Przyjaźń między kobieta a mężczyzną nie istnieje.
Bzdura!
Miałam w swoim życiu niewiele przyjaciółek.
W zasadzie dwie.
Choć kobiety uwielbiam.
Oglądać.
Słuchać.
Często odwracam się za pięknymi kobietami na ulicy.
Uwielbiam podpatrywać.
Ale...
Powiem szczerze, że raczej słaby to gatunek na przyjaźń.
Taką prawdziwą. Bez zazdrości. Zawiści. Hormonalnych fochów i emocjonalnych niuansów.
A faceci...
No właśnie.
Miałam w swoim życiu dwie przyjaciółki i dwóch przyjaciół - jakkolwiek dziwnie i niepoprawnie to brzmi;-)
Moi przyjaciele - obydwaj geje.
Cudowni.
Wrażliwi.
Wspierający.
Uwielbiałam ich towarzystwo.
Trochę kobiece, ale jednak zupełnie inne.
Miłe.
Szczere.
Bez żadnych podtekstów.
Jeden z nich miał na imię Adaś.
Poznałam go w jednym z dużych salonów fryzjerskich, w którym - uwaga - pracowałam zaraz po studiach polonistycznych.
Tak, tak. Choć na studiach wydawało mi się, że "Pana Boga za nogi złapałam", pracy w zwodzie nie było.
Ale nie ważne.
Ważne jest to, że miałam wówczas dwadzieścia cztery lata, jędrny biust i poznałam uroczego chłopaka o miodowych, wielkich oczach, który omawiał właśnie z menadżerem salonu zorganizowanie tam wystawy swoich grafik.
Grafiki przedstawiały maszyny. Czujące. A do każdej maszyny dołączona była literacka, strasznie abstrakcyjna opowieść.
Dla mnie - wyposzczonej artystycznie humanistki wśród fryzjerów... Był to absolutny czad.
Tak samo kontrowersyjny, jak i miejsce na takowąż imprezę.
Z czasem okazało się, że Adaś wrócił z Krakowa, gdzie porzucił studia i niestabilna pracę w dużym teatrze jako scenograf. Był biedny jak mysz kościelna i cudowny. Uczepił się tego salonu i aby przetrwać zaczął uczyć się tam fryzjerstwa. Jak na geja przystało.
Wynajął mieszkanie, które urządził w zjawiskowy sposób. Miał fantastyczne wyczucie.
Do swojej sypialni przytargał na przykład łóżko. Metalowe. Z siennikiem. Opowiadał z dumą, że to z domu wariatów. Ile było w tym prawdy, wie tylko on sam, ale wszyscy jak jeden to łyknęli i zachwycali się odrapaną ramą łóżka.
W kuchni na ścianie wisiało stare, wiejskie okno z okiennicami, wygrzebane z jakiejś jeszcze starszej szopy, w nim wisiały wiekowe zdjęcia jego przodków.
W pokoju stara kołyska dziecięca. I tak dalej i tak dalej.
Całość wyglądała jak ze snu.
Trochę jak scenografia w teatrze do bardzo abstrakcyjnej sztuki.
Z Adasiem jaraliśmy fajki na przerwach w pracy. Uciekaliśmy czasami z nudów i buszowaliśmy po lumpeksach. Tachając później ze sobą pękate foliówy dziwnych ciuchów.
Raz strasznie spodobała mu się malusia sukieneczka do komunii. Ale strasznie drogo wychodziła. Wzięliśmy ją do przymierzalni...
Bo tak cudownie by mu pasowała do dużego pokoju.
To były czasy, kiedy mnie na cały dzień przeżycia czasami musiało wystarczyć dziesięć złotych. Adaś nie raz nie miał nawet na bułkę.
Nie chodziliśmy do knajp.
Szkoda nam było kasy.
Adaś zapraszał mnie do siebie. Parzył herbatę w wiekowym imbryku. Siadaliśmy w kuchni. Wypalaliśmy mnóstwo fajek i gadaliśmy bez końca.
W pracy też. Ja wspierałam go i podnosiłam na duchu, bo akurat przechodził sercowy zawód. On wysłuchiwał moich żali na temat mojego chłopaka.
Dzieliliśmy się ostatnia złotówką.
Takie kółko wzajemnej adoracji. Papużki nierozłączki.
W jednej z piekarni kupowaliśmy zawsze ten sam mały serniczek za trzy pięćdziesiąt, robiliśmy kawkę z mleczkiem i gadaliśmy na zapleczu.
Cała reszta wziętych stylistów nie nawidziła nas szczerze... Za to, że my rozumieliśmy się bez słów, a oni nie rozumieli o czym my rozmawiamy.Nie rozumieli tego, o czym on pisał i wkurzało ich to.
Po pewnym czasie Adaś zatęsknił za tworzeniem, za artystycznym światem, za Krakowem.
Wyjechał.
Kontakt nam się urwał.
Już nigdy potem nie miałam takiego zjawiskowego kumpla.
Na początku zdarzało mi się uronić łzę, gdy przypominały mi się nasze wspólne chwile.
A wspominałam często.
I bardzo tęskniłam.
Za tym wariatem.
Za wsparciem.
Za tą niezwykłą relacją.
Jego numer nie odpowiadał.
Kraków na drugim krańcu Polski.
W internecie ani widu ani słychu.
Nic.
Przepadł jak kamień w wodę.
Z czasem pogodziłam się z tym, że już nigdy więcej...
Od rana miałam dziś bardzo dobry nastrój. Jakoś tak wyjątkowo. Aż sama zaczęłam się siebie obawiać ;-) I tak naśmiałam się. Z siostrą i z przyjaciółką przez telefon i z mężem. No cudnie.
Wieczorem wybraliśmy się na przedwyjazdowe zakupy. Właśnie zapakowaliśmy dwie zgrzewki wody mineralnej do koszyka, szczebioczemy sobie z moim ukochanym co i jak na ten wyjazd jeszcze, aż miedzy alejkami mignął mi On.
ON!
Najpierw wbiło mnie w podłoże. Po sekundzie synapsy zatrybiły i bez zastanowienia ruszyłam.
Porzucając koszyk, męża i syna.
Od tyłu chwyciłam za ramię...
W euforii. Wyściskałam. Powtarzając co najmniej milion razy, że tyle myślałam, wspominałam, tęskniłam. Tak bardzo tęskniłam. Z trylion razy powtórzyłam, że Pan Bóg mi go tutaj oto przy tych herbatach, na mojej drodze postawił!
Boże! Jak ja Ci dziękuję!
Po chwili otrzeźwienia przypomniałam sobie i przedstawiam, że to mąż mój, a to syn. Wpisałam podyktowany numer w telefon, bo przecież musimy koniecznie się spotkać, KONIECZNIE, aż w końcu pożegnałam ze wzruszeniem.
I... ryknęłam sobie jeszcze z tego oto spotkania, z tego cudu na Wisłą obficie, ku zmieszaniu współkupujących i pani kasjerki.
