żyję. Postanowiłam, że zapiszę się do szkoły prywatnej, zapłacę i nikogo nie będę prosić.
Jednak jak wiecie mam za sobą awarię małą ciążową i kilka dni w łóżku. Wczoraj poczułam się lepiej, a że ze strachu chyba zaczęłam mieć wrażenie, że nie zdążę ze wszystkim do porodu (bo na pewno przez tą szyję położą mnie do szpitala, albo urodzę wcześniej), postanowiłam zadzwonić do szkoły rodzenia, którą zauważyłam, będąc kiedyś na spacerze z psami na osiedlu naszym. Sprawdziłam opinie też w sieci - były baaaaaardzo pochlebne. Dzwonie. Przemiły głos odzywa się w słuchawce... A po minucie dowiaduję się, że w zeszłym tygodniu rozpoczął się już kurs, a następny rozpoczyna się w połowie grudnia i trwa do 24 marca - dzień przed naszym terminem porodu, więc na pewno nie zdążymy. Postanowiłam walczyć! Jak lwica! Ja mam nie wiedzieć jak rodzić syna mego?! Będę jak Tommy Lee Jones w ściganym! I....wprosiłam się do grupy trwającej. Pani się zgodziła i prosiła, żebyśmy koniecznie przybiegli już wczoraj na 16, aby więcej zajęć nam nie umknęło. O akcji całej dowiedzieliśmy się o 15.30, więc Maciuś z firmy swej uciekł i udało się!
A na zajęciach bardzo fajnie, wygodnie, przy muzyczce relaksacyjnej. Synusiowi memu też chyba się spodobało,bo turlał się w brzuszku całą godzinę. Maciuś musiał uciec wcześniej, żeby popracować jeszcze trochę. Zadzwonił do mnie, kiedy wróciłam do domku. Odbieram, a w słuchawce słyszę : "Wdech...i wydech...wdech...i wydech...". Mężowi memu nad wyraz spodobały się ćwiczenia oddychania... :-) I bardzo zaangażowany głos położnej:-)
poniedziałek, 3 stycznia 2011
Szanuj męża swego :-)
Właśnie wróciliśmy z trzydniowych cuuuuudownych wczasów. Było bosssssko. Ach.....
I mogę się założyć, że teraz średnio 90% z Was uważa, że na mózg mi padło, a pozostałe 10% ma co najmniej rebus w głowie ;-)
Zatem już się tłumaczę. Na wczasach byliśmy w Łóżkowie Wielkim, gdzie dwoma cudownymi atrakcjami byli : Mąż mój Maciuś ukochany i Krasnalek nasz Brzuszkowy. Ale co się właściwie z takim atrakcjami robi, zapytacie. Otóż kocha się... To przede wszystkim.
A na wczasach.........
Męża całuje się i śrumpie po pleckach pachnących, głaszcze się też po włoskach, kiedy przytula się do brzuszka, można też gładzić jego dużą cieplutką dłoń, kiedy trzyma ją na brzuniu. Dobrze też jest popatrzeć w te ciepłe strasznie kochane oczy i pogładzić po silnym ciałku, kiedy śpi na boku...
Synka gładzi się przez powłok tysiące, wyczekuje się tuptania od środka, wyszukuje się stopki małej, którą wystawia, mówi się do niego, żeby czuł, że nie jest sam, a ten świat w którym jeszcze teraz przebywa jest dobry i bezpieczny. Cieszy się też jego turlaniem i przesuwaniem "czegoś" po brzuszku od wewnątrz. I marzy się o nim i rozmawia o nim z mężem. O tym jaki będzie cudowny i śliczny. I zachwyca się ciepłem i miłością z jakim mówi o nim jego tata...
Mam cuuuuuuudownego mężczyznę. I na prawdę z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że mimo ciężkich początków ciąży, dojrzał do bycia tatą dziecięcia w brzuszku i tatą maluszka, który niedługo będzie już na świecie.
