Od jakiegoś czasu cierpiałam na chroniczny brak weny. Weny do gotowania, do sprzątania, do ustrajania domu, weny do dbania o siebie, do barwnego życia.
Posada kury domowej stała się niekończącą się opowieścią o codziennym sprzątaniu tego samego, praniu tego samego, gotowaniu tego samego, a każdy kolejny dzień zlewał się z poprzednim. I w tym wszystkim ja. Zblazowana, znudzona i... rozleniwiona.
Frycio przestawił się i zaczął wstawać o dziesiątej. To i ja o dziesiątej. Tłumaczyłam sobie, że po raz pierwszy od siedmiu lat, mam szansę nieco odespać.
I to była prawda.
A wszystko przez mojego męża, bo to on zaproponował mi wymiankę przy porannych obowiązkach. Przejął śniadanie i przygotowywanie Natanka do przedszkola.
A ja i mój pachnący pościelą, cieplutki mały synuś mamuni odsypialiśmy z prawdziwą rozkoszą. Co odsypialiśmy? No, te tysiące nieprzespanych nocy oraz moją nową namiętność i hobby - seriale! Pasjami oglądałam "Outlandera" czy "The Crown".
Coraz częściej rezygnowałam z uporządkowywania naszego mieszkania, bo i tak po godzinie nie było śladu po moim wysiłku, więc po co? Poddałam się. Popłynęłam z nurtem rzeki, wytyczonym przez mojego dwulatka. Pozwoliłam sobie na to zupełnie świadomie. Pobyć tak w tym zawieszeniu, zamyśleniu... Cieszę się, z tego. Czułam, że mam do tego prawo.
Z czasem jednak coś zaczęło mnie nieco gnieść i uwierać. Zrobiło się tak... byle jak.
Aż tak się złożyło, że tata mych dzieci wyjechał.
Zostałam zupełnie sama na polu bitwy i wiedziałam, że aby przetrwać od rana do wieczora z dzieciakami przez sześć dni, przejmując wszystkie obowiązki, muszę spiąć tyłek i mocno przeorganizować nasz dotychczasowy rytm slow, zapiąć pasy i modlić się, aby TO przeżyć.
Udało się. Ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu.
Od pierwszego dnia dostałam ogromny zastrzyk energii. Od świtu po zmierzch. Robiłam z chłopakami rzeczy wcześniej niemożliwe i wszystko się udawało. A do tego ten mój wyjątkowo radosny nastrój, tydzień przed okresem?!
Nagle okazało się, że gdy trzeba, to w godzinę można zrobić trylion różnych rzeczy. Jak się chce to w chacie może być porządek, tylko trzeba go na bieżąco podtrzymywać i dyscyplinować malucha bo przecież wszystko zależy od MOJEJ motywacji i wysiłku. Jestem królową i to ja rządzę! To ja decyduję, czy kibel będzie lśnił, a piach z piaskownicy zostanie tam, gdzie jego miejsce!
I nie wiem, czy Wy też tak macie, ale ja przypomniałam sobie jak bardzo kocham porządek... Porządek daje mi ukojenie, poczucie bezpieczeństwa, i prawdziwy relaks!
Oh, powiem Wam, że przez te kilka dni byłam urobiona po pachy, tęskniąca, ale mimo wszystko szczęśliwa. Bo czułam, że jestem sprawcą mojej rzeczywistości.
Całe to doświadczenie dało mi wiele refleksji...
Po pierwsze, kiedy musisz, jesteś w stanie zrobić dwa razy tyle, niż jak wtedy, gdy nie musisz.
Po drugie, gdy rzeczywistość Cię do czegoś zmusza, bierzesz ster w swoje ręce i paradoksalnie, wszystko zaczyna zależeć od Ciebie.
Po trzecie, czasami możesz natrafić na skały i wtedy ster to można w d... sobie wsadzić.
Nie wiem ile czasu byłabym w stanie tak sobie w tej szczęśliwej samodzielności wytrwać. Tydzień? Dwa?
Wiem natomiast jedno. Ja przez te sześć dni miałam zdrowe ciało, opłacone mieszkanie, zatankowany samochód, i kasę w portfelu, ale ile samotnych kobiet oprócz ogarnięcia domu i dzieci, musi w tym samym czasie pójść jeszcze do pracy, zorganizować opiekę dla dzieci i z jednej pensji zapewnić sobie i dzieciom to, czego potrzebują. Nie wiem co by było, gdybym została z tym wszystkim sama. Gdzie podziałaby się moja radość z wolności?
Intuicyjnie natomiast czuję, że zgodnie z zasadą "im więcej musisz, tym więcej potrafisz", podjęłabym walkę i nawet mogłabym sama siebie zaskoczyć.
Jak te miliony dzielnych, samotnych mam każdego dnia...
Miliony prawdziwych bohaterek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Ten blog jest moją własnością i to ja decyduję, co chcę na nim zamieszczać, dlatego Twój komentarz zostanie opublikowany, jeśli nie zawiera obraźliwych treści.