I do teraz nie mogę w to uwierzyć, że "umarły był, a wrócił do żywych".
W tesco.
środa, 30 lipca 2014
poniedziałek, 28 lipca 2014
Estrogeny.
Wychowywałam się w domu pełnym kobiet.
To znaczy kobieta była jedna - naczelna - mama. My stałyśmy się kobietami z czasem.
My, czyli ja i dwie moje siostry.
Było nas razem cztery.
I tata.
Do tego dochodziły babcie, prababcie, ciocie.
Silne kobiety.
Duża przewaga estrogenów.
Miałam kiedyś w pracy pewnego kolegę.
Mam w zasadzie nadal, tylko kontakt już nikły.
Z domu - rodzynek.
On, dwie siostry, mama, no i tata.
Jego więź z mamą, z siostrami była dla mnie zjawiskiem.
Chłopak bardzo emocjonalny, współczujący, a przy tym zadbany, czysty taki, bez złych nawyków.
Dobrze ubrany, wyprasowany, paznokieć czysty, but też.
Błyskotliwy. Ambitny. Pracowity.
Do tańca i do różańca.
Bardzo fajny facet.
Jego siostra była chora.
Czekała na przeszczep serca w specjalistycznym szpitalu, chyba w Zabrzu.
Była przy niej mama.
Codziennie.
Przy łóżku godzinami.
Wynajmowała pokoik przy szpitalu.
A ten mój kolega w każdy piątek, zaraz po pracy wsiadał w auto i gnał setki kilometrów, żeby być z nimi.
Ze swoją siostrą i mamą.
Pamiętam, jak bardzo mnie to zawsze wzruszało.
Raz opowiedział, że przyjechał, odwiedził siostrę i gdy zrobiło się późno, zabrał mamę ze szpitala do tego małego pokoiku.
Była smutna.
Zmęczona.
Leżeli tak obok siebie w ubraniach, a on ją po prostu przytulał.
I nie mówili za wiele.
Wiedział, jak bardzo było jej ciężko.
Po prostu był.
I choć bał się tak samo, jak mama, wspierał ją z całych sił.
Opowiadał mi to przez telefon.
A ja po drugiej stronie słuchawki wyłam jak bóbr.
Nad ta siostrą.
Mamą.
Nad nim.
Później, gdy brał ślub ze swoją cudną dziewczyną, miałam okazję poznać tę mamę.
Tę mamę, której udało się wychować tak wyjątkowo ciepłego i wrażliwego chłopaka.
Mój syn miał wtedy pięć miesięcy.
Zapytałam jej, jak to się wychowuje takiego fajnego syna.
Zaśmiała się. Zwyczajnie - powiedziała...
A ja mam wrażenie, że w tym przypadku to te estrogeny właśnie. Kobiety, które go otaczały, zaraziły go swą wrażliwością, zrozumieniem, ciepłem, umiejętnością współczucia. Nauczyły go poprzez interakcję z nimi lepiej rozumieć żeński ród.
I mój syn kiedyś będzie miał rodzeństwo.
Nie wiem jakich hormonów będziemy mieli więcej w naszym domu, ale cieszę się z jednego.
Że już teraz ma przecudowny kontakt z fantastycznymi kobietami - babciami, ciociami.
Wszystkie razem mogłybyśmy z tej miłości założyć fanklub.
Moje siostry są w nim zakochane.
On również absolutnie je uwielbia.
Ostatnio nocowała u mnie moja najmłodsza siostra.
Jest między nami różnica siedemnastu lat.
Bliżej jej do Nacia, niż do mnie ;-)
Zniknęli z mym synem w jego pokoju na długą chwilę.
Nagle syn mnie woła uradowany.
I co się okazuje?
Posklejali kilka kartek ze sobą, aby mieć duży arkusz papieru.
Nacio został odrysowany na leżąco. Potem pokolorowali farbami odbicie.
Następnie poodbijali łapki.
Na końcu Nacio wylądował w wannie.
Moja siostra ma piętnaście lat i jest absolutną idolką mojego syna ;-)
A poniżej kilka zdjęć z drugą - równorzędną idolką ;-)
To znaczy kobieta była jedna - naczelna - mama. My stałyśmy się kobietami z czasem.
My, czyli ja i dwie moje siostry.
Było nas razem cztery.
I tata.
Do tego dochodziły babcie, prababcie, ciocie.
Silne kobiety.
Duża przewaga estrogenów.
Miałam kiedyś w pracy pewnego kolegę.
Mam w zasadzie nadal, tylko kontakt już nikły.
Z domu - rodzynek.
On, dwie siostry, mama, no i tata.
Jego więź z mamą, z siostrami była dla mnie zjawiskiem.
Chłopak bardzo emocjonalny, współczujący, a przy tym zadbany, czysty taki, bez złych nawyków.
Dobrze ubrany, wyprasowany, paznokieć czysty, but też.
Błyskotliwy. Ambitny. Pracowity.
Do tańca i do różańca.
Bardzo fajny facet.
Jego siostra była chora.
Czekała na przeszczep serca w specjalistycznym szpitalu, chyba w Zabrzu.
Była przy niej mama.
Codziennie.
Przy łóżku godzinami.
Wynajmowała pokoik przy szpitalu.
A ten mój kolega w każdy piątek, zaraz po pracy wsiadał w auto i gnał setki kilometrów, żeby być z nimi.
Ze swoją siostrą i mamą.
Pamiętam, jak bardzo mnie to zawsze wzruszało.
Raz opowiedział, że przyjechał, odwiedził siostrę i gdy zrobiło się późno, zabrał mamę ze szpitala do tego małego pokoiku.
Była smutna.
Zmęczona.
Leżeli tak obok siebie w ubraniach, a on ją po prostu przytulał.
I nie mówili za wiele.
Wiedział, jak bardzo było jej ciężko.
Po prostu był.
I choć bał się tak samo, jak mama, wspierał ją z całych sił.
Opowiadał mi to przez telefon.
A ja po drugiej stronie słuchawki wyłam jak bóbr.
Nad ta siostrą.
Mamą.
Nad nim.
Później, gdy brał ślub ze swoją cudną dziewczyną, miałam okazję poznać tę mamę.
Tę mamę, której udało się wychować tak wyjątkowo ciepłego i wrażliwego chłopaka.
Mój syn miał wtedy pięć miesięcy.
Zapytałam jej, jak to się wychowuje takiego fajnego syna.
Zaśmiała się. Zwyczajnie - powiedziała...
A ja mam wrażenie, że w tym przypadku to te estrogeny właśnie. Kobiety, które go otaczały, zaraziły go swą wrażliwością, zrozumieniem, ciepłem, umiejętnością współczucia. Nauczyły go poprzez interakcję z nimi lepiej rozumieć żeński ród.
I mój syn kiedyś będzie miał rodzeństwo.
Nie wiem jakich hormonów będziemy mieli więcej w naszym domu, ale cieszę się z jednego.