Oj dałam ja mu szkołę !!!Jestem tego w pełni świadoma. Ale dzięki temu mogę dziś z dumą stwierdzić, że jesteśmy w ciąży oboje, że Maciuś razem ze mną dźwiga ciężar ciężarnego brzucha...
Przykładów kilka by się tutaj przydało z "ciążowej szkoły przetrwania", którą mężowi memu zgotowałam...
No to już. Kobieta która pracuje, duuuuużo pracuje, nie ma czasu na czepianie się bzdetów. Zmęczenie na wzrok też jej pada i wielu rzeczy nie widzi. A wtedy panuje spokój :-)
Natomiast kiedy ja już pracę mą zawiesiłam, wyspałam się, wynudziłam i urok "wolnego" minął, bo nuda się wdarła, na oczy przejrzałam :-) Ależ wzrok mój wówczas się wyosssssssstrzył. Nagle dojżałam w domu kurz i pajęczyny w kątach uhodowane, okna od roku niemyte, naczyń stertę w zlewie, łóżko niewygodne itd, itd.
I zaczęła się rewolucja, w której ja byłam sterem, a mąż mój motorem. No bo kto mył, szorował, wnosił i wynosił, wspomagany moimi fochami i łzami. Ja?!Ciężarna?!Nieeeeee, mąż mój... A pomysłowość moja nie znała granic. Jak jedno było zrobione, to następne stało już kolejce. I czepianie się, o świeżo umyty zlew wodą opryskany, o szklankę do pustego zlewu wstawioną, o spodnie nie w szafie, o nie ten widelec podany itd... Opamiętałam się dopiero w momencie, kiedy zauważyłam, że mąż mój zaczyna chodzić koło mnie na palcach, jak w zegarku, jak małpka tresowana, żeby tylko nie nie zdenerwować. I wiecie co? Poczułam się jak idiotka. I wstyd mi było okrutnie, że sama ukochanego mego tak tresuję. Jak tyran taki hormonalny. A najgorszy był ten jego spokój i wycofywanie się z awantury. Wogóle nie dawał się sprowokować...
I za to wszystko kocham Cię Maciejku mój i kochać będę póki śmierć nas nie rozłączy tak, jak pół roku temu przysięgaliśmy sobie patrząc głęboko w oczy...
PS.
Do Maciusia :-)
Ale żebyś w piórka nie obrósł :-) - nie zapominam też o braku czasu, o braku czasu, o braku czasu, o walce o każdą godzinę z Tobą, o moim tęsknieniu wielkim i w dzień i w nocy, o proszeniu o dotykanie brzuszka, o braku erotycznego entuzjazmu :-) , o samotnej pasterce. Ale staram się to zrozumieć, bo i Ty mnie zrozumiałeś.
PS
Do Was babki kochane :-)
Pamiętajcie, że nasi Panowie też potrzebują czasu, żeby nauczyć się bycia tatą. Żeby uwierzyć, że w tym płaskim jeszcze brzuszku jest już dzidziolek, żeby zapomnieć trochę o samych sobie... A nie jest to łatwe, bo przecież oni też są jeszcze czasem małymi chłopcami ...
I mogę się założyć, że teraz średnio 90% z Was uważa, że na mózg mi padło, a pozostałe 10% ma co najmniej rebus w głowie ;-)
Zatem już się tłumaczę. Na wczasach byliśmy w Łóżkowie Wielkim, gdzie dwoma cudownymi atrakcjami byli : Mąż mój Maciuś ukochany i Krasnalek nasz Brzuszkowy. Ale co się właściwie z takim atrakcjami robi, zapytacie. Otóż kocha się... To przede wszystkim.
A na wczasach.........
Męża całuje się i śrumpie po pleckach pachnących, głaszcze się też po włoskach, kiedy przytula się do brzuszka, można też gładzić jego dużą cieplutką dłoń, kiedy trzyma ją na brzuniu. Dobrze też jest popatrzeć w te ciepłe strasznie kochane oczy i pogładzić po silnym ciałku, kiedy śpi na boku...
