To był jeden z tych dni, który rozpoczynałam od kawki w plażowej kawiarni, w towarzystwie mojego syna.
Siedzieliśmy sobie na tarasie, rozmawialiśmy na wiele ważnych tematów, Nacio wyjadał bitą śmietanę z mojej mrożonej kawki, a ja nie mogłam odmówić sobie zdjęć tzw. z nienacka, czyli bez uwagi obiektu
;-)
Tuż obok siedziały dwie podpieczone czterdziestolatki. Piły kawę i niewybrednie obmawiały nijakiego Bogdana, prawdopodobnie wybranka jednej z nich. Głośno. Takie średnio słodkie i przyjazne te kobiety były. W zasadzie wcale.
Cały czas zerkały mimochodem na Nacia tudzież na mnie - wiszącą nad nim z aparatem pomiędzy łykami kawy.
Już ja wiedziałam, co one sobie myślą. Już ja wiedziałam, że zastanawiają się co ta wariatka tak wygina się przed tym dzieciakiem, robiąc mu setne już chyba zdjęcie.
Zadzwoniła babcia. Nacio swobodnie prowadził rozmowę, a ja rozpływając się nad jego słodkością pstrykałam dalej.
Kobiety zamilkły.
Już ja wiedziałam... Wredne to takie. Pewnie dzieci nie mają. I nie lubią. I zastanawiają się, czym ta porąbana matka tak się zachwyca. Albo, że zamiast tak pstrykać - zająć się nim powinna.
Wyłączyłam aparat. Synu kopał łopatką w plażowym piasku tuż przy tarasie.Wypiłam kawę.
Zaczęliśmy się zbierać.
One także.
Nagle jedna z nich zbliża się do mnie.
Oho! Zaraz palnie jedną z tych swoich uwag odnośnie dzieci w miejscach publicznych.
- Przepraszam, proszę mi wybaczyć, ale nie mogę sobie tego odmówić.
- Taaak? - odparłam czujnie.
- Ma Pani cudownego synka. Przecież to anioł prawdziwy. Cudowny chłopczyk. I taki grzeczny. Niebywały. Sama rozkosz. Miód na moje serce - móc popatrzeć na takie wyjątkowe dziecko.
Tak, tak. To prawda. - dodała nieśmiało druga uśmiechając się tak serdecznie, że...
Najpierw osłupiałam.
Miód na jej serce...
Potem w moich oczach stanęły łzy.
Taka byłam wzruszeniowo zaskoczona.
Jakież miłe te dwie Panie. Wyjątkowo. Sympatyczne takie. I miłe jakie. No niebywale.
W sumie to przecież od początku było widać, że to równe babki.
;-P
lniana koszula - Attitude - łup z zimowego bejbiszafingu ;-) - pokochałam ją od pierwszego wejrzenia.
szorciki - Mothercare - łup z zimowego bejbiszafingu ;-)
sandałki - Mrugała - allegro - jesteśmy z nich baaaaaaardzo zadowoleni!
- Kochany Boże dziękujemy Ci za miniony dzień. Dziękujemy za to, że mogliśmy zjeść pyszne śniadanko, obiad i kolację. Dziękujemy też, że mogliśmy pojechać na lody. Dziękujemy za to, że była dziś piękna pogoda i świeciło słonko. Dziękujemy za nasz dom. I ciepłe łóżeczko. Dziękujemy Ci kochany Boże, że mamy siebie i bardzo się kochamy. I że jesteśmy zdrowi...
- I za Dolka. Iiiiiiiiiiiiii za łobota teś.
- I za naszego pieska i Twojego robota też...
;-)
Modlę z moim synkiem codziennie, licząc że dzięki temu uda mi się zaszczepić w nim choćby maleńki pierwiastek wiary...
Wiary, która pomaga.
Uzdrawia.
Daje bezpieczeństwo.
Ukojenie.
Mądrość.
Pomaga cieszyć się życiem, ale też przetrwać najtrudniejsze chwile.
Prawdziwej, głębokiej wiary, która daje nadzieję.
Zawsze.
Korzystając z nieograniczonej ilości wolnego czasu na mym urlopie, kiedy to bez pośpiechu można rozkosznie cykać zdjęcia, zdarzało mi się absolutnie zatracić.
Dzięki temu mam dla Was pokaźny zbiór fotek w różnych sytuacjach, miejscach i zestawach odzieżowych;-p.
Tak więc od razu uprzedzam nowo poznanych - nie, nie mieszkam nad morzem ;-)
Byłam jeno na urlopie i namiętnie oddając się swemu nałogowi napstrykałam ich z tysiąc dwieście.