Że już teraz ma przecudowny kontakt z fantastycznymi kobietami - babciami, ciociami.
Wszystkie razem mogłybyśmy z tej miłości założyć fanklub.
Moje siostry są w nim zakochane.
On również absolutnie je uwielbia.
Ostatnio nocowała u mnie moja najmłodsza siostra.
Jest między nami różnica siedemnastu lat.
Bliżej jej do Nacia, niż do mnie ;-)
Zniknęli z mym synem w jego pokoju na długą chwilę.
Nagle syn mnie woła uradowany.
I co się okazuje?
Posklejali kilka kartek ze sobą, aby mieć duży arkusz papieru.
Nacio został odrysowany na leżąco. Potem pokolorowali farbami odbicie.
Następnie poodbijali łapki.
Na końcu Nacio wylądował w wannie.
Moja siostra ma piętnaście lat i jest absolutną idolką mojego syna ;-)
A poniżej kilka zdjęć z drugą - równorzędną idolką ;-)
środa, 23 lipca 2014
Niewinne.
Mijałam ją za każdym razem, gdy wchodziłam na nasze targowisko.
Przy jednym w wielu stoisk sprzedawała warzywa.
Owoce.
Jajka.
Szczerze mówiąc zwróciłam na nią uwagę, dopiero, gdy zauważyłam, że jest w ciąży.
Chuda.
Z przodu kształtna piłka.
W ręku kubek z duraleksu z czarną kawą na rozgrzanie.
Innym razem smarowała kromkę chleba pasztetówką.
Jeszcze innym paliła papierosa.
Dziewczyna o szarej cerze.
Ubrana w bure ciuchy.
Bez zęba z przodu.
Cienkie włosy spięte wsuwkami.
Z wielkim ciążowym brzuchem...
Z papierosem w ustach, którego nie wyjmowała wcale, gdy wydawała pieniądze.
Pewnego dnia nie zobaczyłam jej już w tamtym miejscu.
Pewnie urodziła.
Teraz za każdym razem, gdy mijam to miejsce, myślę o tym maleństwie.
Ostatnio wybrałam się na spacer na nasz deptak.
Szliśmy tak sobie z moim nieopierzonym.
Na luzaku.
Bez pośpiechu.
Z naprzeciwka szła dziewczyna.
Młodziutka.
Bardzo skromnie ubrana.
Nastolatka z milionem kolczyków w uszach i pociętymi przedramionami.
Niosła pod sercem dziecko.
Maleństwo, o jakim ja marzę.
Nowe, niewinne życie o jakim latami marzą ludzie, którzy daliby mu gwiazdkę z nieba...gdyby mogli.
I wiem, nie wolno oceniać po wyglądzie, ale...
Mimo to, że powtarzałam sobie to z uporem maniaka, nie zmieniło się moje poczucie, że zarówno dla tej, jak i tej pierwszej dziewczyny, dziecko to jedynie efekt uboczny.
I noszę w sobie tę myśl, z którą tak trudno się pogodzić.
Myśl o niesprawiedliwości.
Bo jak to jest, że jedno, zupełnie niewinne maleństwo, które siedzi obecnie w łonie swojej mamy, mamy, która jest dla niego całym światem, mamy od której jest absolutnie bezgranicznie uzależnione, po przyjściu na świat trafi w ramiona pełne miłości, mądrości, świadomości, nie mówiąc już nawet o kwestiach finansowych, a inne, tak samo czyste i niewinne, przyjdzie na świat w biedzie, stanie się dla kogoś problemem i nigdy nie zazna tego wszystkiego, co to pierwsze...
Takie jest życie.
Los.
Wiem...
Nie mogę się z tym pogodzić.
Tak mi ich żal.
Przy jednym w wielu stoisk sprzedawała warzywa.
Owoce.
Jajka.
Szczerze mówiąc zwróciłam na nią uwagę, dopiero, gdy zauważyłam, że jest w ciąży.
Chuda.
Z przodu kształtna piłka.
W ręku kubek z duraleksu z czarną kawą na rozgrzanie.
Innym razem smarowała kromkę chleba pasztetówką.
Jeszcze innym paliła papierosa.
Dziewczyna o szarej cerze.
Ubrana w bure ciuchy.
Bez zęba z przodu.
Cienkie włosy spięte wsuwkami.
Z wielkim ciążowym brzuchem...
Z papierosem w ustach, którego nie wyjmowała wcale, gdy wydawała pieniądze.
Pewnego dnia nie zobaczyłam jej już w tamtym miejscu.
Pewnie urodziła.
Teraz za każdym razem, gdy mijam to miejsce, myślę o tym maleństwie.
Ostatnio wybrałam się na spacer na nasz deptak.
Szliśmy tak sobie z moim nieopierzonym.
Na luzaku.
Bez pośpiechu.
Z naprzeciwka szła dziewczyna.
Młodziutka.
Bardzo skromnie ubrana.
Nastolatka z milionem kolczyków w uszach i pociętymi przedramionami.
Niosła pod sercem dziecko.
Maleństwo, o jakim ja marzę.
Nowe, niewinne życie o jakim latami marzą ludzie, którzy daliby mu gwiazdkę z nieba...gdyby mogli.
I wiem, nie wolno oceniać po wyglądzie, ale...
Mimo to, że powtarzałam sobie to z uporem maniaka, nie zmieniło się moje poczucie, że zarówno dla tej, jak i tej pierwszej dziewczyny, dziecko to jedynie efekt uboczny.
I noszę w sobie tę myśl, z którą tak trudno się pogodzić.
Myśl o niesprawiedliwości.
Bo jak to jest, że jedno, zupełnie niewinne maleństwo, które siedzi obecnie w łonie swojej mamy, mamy, która jest dla niego całym światem, mamy od której jest absolutnie bezgranicznie uzależnione, po przyjściu na świat trafi w ramiona pełne miłości, mądrości, świadomości, nie mówiąc już nawet o kwestiach finansowych, a inne, tak samo czyste i niewinne, przyjdzie na świat w biedzie, stanie się dla kogoś problemem i nigdy nie zazna tego wszystkiego, co to pierwsze...
Takie jest życie.
Los.
Wiem...
Nie mogę się z tym pogodzić.
Tak mi ich żal.
poniedziałek, 21 lipca 2014
Przepraszam Cię Synku.
Nakrzyczałam dziś na moje dziecko.
Z natury raczej nie jestem typową krzykaczką.
A może, tak między Bogiem a prawdą, właśnie jestem, tylko staram się nie być.
Z całych sił się staram, ale nie zawsze wychodzi.
W modlitwie zawsze proszę: i napełnij mnie Panie spokojem i pokorą...
A potem wydarza się coś - cyk - i z moich starań nici. Wrzeszczę.
Na synka rzadko.
Sama nie lubię, gdy się na mnie krzyczy.
Nie cierpię tego i bojowa się robię, gdy ktoś tak wobec mnie czyni.
Dlatego trenuję swą cierpliwość stale.
