niedziela, 29 listopada 2015

Alicja.

W minioną niedzielę wybraliśmy się na spacer. Mamy nowy patent na naszego krzykacza-umieszczamy go w wózku tylko wówczas, gdy nadchodzi pora drzemki.
Zatem wybraliśmy się.Na taki jędrny spacer, jaki lubię najbardziej.
Ciepło ubrani. Rajty pod spodniami. Rękawiczki. Czapka.
Uwielbiam.
Iść tak rodzinnie. Gadać o pierdołach, na które na codzień brakuje czasu. A para leci z ust.
Spacer był długi.Fryniu cały czas spał. Błogostan. Poczułam na reszcie odrobinę normalności.
Gdy już wracaliśmy, mówię do Maćka, że ja to takie spacery uwielbiam. I taką pogodę zimną, kiedy się trzeba cieplutko ubrać. I kiedy po powrocie ciepłą kaweczkę się parzy i nogi kocem owija na kanapie na rozgrzanie.


Weszliśmy do domu. Rozbieramy naszą trzódkę, a tu domofon dzwoni.
Maciek mówi, że to chyba ta pani starsza, co pieniądze zbiera, bo ją widział przed chwilą. Odbieram słuchawkę, a tam głos słaby i drżący. Otworzyłam.
Mamy na komodzie taki słój, co to do niego drobne z całego domu pozbierane wrzucamy. Biorę, więc garść i drzwi otwieram.
A tam...
Włosy srebrne...
Skóra pergaminowa i pognieciona...
I oczy błękitne...
Starsza pani. Normalnie ubrana. W fajnych śniegowcach. Babcinka jak Twoja i moja... Wysunęła w moim kierunku plik recept i dokumentów szpitalnych, skrupulatnie poskładany w koszulce. Ręka jej drżała i głowa. Głos słaby drżał też.
Zatkało mnie.
Włożyłam drobne, które miałam już przygotowane w jej dłoń. Bardzo dziękowała.
Ale to było za mało przecież!
Poprosiłam, żeby zaczekała. Wzięłam banknot, wsunęłam jej w dłoń i ucałowałam ją. Dłoń była sina, zgrabiała od zimna, a palce powykręcane artretyzmem.
Starsza Pani przytrzymała moją rękę i rozpłakała się... A ja razem z nią... Myślałam, że pęknie mi serce. Wyściskałam ją i wycałowałam.
Po chwili zapytałam ją dlaczego płacze, niech nie płacze już, bo co będziemy tak stać i ryczeć.
A ona, że jest taka zaskoczona i wzruszona, że są jednak dobrzy ludzie. Że znowu udało jej się trafić na kogoś dobrego i że jej wstyd, bo ja dzieci mam małe i że ona gdyby wiedziała, to nawet by nie prosiła mnie.
Ja na to, żeby natychmiast przestałam, bo to drobiazg, tylko że mi tak przykro strasznie, że Ona taka chora i musi po domach ludzi prosić.
A tak w ogóle to może na herbatę wejdzie, bo co tu będziemy na klatce gadać. Ona że jej tak wstyd, że jeśli już, to do kuchni tylko, bo niedziela jest, a ona nie chce przeszkadzać.
Weszła.
Usiadłyśmy w kuchni. Zaparzyłam herbaty. Ona poprosiła o słomkę. Przez te drżenia nie była w stanie trafić pełnym kubkiem do ust...
Zaczęłyśmy rozmawiać.
Opowiedziała mi, że jej najbliższa osoba- brat zmarł ze dwa lata temu, że siostrę ma, ale na śląsku i chorą jeszcze bardziej niż Ona. Że ona sama chorób ma co najmniej z sześć. Nazywała je niezmiernie profesjonalnie, opisując wszystko dokładnie, łącznie z pobytami w szpitalach i przebiegiem leczenia. Wyznała, że z innego miasta przyjeżdża. Gdy ma siłę. Wsiada w pociąg i przyjeżdża zwykle raz w miesiącu. Żebrać... Bo u siebie wstydzi się bardzo...
Że emerytury z dodatkiem za pierwszą grupę ma tysiąc złotych, a leków mnóstwo do wykupienia. Że jeden lek-ten przeciwko drżeniom , to dziewięćdziesiąt złotych kosztuje i że w tym miesiącu jej się udało, bo receptę wykupił jej znajomy i że Ona oszczędza tabletki, żeby starczyły jej na dłużej i zamiast dwóch dziennie, bierze jedną...
Wyznała mi też, że bardzo długo nie mogła się przemóc, aby wyjść do ludzi i prosić o pomoc... Że nigdy by nie przypuszczała nawet, że przyjdzie jej kiedyś żebrać... Że w wydawnictwie wiele lat pracowała...
Miała na imię Alicja.
Przeczytałam na dokumentach szpitalnych. Bardzo dobrze mi się z Nią rozmawiało. Przeurocza, starsza Pani, niezwykle błyskotliwa...
Na koniec pokazała mi zdjęcia.Takie z portfela.
Swojej mamy.
Swojego taty.
-A to jestem ja. - powiedziała, pokazując mi zdjęcie młodej, może dwudziestoletniej dziewczyny.
- Piękna dziewczyna. - powiedziałam bez namysłu.
Westchnęła.
- Piękna... I co z niej zostało... - jej oczy po raz kolejny zaszkliły się. A ja jak głupia stałam i tak, jak zawsze gęba mi się nie zamyka, tak tutaj... Zupełnie nie wiedziałam, co powiedzieć.