Jedne lepsze, inne gorsze. Jako całkowitemu laikowi daję sobie do tego prawo;-)
Jeśli chodzi o poniższe.
Był taki dzień, gdy popołudniu rozpoczęła się burza. Taka potężna. Głośna i intensywna.
Trwała dwie godziny.
Zrobiliśmy sobie w jej trakcie leniwą drzemkę, a zaraz po wybraliśmy się na spacer.
Wówczas to właśnie jeden jedyny raz Nacio miał szansę wypróbować swoje nówka funkiel kaloszki.
Nad kaloszami zastanawiałam się długo.
Zauroczyły mnie absolutnie kaloszki Cayole. Koniecznie te żółte, choć pozostałe są równie urokliwe.
Tych nie mogłam niestety znaleźć w promocyjnej cenie, a cena regularna... Hyghhhmm.
Pomogła mi zrozumieć, że kaloszki to w końcu tylko kaloszki. W zeszłym sezonie Nacio miał kalosze na nogach ze cztery razy. A stópina rośnie w tempie zastraszającym.
Ciężko, bo ciężko - wyleczyłam się;-)
Znalazłam na allegro kaloszki Coqui , do tego cena trafiła mi się ultra promocyjna, a kolorystyka przyciągała oko. Nie zawiodłam się.
Są lekkie, miękkie i gdy wkładam doń wkładkę profilowaną, świetnie trzymają się na nóżce.
Ale co tam kaloszki. Co to za spodnie? - zapytacie.
Chociaż pewnie większość z Was rozpoznaje już motyw chlapanki. Tak, to znów uwielbiana przeze mnie Mamuka! Spodnie zostały wychlapane specjalnie zgodnie z moim życzeniem. Są genialnie uszyte, świetne gatunkowo i w bardzo przystępnej cenie. Uwielbiam je. Do tego stopnia, że najchętniej zakładałabym je Naciowi codziennie, potem prała i zakładała i prała i tak w kółko. "Robią super robotę" z najnudniejszą nawet "górą". Czuję moją prawą dziurką nosa, że chlapanka to będzie potężny hicior sezonu. Wspomnicie moje słowa ;-)
Zamówiłam już także krótkie baggy , również wychlapane, tym razem nie szare ;-)
To w zasadzie pewne, że się nimi jeszcze pochwalę :-)
Tymczasem zostawiam Was ze zdjęciami...
PS. Po burzy wyszło z zieleni całe potężne stado ślimaków.
Jakie to fajne stwory :-) Nie tylko na talerzu ;-)
Na początek ma coś dla Was.
Odkryłam niedawno.
Uwielbiam.
Klik ;-)
- Dzień dobry. - rzuciłam około ósmej rano wchodząc do naszego spożywczaka tak, aby na nikogo nie patrzeć. Tak aby nikt nie zauważył zaspanych oczu, odbitej na policzku poduszki i nieumytych zębów.
- Dzień doooobry. Jaaaaka pani opalona! Gdzie Pani była na urlopie? - zapytała śliczna ekspedientka w moim wieku, z radosną ciekawością wpatrując się swymi czarnymi oczami w moją zaspaną twarz. - z tajnego planu przemknięcia niezauważoną po bułki nici.
Kiedy byłam nastolatką mama zaczęła wysyłać mnie i moją młodszą siostrę na kolonie. To były czasy, kiedy zakłady pracy fundowały swoim pracownikom i ich rodzinom wczasy pod gruszą. Mama dopłacała niewielką część, a my dzięki temu z dziką radością jeździłyśmy rok w rok do mojej pełnoletności.
Uwielbiałam te wyjazdy. Człowiek dostawał kieszonkowe, którym mógł dysponować. Własne pieniądze. Niewiele ich było, ale jednak dawały możliwość decydowania o sobie. Pozostawiało się w tyle ciasne mieszkanie, rodziców z ich przykazami, brak przyjaciół, smutki codzienności.
Przede mną była...
Wolność.
Scenariusz powrotu z takiego wyjazdu zawsze następował ten sam.
Jeszcze na miejscu żegnaliśmy grupy z innych miast, sowicie je opłakując. Ściskając w ręku pamiątkowe kartki z wpisami, żegnaliśmy swe wakacyjne przyjaźnie, miłości.
Będziemy pisać.
Dzwonić musimy.
Często.
Jak najczęściej.
Cała podróż zalana była łzami, które wysychały na policzkach tylko wtedy, gdy przysypiałam.
Tak mi było żal.
Że to już koniec.
Beztroski.
Koniec wolności.
Kiedy mijaliśmy tablicę witającą w naszym mieście, w gardle ściskało jeszcze bardziej.
