Stół stał dokładnie na środku.
Gdy były święta, imieniny, wszyscy siadaliśmy do tego stołu. Do dziś pamiętam tę stertę poduszek pod pupą, żebym sięgała do blatu.
Kiedy babcia podawała ciasto i herbatę, wyjmowała z szafy serwety z frędzlami. Po jednej na każdym miejscu. Na nich stawiała talerzyki, szklanki w metalowych koszyczkach i widelczyki do ciasta.
Gdy zbliżała się kolacja, serwetki były zdejmowane i chowane do szafy. Z tejże babcia wyjmowała obrus z grubej ceraty, w kolorowe wzorki. Potem kolejno przynoszone były: kiełbasa na gorąco, sałatka jarzynowa, jajka w majonezie, ogórki kiszone i po warszawsku i patisony w occie. Topione serki, pomidory z cebulką i chleb. A moja ciocia obierała kiełbasę z flaka i karmiłam nią młodszego kuzyna.
Po kolacji ciocie, babcia i mama zbierały naczynia ze stołu i wynosiły do kuchni, gdzie jedna osoba je myła, a druga wycierała czystą ścierką.
Babcia wycierała ceratowy obrus wilgotną szmatką, składała w kostkę i chowała do szafy. Na stół wracał bieżnik.
Gdy ostatnio sobie to wszystko przypomniałam, doszłam do wniosku, że piękny był cały ten stołowy rytuał.
Jakkolwiek śmiesznie to nie zabrzmi, my nie mamy stołu w domu. Po prostu, w wyniku kusego metrażu, w dużym pokoju ograniczyliśmy się do stolika kawowego. Natomiast, gdy urodził się Frycuś i trzeba było wstawić jeszcze kołyskę, a potem kojec, dostałam totalnej klaustrofobii i stolik kawowy wymieniłam na jeszcze mniejszy.
Mamy stół śniadaniowy w kuchni. Taki na trzy nakrycia. Tyle.
W związku z sylwestrem mieliśmy przyjemność przez kilka dni gościć znajomych ze stolicy. Pierwszy wieczór spędziliśmy przy mikro-kawowym. Niby fajnie, niby sympatycznie i śmiesznie niby i ekscytacja z odwiedzin, a jakoś jednak do dupy. Jakiś taki dyskomfort był wyczuwalny, jak w tym śnie, gdy orientujesz się, że mimo swego zacnego wieku, spacerujesz właśnie po szkolnym korytarzu bez gaci...
Na sylwestrowy wieczór załatwiliśmy stół. Wyjęłam obrus. Jak bywało u babci, u mojej mamy. Zupełnie niepostępowy. Przy nakrytym stole spędziliśmy trzy dni. Zmieniało się tylko jedzenie, talerze, kubki. Razem ze stołem zagościł w naszej jupce klimat, domowe ciepło, luz...
To było zupełnie nadzwyczajne. I chyba nawet nieco magiczne.
Mam pewną fajną ciocię.
Taka babka, wiecie - gospocha pełną gębą.
Taka babka, która uwielbia pichcić, piec i kombinować. Gdy ciocia organizuje imieniny, stół się ugina.
Kiedyś, gdy byłam nastolatką, wydawało mi się to zupełnie bez sensu. No bo po co?
Po co?!
Po co aż tyle wszystkiego? Ile to pracy, szykowania, energii, pieniędzy. Bez sensu w ogóle.
Tylko, że ta ciocia jest w zasadzie jedyną osobą w naszej rodzinie, która regularnie potrafi zebrać nas wszystkich w jednym czasie. Całą, pokaźną rodzinę. Od dziadków po niemowlaki. Zbiera nas wszystkich przy ogromnym stole, przy wielu, różnych potrawach, przy własnoręcznie upieczonym chlebie, przy dzbanku gorącej herbaty i najlepszym serniku pod słońcem. Uwielbiam te wyjątkowe chwile. Gdy właśnie przy stole, w atmosferze serdeczności, ciepła i troski, każdy z nas może być sobą, każdy czuje, że jest potrzebnym elementem naszej rodzinnej układanki.
Ja mam w tym roku do zrealizowania marzenie o stole;-) Takim z toczonymi nogami, starym, wysłużonym blatem i szufladą. Choćbym miała pęc. Bo gdzie stół tam rodzina. Gdzie rodzina - tam stół.
A Wam moi kochani życzę w najbliższym, świątecznym czasie wielu, przemiłych chwil, w serdecznym gronie.
Przy stole...