Kupiliśmy psa.
Psa dzieciom.
Mała kruszyna. Bura i puchata.
Śpi, je, szcza i sra.
Zaszczane mamy całe mieszkanie. Serio.
Psina sika jak wóz strażacki.
WIELKIE kałuże, w które permanentnie ktoś wdeptuje.
Czasem zmoczy tylko skarpety, czasem rozniesie żółte ślady po całym domu...
Albo wdepnie stopą ubraną dopiero co w świeże rajty koloru granat, który akurat najlepiej pasują do zaplanowanej sukienki...
Mamy podkłady.
Dwie ogromne paki podkładów.
Białe podkłady zdobią zatem nasze białe podłogi.
Za poradą osoby zorientowanej w szczenięcym temacie, podkłady ozdobione zostały przeze mnie osobiście plamami psiego moczu, aby psina zrozumiała.
Że TO TUTAJ lać należy.
Nie rozumie.
Nie to jest jednak najgorsze.
Najgorsza jest dwójeczka!
Śpię sobie ostatnio smacznie, gdy nagle budzi mnie psie kwękanie.
Otwieram oczy.
Druga trzydzieści nad ranem.
Psina chce się bawić.
Na łóżko już jej nie biorę, odkąd je zalała tak, że musiałam prać pościel i kołdrę.
Wstaję, biorę szczenię pod pachę i człapię do pokoju obok, gdzie w błogiej nieświadomości śpi mój mąż.
Pakuję szczocha i zamykam drzwi.
Mąż najlepiej na świecie zajmuje się szczeniętami o drugiej trzydzieści w nocy.
Wskakuję do ciepłego łóżeczka, przytulam pachnącą moją dziecinę, zamykam oczy i już, już mam odpłynąć w objęciach Morfeusza, gdy wtem!
Do nozdrzy moich dopada bezwzględna woń psiej kupy!
O nieeee! To chyba jakiś żart!
Wstaję.
Świecę telefonem po podłodze w poszukiwaniu odchodów.
Nie ma. No nie ma normalnie, jakby ktoś czapka niewidką nakrył.
Dobra.
Trudno.
Kładę się. Zawijam skostniałe stopy kołdrą, łapię dziecinę za malunią rączkę. Zamykam oczy.
No nie! Nie dam rady!
Nie cierpię smrodu! Nawet smród niewyniesionych śmieci potrafi obudzić mnie w środku nocy.
A psia kupa!? Parująca psia kupa to już dla mnie stanowczo za dużo.
Gdzie może być to cholerne gówno?
Wiem! Padam na kolana, zapalam latarkę w telefonie, przykładam policzek do podłogi.
Jest!
Wciskam rękę pod łóżko, kurrrr by to zapiał!
Za daleko.
Trzecia zero cztery.
Jezuuu, czy to się dzieje naprawdę?
Idę po miotłę. Pakuję kij pod łókżo, wygarniam kupę...
Unicestwiona.
Zasypiam spokojna...
Baby in the House
czyli orka na ugorze, a rolnikiem MATKA.
piątek, 19 października 2018
niedziela, 2 września 2018
Szkoła.
Przez ostatni tydzień zaprowadzałam Nacia do przedszkola z gulą w gardle.
Dlatego też wymyśliłam, że w piątek - w ostatni dzień przedszkola odbierze Go tata.
Niestety.
Tata utknął w pracy.
Mus to mus.
Wzięłam głęboki oddech i poszłam po mojego synka. Po drodze postanowiłam, że muszę być twarda, bo przecież Jemu i tak będzie wystarczająco przykro.
Weszłam do środka. Spakowaliśmy kapcie i pozostałe rzeczy z jego półki i wieszaczka.
Wszystko z uśmiechem na twarzy. Bo przecież zmiana przedszkola na szkołę jest super i w ogóle ekstra być pierwszakiem. Bla, bla bla.
Byłam twarda.
Do momentu, gdy w hallu zeszły się wszystkie ciocie, aby Go pożegnać i wyściskać.
Wytrzymałam długo.
Naprawdę.
I wtedy jedna z pań spojrzała na mnie ze łzami w oczach...
To wystarczyło, aby popłynęły wodospady.