Opowiadam Wam to dzisiaj nie po to, aby się chwalić. Nie ma z resztą czym.
Opowiadam, bo bardzo silnie przeżyłam to spotkanie.
Ta starsza pani była uosobieniem moich największych lęków...
Starość, choroba, samotność, bieda. Zestaw tak strasznie przerażający, że aż trudno uwierzyć, że można go udźwignąć...
I nawet nie ma się kto Nią zaopiekować...
O ironio.
Podczas, gdy dla mnie takie spotkanie, taka rozmowa z " babcią" przy herbacie to był prawdziwy luksus...



czwartek, 19 listopada 2015

Nigdy nie podejrzewałam siebie o tę myśl.

Nigdy.
Przysięgam - przenigdy.
Nie podejrzewałam siebie o tę myśl.
O to, że choćby przez sekundę przemknie przez moją głowę.
Gdy będę gnała piechotą przez miasto. Upocona i zasapana. Pchając przed sobą wózek, w którym od dziesięciu minut drze się wniebogłosy, rozdrażniony niemowlak.
Mój wymarzony niemowlaczek.
Najsłodszy.
Nie podejrzewałam siebie, że gnając tak ze łzami w oczach, z tłustym włosami i rudym (!) - wynik farbowania w domu, bo inaczej trzeba zostawić dziecko na dłużej, niż przerwa między karmieniami - odrostem, w dresach (!), przyjmująca na bary spojrzenia przechodniów - te, które choć milczące, wyraźnie mówią: co z Ciebie za matka, że nie potrafisz tego biednego maleństwa uspokoić?!, nie podejrzewałam, że  pomyślę wtedy przez ułamek sekundy, żeby...
Zostawić ten wózek pieprzony!
Porzucić.
I uciec.
Gdzie pieprz rośnie...
Ja? Matka "różem i lukrem rzygająca"  (cyt. jednej z moich czytelniczek, który absolutnie mnie urzekł ) na temat macierzyństwa?!

Nigdy.



Wybrałam się ostatnio do mojej doradcy laktacyjnej, aby zważyć Frynia. Przy alergii pokarmowej to bardzo ważne, aby kontrolować, czy maluszek stale przybiera na wadze.
Doradca przyjmuje w szkole rodzenia.
W tej samej szkole, do której chodziliśmy zanim przyszedł na świat Nacio.

Frynia musiałam nieść całą drogę na rękach.
KONIECZNIE przodem.
Bo przecież wózek to ZŁOOOOO. Po dłuższym czasie takiego dźwigania z pchaniem, rozbolało mnie podbrzusze w miejscu cięcia. No nie mogłam tak dłużej. Włożyłam maluszka do wózka i się zaczęła... JAZDA BEZ TRZYMANKI. Jak zwykle.
W takich chwilach moja frustracja sięga zenitu. A za takie myśli mam ochotę chwycić samą siebie za tę zmierzwioną kitkę i przypierdzielić tym głupim łbem o ścianę. Co ze mnie za matka?! Najgorsza na świecie!


