Matki można podzielić na dwie główne grupy.
Matki, które nie pilnują się w ciąży, jarają, piją, a po narodzeniu drą ryja, szarpią, leją po nerach, ciągają wózki na imprezy, chleją przy dzieciach, zaniedbują i generalnie mają je w d...e.
Są też matki, które w ciąży boją się kichać i kaszleć, głaszczą brzuch i puszczają im muzykę, wybierają najlepszych lekarzy, regularnie robią badania i choćby wszystko było w najlepszym porządku i tak umierają ze strachu, czy aby dotrwają bezpiecznie do końca. Po narodzinach całkowicie rezygnują z siebie, nie śpią po nocach, karmią piersią pomimo wielu niedogodności, noszą, tulą, lulają, śpiewają kołysanki, czytają książeczki... Gdy smyk o coś wrzeszczy, liczą do dziesięciu, hamują nerwy, zagryzają zęby i... tłumaczą, odwracają uwagę, zagadują. Mówią, że kochają, głaszczą, wspierają, motywują, chwalą, ocierają łzy i umierają ze strachu o maluchy...
Obydwie grupy łączy oczywiście przestrzeń pomiędzy. Wyszczególniłam natomiast akurat te dwie jaskrawe, bo na nich najlepiej widać pewne zjawisko.
Otóż wyrzuty sumienia matek wobec dzieci jest wprost proporcjonalna do ich miłości i zaangażowania.
Matki z grupy pierwszej nie mają wyrzutów!
Krzywdzą dzieci i już.
Stale, codziennie i nie widzą w tym nic złego. Nie widzą swoich błędów. Oby narzucić coś na dziecięcy tyłek, dać ochłap do jedzenia i mieć z głowy, przecież rodzeństwo też potrafi zmienić pieluchę. Niech się cieszy, że nie trafiło do domu dziecka.
Matki troskliwe natomiast stale cierpią na wyrzuty sumienia. A to bo głos uniosła, bo dzisiaj wieczorem nie poczytała, a przecież powinna. A to bo pomyślała, że chciałaby pobyć sama (jak mogła?!). I trylion innych wyrzutów, zupełnie nie mających sensu. Wiecie na pewno o których mówię.
Tak się złożyło, że w ostatnim czasie napisało do mnie kilka "świeżych" mam. Łączyło je zmęczenie i załamanie. Nie nadążały za niczym. Ich dzidziusie wyją dzień i noc... One starają się z całych sił, a i tak wszystko w proszku.
Skąd my to znamy... Witajcie w klubie zombie!
Łączyło ich coś jeszcze - wyrzuty sumienia! Że nie wiedzą, co dolega ich maluchom, że nie mają dość siły, że nie dają wystarczająco dużo uwagi starszemu dziecku, że nie dają wystarczająco dużo uwagi noworodkowi, że chcą pobyć ze starszym, że za mało dają z siebie, bo przecież SĄ MATKI, które z noworodkiem przy cycu wyfroterują podłogi, wypucują baterie w łazience, poukładają w szafach, ugotują dwudaniowy obiad i przyniosą mężowi kapcie w zębach.
Są takie? Naprawdę?
Przechodziłam to. Z resztą pewnie pamiętacie. Czułam się najbardziej ch....wą matką na świecie, a przecież miałam być SUPERMENKĄ! Twardą, zorganizowaną. Matką transformers!
A kto tak powiedział?
Że powinnam?
A kto tak powiedział, że Ty powinnaś. Gdybyś potrafiła, to byś była. Jestem tego pewna.
Ale zwyczajnie pewnych rzeczy nie przeskoczysz!
Tak jak moja znajoma...
W ostatnim trymestrze ciąży test na toksoplazmozę wykazał, że właśnie przeszła tę chorobę. Robiła trzy razy test w czasie całej ciąży, miała bardzo czujnego, dobrego lekarza. Pech straszny sprawił, że nie wychwycili zakażenia na czas. Doszło do zakażenia maleństwa i śliczna "zdrowa" dziewczynka urodziła z wrodzoną toksoplazmozą. Od razu zareagowano, uśpiono chorobę, maleństwo jest pod stałą kontrolą specjalistów, niestety choroba pozostanie z nią do końca życia...
Jej mama jest wypisz wymaluj mamą z drugiej grupy. Troskliwa, cierpliwa, zakochana w córeczce, totalnie w nią zaangażowana...
I nie może sobie wybaczyć...
Choroby swojego maleństwa.
Sobie!
Nie przyczyniła się w najmniejszym stopniu do tej choroby. Nie jadła surowego mięsa, starała się nie jadać poza domem, nie zrobiła NIC CO MOGŁOBY RYZYKOWAĆ ZDROWIE jej dziecka, a dźwiga każdego dnia ogromny wyrzut sumienia...
Tak mamy drogie mamy, prawda? Nękamy same siebie i zadręczamy wyrzutami sumienia, zamiast zwyczajnie zaakceptować, że nie na wszystko mamy wpływ. I nawet, gdy WYDAJE, że wystarczy wykonać większy wysiłek, to często najzwyczajniej w świecie, nie jesteśmy w stanie tego uczynić. Bo jesteśmy tylko mamami, a nie nadludźmi.
To tak jak w grze w karty.
Nacio wymiata po mistrzowsku, natomiast bardzo przeżywa każdą porażkę. Płacze, denerwuje się. Tylko czy ma totalny wpływ na swoją przegraną? Czy ma wpływ na rozdanie kart? Na szczęście przeciwników?
NIE MA.
Dlatego uczę go, że najlepiej jest zwyczajnie zaakceptować "przegraną". Płacz i rwanie włosów z głowy nie ma najmniejszego sensu. Jesteśmy tylko ludźmi, a coś, co już się wydarzyło, stało się historią. Nie ma co dłużej przy niej pozostawać. Trzeba żyć dalej i cieszyć się, że jest taka możliwość.
Kochajcie siebie drogie mamusie!
I nie bądźcie dla siebie takie surowe.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Ten blog jest moją własnością i to ja decyduję, co chcę na nim zamieszczać, dlatego Twój komentarz zostanie opublikowany, jeśli nie zawiera obraźliwych treści.