W tym roku postanowiłam, że Magię Świat wezmę w swoje ręce. Dokładniej - żeby teściowa się nie obraziła, że nie chcę spędzić u niej wigilii, wymyśliłam, że zrobię własną - naszą - moją Maciusia i maleństwa.
Szef mój zawsze mówił, że aby się coś udało, koniecznie musimy mieć planowanie. Zatem takie przygotowałam. I tak:
- choinka żywa, piękna, ubrana
- okna, drzwi, kuchnia, łazienka - pomyte
- stroiki przygotowane
- prezenty - przemyślane, kupione, zapakowane
- ryba w occie, karp, barszcz, sałatka, śledzie zrobione.
- nawet kuźwa pierogi i uszka ulepiłam!!! Z własnych grzybów, w lesie nazbieranych...Pierwszy raz.
I tak siedzę dzisiaj i zastanawiam się o co chodzi. Bo ani przez chwilę nie poczułam świątecznej atmosfery...
A przecież węch i wrażliwość kobieta w ciąży ma nad wyraz wyostrzoną...Nawet kiedy cały dom przepełniał zapach gotowanej kapusty, grzybów i mandarynek - NIC!!!
I wiecie co, zaczęłam sobie przypominać święta w moim domu. Było nas trzy siostry, mama i tata. I mimo tego, że byliśmy po prostu biedni, zawsze Święta były CUDOWNE. Mama w ogóle nie miała żadnego planowania i była totalnie niezorganizowana, przez co dzień, dwa przed Wigilią do późnej nocy siedziałyśmy w kuchni, słuchając kolęd z małego rozklekotanego radyjka i kleiłyśmy uszka, albo robiłyśmy makowca. We trzy...Najmłodsza siostrzyczka spała. A dzień Wigilii? Od rana zamieszanie, bo oczywiście z niczym nie mogłyśmy zdążyć. Tata rozkładał okropną, plastikową choinkę, którą ubierałyśmy z siostrą. Tata puszczał kolędy przez cały dzień. Ja robiłam stroiki. Często też jechałam do centrum po ostatnie prezenty...
I czuło się...
A wigilia...
Zawsze, jak to baby się stoiłyśmy. Nakrywałyśmy do stołu najpiękniej, jak umiałyśmy. Było nas dużo, więc był gwar. W domu unosiły się piękne zapachy, muzyka, głosy RODZINY...Często była i babcia i dziadziuś...
Po wigilii przychodził Św. Mikołaj. Bardzo nam zależało, żeby najmłodsza siostrzyczka jak najdłużej wierzyła w Świętego, więc środkowa siostra przebierała się w strój za 15zł, miała brodę z waty, brzuch z poduszki i wielkie buciory wojskowe taty. Zmieniała głos i była boska w swojej roli. Miała wielki, przygotowany przez tatę wór i dzwonek. Prezentów było mnóstwo! Za cały rok...
A po wszystkim siedzieliśmy długo, długo i rozmawialiśmy...Czasem do późnej nocy...
Takie były moje Święta...
Ale z tych dzisiejszych łez wynikło coś dobrego. Odkryłam coś bardzo ważnego. Odkryłam, że nie ważny jest dostatek kasy, planowanie, przygotowanie wszystkiego wcześniej, jeśli nie ma przy Tobie bliskich. Jeśli pierogi kleisz sama, choinkę ubierasz sama, prezenty kupujesz i pakujesz sama, a w dniu Wigilii patrzysz przez okno i czekasz na kogokolwiek, z kim możesz w końcu się tym wszystkim podzielić...
Zatem Maciusiu, chociaż rozumiem, że przez cały miesiąc, jak i dzisiaj również, miałeś strasznie dużo pracy, bo jesteś prawie Świętym Mikołajem, wracaj już do domku...
Wszystkim moim czytelnikom życzę CUDOWNYCH RODZINNYCH ŚWIĄT!!!!
PS. Mam nadzieje, że moje tegoroczne doznania spowodowane są hormonami...Chociaż słabo w to wierzę...
Wesołych Świąt! :)))))
OdpowiedzUsuńMamusiu Martusiu, mam podobne odczucia. Choć w tych obecnych czasach na wiele nas stać, bo gonimy, gonimy i zarabiamy te pieniądze, których kiedyś nie mieliśmy, to nie da się przywrócić całkowicie atmosfery tych świąt sprzed lat. Moja mama też była totalnie nie zorganizowana, ale w końcu wigilia zawsze się odbywała :) a ja szperałam za prezentami po wszystkich półkach szafy i zwykle już wcześniej wiedziałam co dostanę, ale i tak był dreszczyk emocji :))) a dziś uporządkowanie, planowanie, piękna oprawa (bez sztucznej choinki, która tez i w moim domu dawno temu była, tylko teraz obowiązkowo z żywą), zbieranie myśli w ten krótki wytchnienia czas, bo przecież zaraz po świętach trzeba wracać w utarty kierat...tacy z nas polscy amerykanie jacyś wyrośli...
OdpowiedzUsuń