Dziś mój maleńki synek skończył pół roku... A mnie tak strasznie żal... Ten okres jego maleńkości przeleciał i zniknął jak gasnącą iskra. Mam wrażenie, że przeżyłam ten czas jak przez mgłę. Jakby z zamkniętymi oczami... Zupełnie jak na rollercoasterze. Zamykasz oczy i ze strachem czekasz do końca przerażającej przejażdżki. A potem... Żal Ci, że oczy otwierałaś tylko na krótkie chwile... Gnałam tak i ja. Byle przeżyć.


Ostatnio coraz częściej modlę się do Boga, aby uchronił moje dzieci ode mnie samej... Od moich słabych nerwów. Podczas jednej z takich modlitw w kościele, przepraszałam także za to, że jestem taka słaba. Że tak słabo się staram, a jako matka powinnam dużo bardziej. Przepraszałam za to, że jestem złą matką i za mało robię dla moich chłopców.
I wtedy pojawiła się w mojej głowie taka myśl. Taki obraz właściwie... Moje ostatnie pół roku. Poszczególne sytuacje. Ja. W naszym domu... Zaniedbana, zmartwiona i zmęczona. Wygłupiająca się, robiąca śmieszne miny, tańcząca przed mlekojadem do melodyjki z plastikowego tygryska w bluzce z pawiem na ramieniu. Bo ON tak cudnie się wtedy chichra.
Każdy pojedynczy dzień...
Od siódmej do dwudziestej trzeciej...
Miliony czynności. Jak na filmie przewijanym z przyspieszeniem. Obrazy jak na reklamie Procter & Gamble. Poryczałam się.


Powiem Wam tak: pracowałam niegdyś w korpo. Po dziesięć, dwanaście godzin dziennie. Orka na ugorze. Zadań do wykonania i celów do osiągnięcia było trylion. Ale przy robocie, którą mam teraz i moich dwóch, a w zasadzie trzech prezesach to były WCZASY!
Dlatego sam fakt, że robię to wszystko co do mnie należy, staram się dzielnie, nie nawiałam i nie zaszyłam się jeszcze gdzieś głęboko w afrykańskim buszu, sprawia że nie powinnam być dla siebie aż taka surowa...
I Ty też ;-)
Prawda?


poniedziałek, 16 listopada 2015

Recepta na zdrowego przedszkolaka.

Postanowiłam dziś podzielić się z Wami magiczną ( jak na moje oko) recepturą na zdrowego przedszkolaka.
Żebyśmy mieli jasność - Nacio w zeszłym sezonie chorował średnio raz na tydzień od września do lipca włącznie, a zaprzestał tylko dlatego, że w porywie desperacji postanowiliśmy zatrzymać go przez wakacje w domu. Uratowało to nas od postradania zmysłów.
Dwa miesiące błogiej sielanki. Następnie dwa dni w przedszkolu i dwa tygodnie w domu. Dwa dni w przedszkolu i dwa tygodnie w domu... I tak, jak zwykle wiszący przezroczysty gil, następnie żółty, plus zapalenie ucha, spojówek, ewentualnie z kaszlem i podkażeniem gardła.
Życie uratowała nam pewna starsza pani doktor i jej sprawdzony sposób - najprościej mówiąc sposób - jak uniknąć zakażenia choróbskiem przez nos.
U nas metoda zaskutkowała wyczynem nadzwyczajnym, mianowicie Nacio uczęszczał do przedszkola trzy tygodnie ciągiem! Aż do aktualnej, tudzież niewielkiej infekcji , czyt. wiszący gil.
Receptura brzmi:
Codziennie rano i wieczorem, przez cały okres grzewczy psikaj dziecku do nosa wodą morską, oczyść nos przez wydmuchanie lub odkurzacz:-), pryśnij po jednym psiku do każdej dziurki sprayem Euphorbium, a następnie wypędzluj dziurki miksturą (łyżka parafiny ciekłej zmieszana z dziesięcioma kroplami propolisowymi. Wszystko do nabycia w aptece. Mikstura może stać kilka dni.
Powodzenia!