Nienawidziłam jej.
Na parkingu witali nas stęsknieni rodzice.
Cieszyłam się, że ich widzę. Kochałam ich przecież.
Tylko, że ... Oni nic nie rozumieli.
Nie należeli do tamtego świata.
Mama nigdy nie potrafiła pojąć dlaczego jestem taka smutna przez kolejnych kilka dni.
Nie wiedziała, że...
Tak trudno było mi pożegnać te wszystkie cudowne emocje, które przez dwa tygodnie zdążyłam zgromadzić w swoim sercu.
Teraz jestem matką. Dorosłą kobietą z cellulitem na pupie, zwisami tu i ówdzie, kurze łapy też mnie już dosięgnęły. Na urlop wysyłam się sama. Od wielu lat.
Po raz drugi wybrałam się na wyjazd mamowo - dzieciowy. Tym razem było nas czworo.
Dwie mamy.
I dwóch chłopców. Trzyletnich.
A jakby piętnastu.
Wyjazd skrupulatnie zaplanowany już w marcu.
Wybrane miejsce. Z szeroką plażą. Malownicze.
Zarezerwowany apartament.
Wygodny.
Potem odliczanie.
Maile przypominające, że to już tylko miesiąc.
Tydzień...
Tak bardzo na to czekałam.
Tak bardzo tego potrzebowałam.
Żeby zwolnić.
Zatrzymać się.
Przemyśleć swoją rzeczywistość.
Siebie.
Nasycić się swoim dzieckiem.
Kiedy znalazłam się już na miejscu, wpadłam w jakiś dziwny trans.
Łapałam każdy dzień każdą godzinę. Chapałam je jak pies pyskiem wodę chapie z węża ogrodowego. Nawet na chwilę nie opuszczało mnie uczucie uciekającego przez palce czasu.
To już kolejny wieczór.
To już kolejny ranek.
Kolejny obiad.
Kolejny dzień.
Jeszcze tylko dziesięć dni.
Jeszcze tylko pięć.
Dwa...
Mnóstwo fotografowałam.
Mniej więcej w połowie zaczęłam łapać równowagę.
Przestałam myśleć o przyszłości...
Dużo spacerowaliśmy.
Razem robiłyśmy zakupy.
Gotowałyśmy.
Plażowałyśmy z naszymi dzieciakami.
Rozwiązałyśmy chyba z tysiąc chłopięcych sporów.
Wytarłyśmy setki dziecięcych łez i umorusanych buź.
Zjadłyśmy...
Zjadłyśmy duuużo lodów.
I wypiłyśmy mnóstwo wspólnych kaw.
Cały czas rozmawiając.
Temat nigdy się nie kończył.
Niestety nie nasyciłam się.
Nie zdążyłam.
Moją towarzyszkę - cudowną mamę - fantastyczną powierniczkę, z którą jak sądzę zbudowałyśmy eteryczną, ale bardzo silną więź, żegnałam ocierając łzę z policzka.
Już dawno mi się to nie zdarzało.
Ostatnio paręnaście lat temu.
Ona wyjeżdżała pierwsza.
Płakałam jeszcze dłuższą chwilę.
Po kryjomu.
Żeby Syn nie zobaczył.
Bo jak to Matka taka zapłakana.
Kiedy wychodziłam ostatni raz z naszego mieszkania, opłakałam każdy kąt.
Każdy, w którym widziałam nasze beztroskie chwile.
Niby cztery ściany tylko.
Ale jakie wyjątkowe.
To w tych czterech ścianach znów poczułam.
Wolność.
Uwolniona od pośpiechu.
Od toksycznych znajomości.
Od obowiązków.
Od wymykającej się z rąk rzeczywistości.
Maski na twarzy.
Od siebie.
Przekluczając zamek w drzwiach starłam z policzka ostatnią łzę.
Kiedy mijaliśmy tablicę naszego miasta.
Tę samą co niegdyś.
Uśmiechnęłam się do siebie w duchu.
Wariatko.
Weź się w garść szalona.
Przecież masz obok siebie swojego kochanego męża. SYNKA.
Reszta zależy tylko od Ciebie.
Weszłam do naszego mieszkania.
Jakie ono piękne!
Gdy tak człowiek nabierze dystansu.
Może i skromne.
Ale jakie piękne.
Takie moje!
Będzie dobrze.
Będzie dobrze.
Tylko nie daj się znów zwariować.
Nie daj się ponieść rzeczywistości, tylko sama złap za ster.
Przestań żyć w niedoczasie. (zob."Trochę większy poniedziałek" Katarzyny Grocholi)
Będzie dobrze.
