Było to pewnego popołudnia.
Popołudnie jak jedno z wielu w życiu matki.
Popołudnie, kiedy to po wykonaniu tryliona czynności około domowych, kobieta czynu, zaraz po tym gdy podała do stołu, stoczyła bitwę o każdy z dziesięciu kęsów, jakże wstrętnego przecież obiadu (każdy jest wstrętny z założenia, bo to obiad), zabrała ze stołu, wyrzuciła do kosza (zamykając przy tym oczy, zaciskając zęby), pochowawszy resztę do mycia, usiadła.
Pierwszy raz od rana usadowiła swoje poślady na kanapie i już, już ma zniknąć...zaszyć się ma, bez poczucia winy najmniejszej, w otchłani instagrama...
Gdy słyszy zbliżających się intruzów.
O żesz kurrrr.
Usiedli.
Oczywiście. Bo przecież jakże inaczej. Zapomniała matka, że ma ogon?! Dwa ogony. Na stałe? To przypomnieli.
Jeden z koszyczkiem na zabawki na głowie. Z trawy był koszyk.
- Mamo źobać mam kapejuś. (mamo zobacz mam kapelusz)
- Yhym.
(I tutaj ostrzegam Was moje drogie - odpowiedź zbywająca "yhym" może słono Was kosztować.)
Po trzydziestu sekundach bowiem, od "yhym" rypną Frycek kapejusiem, to znaczy koszykiem swego brata.
- Aaaaaa łaaaa. - rzecze bjat tj. brat.
- Fryderyku! Nie wolno bić braciszka! To boli! - reaguję książkowo.
Po piętnastu sekundach strzelił Fryderyk brata koszykiem ponownie.
- Aaaa łaaa. Mamuś on mnie bije!
- Frycek! Do jasnej pogody! (nie pytajcie mnie o sens tego wezwania, ważne, że dodaje mocy). Nie wolno bić!
Klękam przed oprawcą. Chwytam za ramionka. Patrzę w oczy i mówię. Groźno.
- Fryderyku nie wolno bić. To boli Twojego braciszka. Jeśli jeszcze raz go uderzysz, to dostaniesz karę!
Wstaję. Łykam herbatę. Brawo ja. Idealna reakcja. Przecież wiem. Bo przeczytałam bilion książek na temat wychowywania dzieci. Przecież dzięki mojej wiedzy i zaangażowaniu, Nacio to chodzący ideał. Dziecko miłe sercu i duszy.
Chlast. No rypnął go znowu.
O nie!
Wstaję. Chwytam czorta. Sadzam na krześle przy ścianie i mówię.
- Fryderyku dostajesz karę, bo uderzyłeś Natanka. Prosiłam, żebyś tego nie robił, a ty nie posłuchałeś mnie. Dlatego będziesz tutaj siedział dwie minuty.
Usiadłam na kanapie.
Fryderyk w ryk. Rzucam okiem. Lecą krokodyle łzy.
Po minucie schodzi, wyciera gile w rękaw i oznajmia - juś mi mineło. (już mu minęło)...
Mimo trudności zachowuję powagę i sadzam go spowrotem na krzesło.
Znowu żal za grzechy...
Serce mięknie.
Biedny mój. Robaczek kochany. Serdelek słodziutki... Moje maleństwo cudowne.
Dwie minuty mijają.
Kucam, przed winowajcą i recytuję:
- Fryderyku twoja kara dobiegła końca. Dostałeś ją, bo biłeś brata. Nie wolno bić, bo to boli.
Jeśli jeszcze raz go uderzysz, znowu dostaniesz karę.
- Yhy. - Wydusił przez łzy.
Przytuliłam mojego kupidynka, otarłam najsłodszą buziuńkę z łez...
A do uszu moich dobiegło:
- I tak go ściele. (i tak go strzelę)
- Coooo? - pytam bo nie wierzę.
- I tak go wajne, jak bede ściał. (i tak go walnę, jak będę chciał). Kosikiem.(koszykiem)
Odrzekło moje słodkie dziecię o twarzy anioła...
- Tylko sssssssspróbuj! - syknęłam ja, zupełnie niezgodnie z nowoczesnymi trendami w wychowywaniu dzieci.