Syn znacznie mi w tym temacie pomaga, bo sam do krzykaczy nie należy.
I z pełną świadomością oraz dumą mogę powiedzieć, że grzeczny jest.
I choć wiem, że w blogosferze dyskusji na temat pojęcia grzeczności ostatnio sporo, do tego stopnia, że gdy okazuje się, że dziecko twe grzeczne zwyczajnie, czyli upraszczając znacznie - miłe w obyciu z Tobą tudzież środowiskiem dookoła, to znaczyć zaczyna, że może emocjonalnie coś z nim nie tak, uciśnione albo chore, ewentualnie anemiczne. Pomimo to wszystko przyznaję - syn mój grzeczny, acz psotnik.
No i własnie, zbliżając się do sedna.
Jak można nakrzyczeć na grzeczne dziecko?
Ano można.
Mnie się zdarzyło.
Bo umyłam sandałki, żeby do przedszkola synu w czystych poszedł. Wystawiłam na balkon, żeby na słonku raz dwa wyschły.
Bo po pięciu minutach syn je przyniósł z powrotem, bo "siuche juś" i na kuchennym stole umieścił.
Bo poprosiłam, aby w przedpokoju postawił.
Bo przygotowania poranne, jak w zegarku zaplanowane były.
Bo dziesięć minut przed wyjściem okazało się, że sandałków w przedpokoju brakuje. Bo diabeł ogonem je nakrył, to znaczy syn na przekór prośbom matczynym nie postawił ich tam, gdzie był proszony, tylko...
No właśnie, tylko tam, gdzie na śmierć zapomniał gdzie i z żalem szczerym w oku sam zaskoczony był swą dziecięcą amnezją.
Bo na pięć minut przed czasem, gdy powinniśmy otwierać drzwi przedszkola nadal sandałki nie zostały odnalezione, mimo przerycia przez zapoconą z upału i zdenerwowania matkę wszystkich zakamarków domowych.
WSZYSTKICH!!!
Wydarłam się.
I drący monolog trwał około dwóch minut.
Spowodował ulżenie matczynym nerwom oraz znaczny wzrost przejęcia u pierworodnego, połączony z takim wyrazem jego dziecięcej buźki, że...
Wstydź się kobieto!
Sandałki odnalazły się.
Dziesięć minut po zaplanowanym czasie wyjścia z domu.
W szafie, w koszu na wysuszone pranie.
Ku ogromnemu zaskoczeniu syna.
I radości.
Emocje opadły.
Rumieniec wstydu oblał matczyny polik.
Ukucnęłam przed swoim okrzyczanym dzieckiem.
Przeprosiłam go.
Przeprosiłam, że na niego krzyczałam.
Wytłumaczyłam, że nie powinno się na nikogo krzyczeć.
Powiedziałam, że bardzo się zdenerwowałam, że mnie nie posłuchał i że przez to spóźnimy się do przedszkola.
Obiecałam, że postaram się już nie krzyczeć, bo nie wolno tak robić
Patrzył na mnie tymi swoimi wielkimi oczyskami.
Słuchał w skupieniu.
Zdziwiony był.
Zmieszany.
Widziałam też w nim ulgę, że już się nie złoszczę i radość.
Powiedziałam mu, że go bardzo kocham, przytuliłam.
Odpowiedział tym samym.
Ktoś powie - bez sensu, tracisz swój autorytet, pokazujesz swą słabość.
A ja nie wyobrażałam sobie tego nie zrobić. Po części, aby uspokoić swoje sumienie, no jasne.
Jednak także i głównie dlatego, żeby pokazać mojemu dziecku, że każdy popełnia błędy, każdy ma chwile słabości. Powinniśmy nad sobą panować, ale nie zawsze się to udaje. I kiedy już tak się stanie, dobrze jest zwyczajnie umieć przeprosić...
Z natury raczej nie jestem typową krzykaczką.
A może, tak między Bogiem a prawdą, właśnie jestem, tylko staram się nie być.
Z całych sił się staram, ale nie zawsze wychodzi.
W modlitwie zawsze proszę: i napełnij mnie Panie spokojem i pokorą...
A potem wydarza się coś - cyk - i z moich starań nici. Wrzeszczę.
Na synka rzadko.
Sama nie lubię, gdy się na mnie krzyczy.
Nie cierpię tego i bojowa się robię, gdy ktoś tak wobec mnie czyni.
Dlatego trenuję swą cierpliwość stale.
Syn znacznie mi w tym temacie pomaga, bo sam do krzykaczy nie należy.
I z pełną świadomością oraz dumą mogę powiedzieć, że grzeczny jest.
I choć wiem, że w blogosferze dyskusji na temat pojęcia grzeczności ostatnio sporo, do tego stopnia, że gdy okazuje się, że dziecko twe grzeczne zwyczajnie, czyli upraszczając znacznie - miłe w obyciu z Tobą tudzież środowiskiem dookoła, to znaczyć zaczyna, że może emocjonalnie coś z nim nie tak, uciśnione albo chore, ewentualnie anemiczne. Pomimo to wszystko przyznaję - syn mój grzeczny, acz psotnik.
No i własnie, zbliżając się do sedna.
Jak można nakrzyczeć na grzeczne dziecko?
Ano można.
Mnie się zdarzyło.
Bo umyłam sandałki, żeby do przedszkola synu w czystych poszedł. Wystawiłam na balkon, żeby na słonku raz dwa wyschły.
Bo po pięciu minutach syn je przyniósł z powrotem, bo "siuche juś" i na kuchennym stole umieścił.
Bo poprosiłam, aby w przedpokoju postawił.
Bo przygotowania poranne, jak w zegarku zaplanowane były.
Bo dziesięć minut przed wyjściem okazało się, że sandałków w przedpokoju brakuje. Bo diabeł ogonem je nakrył, to znaczy syn na przekór prośbom matczynym nie postawił ich tam, gdzie był proszony, tylko...
No właśnie, tylko tam, gdzie na śmierć zapomniał gdzie i z żalem szczerym w oku sam zaskoczony był swą dziecięcą amnezją.
Bo na pięć minut przed czasem, gdy powinniśmy otwierać drzwi przedszkola nadal sandałki nie zostały odnalezione, mimo przerycia przez zapoconą z upału i zdenerwowania matkę wszystkich zakamarków domowych.
WSZYSTKICH!!!
Wydarłam się.
I drący monolog trwał około dwóch minut.
Spowodował ulżenie matczynym nerwom oraz znaczny wzrost przejęcia u pierworodnego, połączony z takim wyrazem jego dziecięcej buźki, że...
Wstydź się kobieto!
Sandałki odnalazły się.
Dziesięć minut po zaplanowanym czasie wyjścia z domu.
W szafie, w koszu na wysuszone pranie.
Ku ogromnemu zaskoczeniu syna.
I radości.
Emocje opadły.
Rumieniec wstydu oblał matczyny polik.
Ukucnęłam przed swoim okrzyczanym dzieckiem.
Przeprosiłam go.