I było.
Do momentu, kiedy po parunastu minutach zawisłam nad muszlą klozetową, namiętnie ją szorując, z szaloną wściekłością przeklinając w myślach mego zacnego męża, który wysprzątał na nasz przyjazd przecież CAŁY dom, tylko o łazience zapomniał.
Nie dam się ponieść!
Nie dam się.
Ale brudnych muszli klozetowych nie cierpię.
Wybraliśmy się dziś na plażę.
We dwoje.
Plus wózek - bagażówka.
Zjechaliśmy pięknym, szerokim zejściem do samego brzegu.
Kawka!
Kawka!Kawka!Kawka! - pojawiło się szaleńcze pragnienie.
Mrożona kawka o poranku, na piaseczku!
Ruszyliśmy ubitym brzegiem w kierunku kawiarni plażowej.
Na boso
Bez pośpiechu.
Leniwie.
Dotarliśmy.
Kawiarnia na samej plaży.
Z pięknym, zacienionym tarasem.
I białymi kwiatkami w metalowym mini wiaderku, na każdym stoliku.
Jest kawka!
Pyszna.
Matka przy stoliku.
Dziecię na piasku z łopatą.
Bosssko!
Nagle w tempie ekspresowym napłynęły chmury.
Pan Menago w tempie jeszcze bardziej błyskawicznym poprzenosił wszystko do wnętrza szklanego namiotu.
Pozamykał drzwi.
Siedzimy.
Zaczęło padać.
Przy stoliku obok usiadły trzy rozchichotane Baby.
Około sześćdziesięcioletnie.
Takie wiecie, z dużymi biustami i piegowatymi dekoltami spieczonymi na mahoń już na początku lata.
Jedna wyjęła stos krzyżówek. Druga woła do trzeciej przy ladzie - Halinka weź nam też kawkę!
Ta od krzyżówek niczym nastolatka w pełnej konspiracji próbuje uchylić tarasowe drzwi.
Próba udana.
Wraca trzecia z kawkami.
Na zewnątrz jeszcze większa zawierucha.
Krople stukają o szkło.
Menago zamyka drzwi na klucz.
Krzyżówkowa robi minę zawiedzionego dziecka. W dłoni trzyma paczkę papierosów.
Mruga do mnie okiem i mówi uśmiechnięta:
- A już myślałam, że jakoś nam się uda.
Uśmiecha się pięknymi, dużymi zębami.
Jestem absolutnie zachwycona.
Strasznie fajne te Babki.
Pytam tę krzyżówkową.
- A Panie same tak na wczasach?
- Nieee. Same? Niee. - odpowiada z uśmiechem.- My trzy i jeden mąż. - rechocze.
- Jejku, jak fajnie. Czyli to możliwe, że za parę lat i ja tak będę mogła z przyjaciółkami i jednym mężem?Nie koniecznie swoim...Hahaha.
- Możliwe, kochanieńka, możliwe;-) - roześmiała się przyjaźnie.
Niby to nic takiego. Ot Baby takie w kawiarni na plaży.
A dla mnie zjawisko.
Trochę wspomnienie...
Mojej babci z papierosem przy drzwiach balkonowych.
Trochę sentyment do towarzystwa tych bab starszych. Mądrych takich, bo doświadczonych.
A przede wszystkim absolutny zachwyt, że młodym można być w każdym wieku...
Gdzie jest Matka?
Na swoim miejscu.
Na reszcie.
Na miejscu Matki dwadzieścia cztery godziny na dobę.
I cieszy się, pluska i tapla w macierzyństwie nie zmąconym pracą, praniem, sprzątaniem i innymi duperelami, które stale włażą jej na głowę, przywołują z każdego kąta i powodują silny wyrzut sumienia.
Bo przecież Matka matką chce być jeno.
Tak jej najlepiej.
I dziecku najlepiej prawdopodobnie też...
Wyjechaliśmy.
Porzuciliśmy życie swoje.
Codzienność.
Wyjechaliśmy pożyć.
Bez pośpiechu.
Bez stałego szybciej! szybciej!szybciej!
Nie teraz!
Za chwilę!
Musimy już iść!
Bo mamusia do pracy...
Wyjechaliśmy pożyć.
Tulić się wtedy, gdy jest ochota, a nie czas ku temu.
Złapać kilka piegów na nosie.
Na rowerze pojeździć z dziecięciem w przyczepce zachwyconym.
Milion babek z piasku zrobić.
I zamek.
Sto zamków!
Kręcić się jak karuzela na plaży, by paść w końcu na piasek i rechotać na leżąco.
Być tylko dla siebie...