Synka gładzi się przez powłok tysiące, wyczekuje się tuptania od środka, wyszukuje się stopki małej, którą wystawia, mówi się do niego, żeby czuł, że nie jest sam, a ten świat w którym jeszcze teraz przebywa jest dobry i bezpieczny. Cieszy się też jego turlaniem i przesuwaniem "czegoś" po brzuszku od wewnątrz. I marzy się o nim i rozmawia o nim z mężem. O tym jaki będzie cudowny i śliczny. I zachwyca się ciepłem i miłością z jakim mówi o nim jego tata...
Mam cuuuuuuudownego mężczyznę. I na prawdę z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że mimo ciężkich początków ciąży, dojrzał do bycia tatą dziecięcia w brzuszku i tatą maluszka, który niedługo będzie już na świecie.
Oj dałam ja mu szkołę !!!Jestem tego w pełni świadoma. Ale dzięki temu mogę dziś z dumą stwierdzić, że jesteśmy w ciąży oboje, że Maciuś razem ze mną dźwiga ciężar ciężarnego brzucha...
Przykładów kilka by się tutaj przydało z "ciążowej szkoły przetrwania", którą mężowi memu zgotowałam...
No to już. Kobieta która pracuje, duuuuużo pracuje, nie ma czasu na czepianie się bzdetów. Zmęczenie na wzrok też jej pada i wielu rzeczy nie widzi. A wtedy panuje spokój :-)
Natomiast kiedy ja już pracę mą zawiesiłam, wyspałam się, wynudziłam i urok "wolnego" minął, bo nuda się wdarła, na oczy przejrzałam :-) Ależ wzrok mój wówczas się wyosssssssstrzył. Nagle dojżałam w domu kurz i pajęczyny w kątach uhodowane, okna od roku niemyte, naczyń stertę w zlewie, łóżko niewygodne itd, itd.
I zaczęła się rewolucja, w której ja byłam sterem, a mąż mój motorem. No bo kto mył, szorował, wnosił i wynosił, wspomagany moimi fochami i łzami. Ja?!Ciężarna?!Nieeeeee, mąż mój... A pomysłowość moja nie znała granic. Jak jedno było zrobione, to następne stało już kolejce. I czepianie się, o świeżo umyty zlew wodą opryskany, o szklankę do pustego zlewu wstawioną, o spodnie nie w szafie, o nie ten widelec podany itd... Opamiętałam się dopiero w momencie, kiedy zauważyłam, że mąż mój zaczyna chodzić koło mnie na palcach, jak w zegarku, jak małpka tresowana, żeby tylko nie nie zdenerwować. I wiecie co? Poczułam się jak idiotka. I wstyd mi było okrutnie, że sama ukochanego mego tak tresuję. Jak tyran taki hormonalny. A najgorszy był ten jego spokój i wycofywanie się z awantury. Wogóle nie dawał się sprowokować...
I za to wszystko kocham Cię Maciejku mój i kochać będę póki śmierć nas nie rozłączy tak, jak pół roku temu przysięgaliśmy sobie patrząc głęboko w oczy...
PS.
Do Maciusia :-)
Ale żebyś w piórka nie obrósł :-) - nie zapominam też o braku czasu, o braku czasu, o braku czasu, o walce o każdą godzinę z Tobą, o moim tęsknieniu wielkim i w dzień i w nocy, o proszeniu o dotykanie brzuszka, o braku erotycznego entuzjazmu :-) , o samotnej pasterce. Ale staram się to zrozumieć, bo i Ty mnie zrozumiałeś.
PS
Do Was babki kochane :-)
Pamiętajcie, że nasi Panowie też potrzebują czasu, żeby nauczyć się bycia tatą. Żeby uwierzyć, że w tym płaskim jeszcze brzuszku jest już dzidziolek, żeby zapomnieć trochę o samych sobie... A nie jest to łatwe, bo przecież oni też są jeszcze czasem małymi chłopcami ...