Przeprosiłam, że na niego krzyczałam.
Wytłumaczyłam, że nie powinno się na nikogo krzyczeć.
Powiedziałam, że bardzo się zdenerwowałam, że mnie nie posłuchał i że przez to spóźnimy się do przedszkola.
Obiecałam, że postaram się już nie krzyczeć, bo nie wolno tak robić
Patrzył na mnie tymi swoimi wielkimi oczyskami.
Słuchał w skupieniu.
Zdziwiony był.
Zmieszany.
Widziałam też w nim ulgę, że już się nie złoszczę i radość.
Powiedziałam mu, że go bardzo kocham, przytuliłam.
Odpowiedział tym samym.
Ktoś powie - bez sensu, tracisz swój autorytet, pokazujesz swą słabość.
A ja nie wyobrażałam sobie tego nie zrobić. Po części, aby uspokoić swoje sumienie, no jasne.
Jednak także i głównie dlatego, żeby pokazać mojemu dziecku, że każdy popełnia błędy, każdy ma chwile słabości. Powinniśmy nad sobą panować, ale nie zawsze się to udaje. I kiedy już tak się stanie, dobrze jest zwyczajnie umieć przeprosić...
środa, 16 lipca 2014
Złapać wiatr w żagle.
Zacznę od prostego słowa dziękuję...
Dziękuje Wam wszystkim i każdej z osobna za tyle cudownych słów wsparcia.
Dzięki nim poczułam spokój.
Pewność.
Ukojenie.
Wszystkie lęki zniknęły, bo zrozumiałam, co jest najważniejsze.
Dokładnie wiem, czego chcę i zamierzam spełnić swoje największe marzenie.
Czuję, że chwytam wiatr w żagle!
:-*:-*:-*
A odnośnie dzisiejszego wpisu.
Jest taka część garderoby, dzięki której każdy chłopiec budzi ogólny, szeroko pojęty zachwyt.
MUCHA!
JA MUCHY KOCHAM!
Tę dostaliśmy w prezencie od Evelio ;-*
Bo ona wie...;-)
Dziękuje Wam wszystkim i każdej z osobna za tyle cudownych słów wsparcia.
Dzięki nim poczułam spokój.
Pewność.
Ukojenie.
Wszystkie lęki zniknęły, bo zrozumiałam, co jest najważniejsze.
Dokładnie wiem, czego chcę i zamierzam spełnić swoje największe marzenie.
Czuję, że chwytam wiatr w żagle!
:-*:-*:-*
A odnośnie dzisiejszego wpisu.
Jest taka część garderoby, dzięki której każdy chłopiec budzi ogólny, szeroko pojęty zachwyt.
MUCHA!
JA MUCHY KOCHAM!
Tę dostaliśmy w prezencie od Evelio ;-*
Bo ona wie...;-)
mucha - lindex - prezent
koszula -Original Marines - Babyszafing
szorty - no name - Babyszafing
sandałki - Mrugała - allegro
niedziela, 13 lipca 2014
Decyzja o drugim dziecku.
Otworzyłam oczy.
Na dworze już jasno.
Wewnątrz mnie potężny niepokój.
Obok, cicho i bardzo spokojnie oddychał mój synek.
Dziecięca twarzyczka podczas snu jest tak rozczulająca, jak nic innego w świecie.
I to ciałko rozgrzane, pachnące pościelą.
Pocałowałam małoletnią główkę.
Kocham to uczucie bliskości.
Spojrzałam na zegarek była 5.55.
Nie obudził mnie budzik, nie obudził mnie płacz dziecka.
Nie musiałam wstawać.
Obudził mnie niepokój.
A dylematy nie pozwalały ponownie zasnąć.
Dotarłam do celu.
Wybiła godzina zero.
Dotrwałam do upragnionej chwili, tak bardzo wyczekiwanej od dobrych kilkunastu miesięcy.
W końcu może spełnić się to, o czym tak bardzo marzę.
Za czym tęsknię już od dawna.
Na reszcie, według planu, jaki powzięliśmy z tatą mojego syna, możemy zacząć starać się DRUGIE DZIECKO!
Już nie będę musiała tęsknym, zazdrosnym okiem spoglądać na okrągłe brzuszki przyszłych mam.
Już nie będę musiała marzyć i wspominać jak to jest czuć maleństwo w łonie.
Już nie będę musiała czekać i odliczać miesięcy, kiedy w końcu to nastąpi.
To może się zacząć dziać.
Po prostu!
A ja umieram ze strachu!
Pietra mam jak diabli i trzęsę się jak osika.
Była szósta nad ranem, a ja nie mogłam spać, bo gryzły mnie myśli.
Bo szkoda mi.
Szkoda mi wygody. Spania do ósmej. Łatwości w obsłudze trzylatka. Luzu. Naszych długich spacerów we dwoje. Wspólnego oglądania bajek pod kocem, głaskania po głowie bez pośpiechu, pocałunków, pieszczotek.
Szkoda mi, że już nie będę miała dla niego tyle czasu, że będę musiała ten czas dzielić.
Czuję się jak zdrajczyni.
Tak trochę, jakby się nam nasza laleczka zestarzała, znudziła i chcielibyśmy sprawić sobie nową.
Boję się, że nie będzie się cieszył z rodzeństwa, że nie będzie tego dziecka lubił, akceptował, że będzie go wkurzało.
Że wyrządzamy mu tym krzywdę.
Boję się, że z dwójką jest strasznie trudno. Trudniej wyjechać, trudniej zwiedzać, plażować trudniej i chodzić po górach. Jak my będziemy chodzić po górach?! A wybrać się na zakupy? Albo na niedzielną kawkę i lody? No jak? Czy to się w ogóle da?
Mam kilka znajomych, którym z dwójką jest bardzo trudno. BARDZO! Otwarcie o tym mówią. Z resztą widać to gołym okiem. Są "zajechane" i nie sprawiają wrażenia szczęśliwych. Ich życie to jakby codzienna walka o przetrwanie kolejnego dnia.
Boję się tego. Nie chcę tak żyć.
Boję się ciąży. Żal mi mojego ciała, o które walczę od kilkudziesięciu miesięcy treningami i ciągłą dietą. Żal mi brzucha, na którym zaczął rysować się mięsień. Boję się, że będę źle się czuła, że będą komplikacje, że będę musiała pójść do szpitala i zostawić mojego synka. Boję się, że znów będę musiała leżeć i wówczas będę dla niego bezużyteczna.
W reszcie boję się, że kolejne dziecko będzie chore, upośledzone. Za pierwszym razem mieliśmy szczęście, ale kto powiedział, że za drugim też się uda. Jeśli się nie uda, to nasze życie z wygodnej sielanki, zamieni się w koszmar.
Boję się, że chodząc do przedszkola, Nacio zacznie przynosić choróbska, którymi będzie obdarowywał najpierw swoją ciężarną matkę, a potem naszego noworodka, wpędzając nas do szpitala...
I tak dalej, i tak dalej.
Z drugiej jednak strony to dziecko to moje marzenie. Noszenie go w łonie, czucie ruchów, potem tulenie maleńkiego zachwycającego ciałka, karmienie piersią, to moje największe pragnienie. Znacie mnie przecież...
Gdyby ktoś zaproponował mi w zamian ekskluzywne auto, dom, milion dolarów, nigdy bym się nie zamieniła! Wiem, że jeśli się nie zdecydujemy, do końca życia sobie nie daruję, że odebrałam sobie to "cudowne wszystko", co związane z przyjściem na świat dziecka. Już nigdy miałabym tego nie doświadczyć?!
Wiem też, z własnego doświadczenia, że rodzeństwo jest w życiu człowieka niesamowicie ważne. Kocham swoje siostry bardzo. Jesteśmy przyjaciółkami. W zasadzie to łączy nas dużo więcej - łono mamy, więzy krwi, wspólne dzieciństwo, wspomnienia. Dlatego NIGDY nie zawiodę moich sióstr, wiem też, że bezgranicznie możemy sobie ufać i na siebie liczyć. Chciałabym, aby także mój synek miał takiego "swojego" w rodzinie. Jak mogłabym świadomie skazać go na... hmmm swego rodzaju samotność?
Liczę także, może naiwnie, że jeśli pierwsze dziecko jest podrośnięte, wówczas będzie łatwiej, niż gdy trzeba ogarnąć dwoje maluszków. Dużo zależy też od temperamentu i zasad jakie są wprowadzone w domu. My mamy to szczęście, że Nacio jest raczej spokojny. Psoci - oczywiście, wyraża też swoje emocje, małe bunty, ale łatwo się z nim dogadać, wytłumaczyć i zażegnać awanturkę. Niestety nie jestem w stanie przewidzieć, jak będzie się zachowywał w stosunku do drugiego dzieciątka. Mogę liczyć jedynie na to , że czterolatkowi łatwiej cokolwiek wytłumaczyć, niż dwulatkowi.
Przecież niepowiedziane, że u nas też będzie jazda bez trzymanki. Będzie ciężko. Wiem. Zawsze jest ciężko z noworodkiem. Mamy ten surwiwal za sobą, więc jestem świadoma. To przeżyję, ale może jednak nie będzie jeszcze gorzej? Są chyba takie rodziny, z dwójką dzieci, które są z tego powodu szczęśliwe i uważają, że z dwójką, trójką jest lepiej, niż z jednym? Są? Czy to możliwe, że zawsze podwójne macierzyństwo to tylko łzy i zgrzytanie zębów?
Mam przecież cudownego męża, który od samego początku, na równi ze mną opiekował się naszym synkiem. Jest tatą pełną gębą. Takim, który nakarmi, ukołysze, wykąpie, obetnie paznokietki, zostanie z dzieckiem sam, i to bez najmniejszego problemu.
Do tego nasza strasznie zaangażowana rodzina. Dziadkowie, którzy nigdy nie zawiedli, a Nacio ich uwielbia. Kochające ciocie, które przenigdy nie odmówiły pomocy...
Nie jesteśmy sami, oj nie. Ja nie jestem sama. Mój mąż ma wygodne, elastyczne, gdy trzeba, godziny pracy.
Staram się sobie wszystko jakoś racjonalnie tłumaczyć, pocieszać się, że podobnie bałam się pierwszego dziecka, a w gruncie rzeczy jego narodziny rozpoczęły najtrudniejszą, ale też najcudowniejszą podróż w moim życiu. To co najbardziej kocham w życiu, to bezwzględnie bycie mamą. Tęsknię za czasem, gdy na dwa lata, cała oddałam się naszemu dziecku, domowi... Tęsknie za tym absolutnym zjednoczeniem z dzieckiem. Za pępowiną, która w przypadku Nacia stale się wydłuża. Za rok, dwa trzy będzie już dużym, poważnym gościem, którego będzie denerwować nadmierna bliskość z mamą.
A ja...
Ja nie wyobrażam sobie bez niej żyć.
Przynajmniej na razie...
Na dworze już jasno.
Wewnątrz mnie potężny niepokój.
Obok, cicho i bardzo spokojnie oddychał mój synek.
Dziecięca twarzyczka podczas snu jest tak rozczulająca, jak nic innego w świecie.
I to ciałko rozgrzane, pachnące pościelą.
Pocałowałam małoletnią główkę.
Kocham to uczucie bliskości.
Spojrzałam na zegarek była 5.55.
Nie obudził mnie budzik, nie obudził mnie płacz dziecka.
Nie musiałam wstawać.
Obudził mnie niepokój.
A dylematy nie pozwalały ponownie zasnąć.
Dotarłam do celu.
Wybiła godzina zero.
Dotrwałam do upragnionej chwili, tak bardzo wyczekiwanej od dobrych kilkunastu miesięcy.
W końcu może spełnić się to, o czym tak bardzo marzę.
Za czym tęsknię już od dawna.
Na reszcie, według planu, jaki powzięliśmy z tatą mojego syna, możemy zacząć starać się DRUGIE DZIECKO!
Już nie będę musiała tęsknym, zazdrosnym okiem spoglądać na okrągłe brzuszki przyszłych mam.
Już nie będę musiała marzyć i wspominać jak to jest czuć maleństwo w łonie.
Już nie będę musiała czekać i odliczać miesięcy, kiedy w końcu to nastąpi.
To może się zacząć dziać.
Po prostu!
A ja umieram ze strachu!
Pietra mam jak diabli i trzęsę się jak osika.
Była szósta nad ranem, a ja nie mogłam spać, bo gryzły mnie myśli.
Bo szkoda mi.
Szkoda mi wygody. Spania do ósmej. Łatwości w obsłudze trzylatka. Luzu. Naszych długich spacerów we dwoje. Wspólnego oglądania bajek pod kocem, głaskania po głowie bez pośpiechu, pocałunków, pieszczotek.
Szkoda mi, że już nie będę miała dla niego tyle czasu, że będę musiała ten czas dzielić.
Czuję się jak zdrajczyni.
Tak trochę, jakby się nam nasza laleczka zestarzała, znudziła i chcielibyśmy sprawić sobie nową.
Boję się, że nie będzie się cieszył z rodzeństwa, że nie będzie tego dziecka lubił, akceptował, że będzie go wkurzało.
Że wyrządzamy mu tym krzywdę.
Boję się, że z dwójką jest strasznie trudno. Trudniej wyjechać, trudniej zwiedzać, plażować trudniej i chodzić po górach. Jak my będziemy chodzić po górach?! A wybrać się na zakupy? Albo na niedzielną kawkę i lody? No jak? Czy to się w ogóle da?
Mam kilka znajomych, którym z dwójką jest bardzo trudno. BARDZO! Otwarcie o tym mówią. Z resztą widać to gołym okiem. Są "zajechane" i nie sprawiają wrażenia szczęśliwych. Ich życie to jakby codzienna walka o przetrwanie kolejnego dnia.
Boję się tego. Nie chcę tak żyć.
Boję się ciąży. Żal mi mojego ciała, o które walczę od kilkudziesięciu miesięcy treningami i ciągłą dietą. Żal mi brzucha, na którym zaczął rysować się mięsień. Boję się, że będę źle się czuła, że będą komplikacje, że będę musiała pójść do szpitala i zostawić mojego synka. Boję się, że znów będę musiała leżeć i wówczas będę dla niego bezużyteczna.
W reszcie boję się, że kolejne dziecko będzie chore, upośledzone. Za pierwszym razem mieliśmy szczęście, ale kto powiedział, że za drugim też się uda. Jeśli się nie uda, to nasze życie z wygodnej sielanki, zamieni się w koszmar.
Boję się, że chodząc do przedszkola, Nacio zacznie przynosić choróbska, którymi będzie obdarowywał najpierw swoją ciężarną matkę, a potem naszego noworodka, wpędzając nas do szpitala...
I tak dalej, i tak dalej.
Z drugiej jednak strony to dziecko to moje marzenie. Noszenie go w łonie, czucie ruchów, potem tulenie maleńkiego zachwycającego ciałka, karmienie piersią, to moje największe pragnienie. Znacie mnie przecież...
Gdyby ktoś zaproponował mi w zamian ekskluzywne auto, dom, milion dolarów, nigdy bym się nie zamieniła! Wiem, że jeśli się nie zdecydujemy, do końca życia sobie nie daruję, że odebrałam sobie to "cudowne wszystko", co związane z przyjściem na świat dziecka. Już nigdy miałabym tego nie doświadczyć?!
Wiem też, z własnego doświadczenia, że rodzeństwo jest w życiu człowieka niesamowicie ważne. Kocham swoje siostry bardzo. Jesteśmy przyjaciółkami. W zasadzie to łączy nas dużo więcej - łono mamy, więzy krwi, wspólne dzieciństwo, wspomnienia. Dlatego NIGDY nie zawiodę moich sióstr, wiem też, że bezgranicznie możemy sobie ufać i na siebie liczyć. Chciałabym, aby także mój synek miał takiego "swojego" w rodzinie. Jak mogłabym świadomie skazać go na... hmmm swego rodzaju samotność?
Liczę także, może naiwnie, że jeśli pierwsze dziecko jest podrośnięte, wówczas będzie łatwiej, niż gdy trzeba ogarnąć dwoje maluszków. Dużo zależy też od temperamentu i zasad jakie są wprowadzone w domu. My mamy to szczęście, że Nacio jest raczej spokojny. Psoci - oczywiście, wyraża też swoje emocje, małe bunty, ale łatwo się z nim dogadać, wytłumaczyć i zażegnać awanturkę. Niestety nie jestem w stanie przewidzieć, jak będzie się zachowywał w stosunku do drugiego dzieciątka. Mogę liczyć jedynie na to , że czterolatkowi łatwiej cokolwiek wytłumaczyć, niż dwulatkowi.
Przecież niepowiedziane, że u nas też będzie jazda bez trzymanki. Będzie ciężko. Wiem. Zawsze jest ciężko z noworodkiem. Mamy ten surwiwal za sobą, więc jestem świadoma. To przeżyję, ale może jednak nie będzie jeszcze gorzej? Są chyba takie rodziny, z dwójką dzieci, które są z tego powodu szczęśliwe i uważają, że z dwójką, trójką jest lepiej, niż z jednym? Są? Czy to możliwe, że zawsze podwójne macierzyństwo to tylko łzy i zgrzytanie zębów?
Mam przecież cudownego męża, który od samego początku, na równi ze mną opiekował się naszym synkiem. Jest tatą pełną gębą. Takim, który nakarmi, ukołysze, wykąpie, obetnie paznokietki, zostanie z dzieckiem sam, i to bez najmniejszego problemu.
Do tego nasza strasznie zaangażowana rodzina. Dziadkowie, którzy nigdy nie zawiedli, a Nacio ich uwielbia. Kochające ciocie, które przenigdy nie odmówiły pomocy...
Nie jesteśmy sami, oj nie. Ja nie jestem sama. Mój mąż ma wygodne, elastyczne, gdy trzeba, godziny pracy.
Staram się sobie wszystko jakoś racjonalnie tłumaczyć, pocieszać się, że podobnie bałam się pierwszego dziecka, a w gruncie rzeczy jego narodziny rozpoczęły najtrudniejszą, ale też najcudowniejszą podróż w moim życiu. To co najbardziej kocham w życiu, to bezwzględnie bycie mamą. Tęsknię za czasem, gdy na dwa lata, cała oddałam się naszemu dziecku, domowi... Tęsknie za tym absolutnym zjednoczeniem z dzieckiem. Za pępowiną, która w przypadku Nacia stale się wydłuża. Za rok, dwa trzy będzie już dużym, poważnym gościem, którego będzie denerwować nadmierna bliskość z mamą.
A ja...
Ja nie wyobrażam sobie bez niej żyć.
Przynajmniej na razie...
środa, 9 lipca 2014
Kto dogoni psa.
Uciekł nam pies.
W sumie to nie nam.
Bo nie nasz to pies uciekł.
Ale nam jednak zwiał.
A w zasadzie przed nami.
Ten sam, co teraz siedzi przede mną i z głęboką miłością wpatruje się prosto w me oczy.
Oddany taki.
A jednak zwiał.
Pies ów - własność teściowej mej zacnej przebywa u nas na urlopie.
Oddany w ręce nasze z pełnym zaufaniem.
Pupilek.
Modnie wystrzyżony.
Fikuśnie.
A zwiał jak kundel zwykły.
Wybraliśmy się z Synem dwie klatki obok, no może pięć, aby odebrać z Salonu Piękności dla futrzaków Psa Naszego.
Nasz nie ucieka.
Nie mogłam zostawić tego "teściowego" w samotności.
Patrzył tak tym błagalnym wzrokiem.
- Chodź! - mówię.
Poszedł więc w absolutnym zachwycie.
Podskakiwał, hasał radośnie.
Do momentu, gdy oczyska psie jego, a w zasadzie nochal bardziej nie ujrzał WEJŚCIA do przybytku, w którym zwierzaki pięknieją.
Nie zdążyłam cmoknąć nawet.
Pies w nogi.
Za winkiel.
I ja za winkiel z Synem za rękę.
Minęłam stojącą przy szklanych drzwiach, w gotowości zwrócenia mi psa mego - brata na marginesie owego uciekiniera, Panią Fryzjerkę.
- Pieeeeeeeeees ucieeeeeeeeeeekaaaaaaaaa! - krzyknęłam w locie i w nogi za nim.
Wpadamy za winkiel.
Patrzę w panice w jedną stronę.
W drugą.
I w tę pierwszą ponownie.
Nie ma.
Nie ma no!
Zwiał na amen.
Pupil Teściowej.
Najpierw zrobiło mi się gorąco.
Potem oblał mnie zimny pot.
Następnie ujrzałam minę Teściowej, gdy wyznaję jej, skręcając róg chusteczki higienicznej w spoconych i sztywnych od stresu palcach, że jej piesek cudny zaginął.
ZAGINĄŁ!
I to ja do tego dopuściłam.
Moja wina, moja bardzo wielka wina.
Z marazmu koszmarnego wyrwał mnie głosik dziecka:
- Mamusiu tutaj go nie ma. Musimy go siukać.
- Tak! Szukać! Trzeba szukać!
Rozpoczęliśmy więc nasze poszukiwania.
Wokół jednego bloku.
Potem drugiego.
Trzeciego...
Z trwogą w sercu spojrzałam w stronę ulicy...
Nie! Trup nie leży, więc nie wpadł.
- Mamusiu babcia będzie śmutna, plawda?
O matko!Matko!
Smutna będzie? Czy Ona będzie smutna?!
F...ck!
Gdzie ten gn....ek jeden!
- Nie kochanie, babcia nie będzie smutna, bo zaraz znajdziemy Pędrusia.
Zwiedziliśmy pół osiedla, pytając przechodniów.
Zbieg dwa razy był widziany, jednak gdy przybywaliśmy we wskazane miejsce - d.......pa!
- Ooooo ale śkoda. To taki ładny pieśek był, plawda mamusiu?
Jezuuuuuuuuusie jedyny, Matko Święta i Wszyscy Świeci! Błagam! Help me!
I nagle oczom naszym ukazała się biała jak śnieg, puchata, upragniona postać psiego dezertera.
I nawet udawał, że się cieszy... ;-)
A poniżej kilka zdjęć dla urozmaicenia z zezuzullowymi spodenkami w roli głównej;-)
W sumie to nie nam.
Bo nie nasz to pies uciekł.
Ale nam jednak zwiał.
A w zasadzie przed nami.
Ten sam, co teraz siedzi przede mną i z głęboką miłością wpatruje się prosto w me oczy.
Oddany taki.
A jednak zwiał.
Pies ów - własność teściowej mej zacnej przebywa u nas na urlopie.
Oddany w ręce nasze z pełnym zaufaniem.
Pupilek.
Modnie wystrzyżony.
Fikuśnie.
A zwiał jak kundel zwykły.
Wybraliśmy się z Synem dwie klatki obok, no może pięć, aby odebrać z Salonu Piękności dla futrzaków Psa Naszego.
Nasz nie ucieka.
Nie mogłam zostawić tego "teściowego" w samotności.
Patrzył tak tym błagalnym wzrokiem.
- Chodź! - mówię.
Poszedł więc w absolutnym zachwycie.
Podskakiwał, hasał radośnie.
Do momentu, gdy oczyska psie jego, a w zasadzie nochal bardziej nie ujrzał WEJŚCIA do przybytku, w którym zwierzaki pięknieją.
Nie zdążyłam cmoknąć nawet.
Pies w nogi.
Za winkiel.
I ja za winkiel z Synem za rękę.
Minęłam stojącą przy szklanych drzwiach, w gotowości zwrócenia mi psa mego - brata na marginesie owego uciekiniera, Panią Fryzjerkę.
- Pieeeeeeeeees ucieeeeeeeeeeekaaaaaaaaa! - krzyknęłam w locie i w nogi za nim.
Wpadamy za winkiel.
Patrzę w panice w jedną stronę.
W drugą.
I w tę pierwszą ponownie.
Nie ma.
Nie ma no!
Zwiał na amen.
Pupil Teściowej.
Najpierw zrobiło mi się gorąco.
Potem oblał mnie zimny pot.
Następnie ujrzałam minę Teściowej, gdy wyznaję jej, skręcając róg chusteczki higienicznej w spoconych i sztywnych od stresu palcach, że jej piesek cudny zaginął.
ZAGINĄŁ!
I to ja do tego dopuściłam.
Moja wina, moja bardzo wielka wina.
Z marazmu koszmarnego wyrwał mnie głosik dziecka:
- Mamusiu tutaj go nie ma. Musimy go siukać.
- Tak! Szukać! Trzeba szukać!
Rozpoczęliśmy więc nasze poszukiwania.
Wokół jednego bloku.
Potem drugiego.
Trzeciego...
Z trwogą w sercu spojrzałam w stronę ulicy...
Nie! Trup nie leży, więc nie wpadł.
- Mamusiu babcia będzie śmutna, plawda?
O matko!Matko!
Smutna będzie? Czy Ona będzie smutna?!
F...ck!
Gdzie ten gn....ek jeden!
- Nie kochanie, babcia nie będzie smutna, bo zaraz znajdziemy Pędrusia.
Zwiedziliśmy pół osiedla, pytając przechodniów.
Zbieg dwa razy był widziany, jednak gdy przybywaliśmy we wskazane miejsce - d.......pa!
- Ooooo ale śkoda. To taki ładny pieśek był, plawda mamusiu?
Jezuuuuuuuuusie jedyny, Matko Święta i Wszyscy Świeci! Błagam! Help me!
I nagle oczom naszym ukazała się biała jak śnieg, puchata, upragniona postać psiego dezertera.
I nawet udawał, że się cieszy... ;-)
A poniżej kilka zdjęć dla urozmaicenia z zezuzullowymi spodenkami w roli głównej;-)
szorty - Zezuzulla - prezent ;-* - do kupienia tutaj
katanka - Zara - mój ulubiony S.H.
musztardowy sweterek - H&M - mój ulubiony S.H.
musztardowy top - Zara - sklep
buty - Emel - Zdrowa Stópka - tutaj
top w paski - Kappahl - sklep
szary sweterek - H&M - mój ulubiony S.H.
niedziela, 6 lipca 2014
Podobieństwo.
- Mamcia a kto to jeś? - zapytał Syn wskazując palcem na ekran telewizora.
- To jest Szrek synku.
- On jeś podobny do tatusia!- dodał po sekundzie, strasznie dumny ze swojej spostrzegawczości.
Ci którzy znają mojego męża... No cóż, wiedzą bardziej niż pozostali, jak bardzo ów żart udał się naszemu Synowi.
A poniżej kilka fotek w najnowszych chlapanych baggach od Mamuki .
Kochani nie ma co się zastanawiać! Zamawiajcie w ciemno! Są genialnej jakości!
- To jest Szrek synku.
- On jeś podobny do tatusia!- dodał po sekundzie, strasznie dumny ze swojej spostrzegawczości.
Ci którzy znają mojego męża... No cóż, wiedzą bardziej niż pozostali, jak bardzo ów żart udał się naszemu Synowi.
A poniżej kilka fotek w najnowszych chlapanych baggach od Mamuki .
Kochani nie ma co się zastanawiać! Zamawiajcie w ciemno! Są genialnej jakości!
bluzeczka - Lindex - mój ulubiony S.H.
baggy - Mamuka - klik
sandałki - Mrugała - allegro