Dwie Niagary jak nic.
Wyszliśmy. Niosłam torbę i starałam się ogarnąć w trybie natychmiastowym.
Próby niestety spełzły na niczym, ponieważ gdy doszliśmy na drugą stronę budynku, zauważyliśmy, że na balkon wyszły dzieci z Nacia grupy. Wołały Go i wyciągały rączki. Pobiegł do nich, a ja stałam jak ta koza i wyłam, zasłaniając się wielkim rulonem - zwiniętym plakatem pożegnalnym Nacia.
Podły matki los... Oj podły.
Od wspomnianego piątku chodzę jak struta. Wkurzona. Zdołowana i pozbawiona jakiejkolwiek energii.
W końcu, dzisiaj zaczęłam szlochać po kątach. Na szczęście Nacio był u babci.
O co chodzi? - zapytałam siebie.
O co Ci chodzi babo jedna zaryczana?
W końcu do mnie dotarło. Otóż chodzi o tą szkołę właśnie.
Bo ja, najbardziej egoistycznie na świecie, nie chcę, aby mój chłopczyk szedł już do szkoły! Tak mi żal, tak strasznie mi żal, że etap jego dziecięctwa się kończy. Że mój mały przedszkolaczek właśnie przestaje nim być...
To straszne!
Idzie do szkoły! Czyli przechodzi do kolejnego etapu dorastania.
Kolejnego etapu oddalania się od mamy...
A mama spada na niższy poziom ważności.
Jakie to przykre! Tragiczne!
I ja wiem przecież, że powinnam się cieszyć, że jest zdrowy. I mądry jest i bez żadnych problemów... I pozna tam fajnych przyjaciół i będzie się świetnie bawił...
Przecież ja to wszystko wiem! A łza i tak po poliku cieknie.
W końcu wzięłam siebie na rozmowę i mówię sobie tak - czego beczysz głupia, to i tak nic nie zmieni. Dzieciak Ci nie umiera, tylko do szkoły idzie. Na pięć godzin dziennie, czy cztery. Bez zmian możesz go codziennie budzić głaskaniem i utulać do snu.
Możesz go tulić i gładzić po pleckach. Mówić mu że Go kochasz, patrząc w Jego cudne oczy, kłaść dłoń na Jego policzku. I pod kocem oglądać wspólnie filmy dla dzieci.
Przecież nie obudzi się jutro z rozmiarem buta czterdzieści trzy, nie ubierze krawatu i nie pójdzie do biura.
Życie odbierze Ci Go stopniowo...
Ale to jeszcze dłuuuugo będzie (tak wiem, naiwna).
No i najważniejsze, nie masz wyjścia stara. MUSISZ TO ZAAKCEPTOWAĆ.
A na koniec przypomniałam sobie w myślach naszą rozmowę...
- Mamusiu, a dlaczego ja muszę iść do szkoły? Nie mogę zostać w przedszkolu? - zapytał niedawno.
- Naprawdę chciałbyś już zawsze chodzić do przedszkola? Przecież za moment urośniesz i będziesz bardzo wysoki. Przy takich maleńkich stolikach i na takich maleńkich krzesełkach byłoby Ci bardzo niewygodnie... No i co byś tam robił wśród maluszków? Taki stary koń. Bo przecież Twoi koledzy i koleżanki za rok, za dwa odejdą z przedszkola, bo też będą już duzi. Z kim byś się bawił? I umiałbyś już wszystko na pamięć. Nudy. Chciałbyś, żeby tak było?
- No nie... - odpowiedział bez entuzjazmu.
- Widzisz, coś musi się skończyć, aby mogło zacząć się coś nowego.
Musisz pożegnać się z przedszkolem, żeby rozpocząć nową, fantastyczną przygodę w szkole...
Widziałam, że po chwili namysłu, zrobiło Mu się lżej.
I mnie chyba też...
Wyprasowałam Mu białą koszulę i przygotowałam granatowe spodnie.
Jutro wielki dzień...
Wyprasowałam Mu białą koszulę i przygotowałam granatowe spodnie.
Jutro wielki dzień...
wtorek, 31 lipca 2018
Zdjęcie.
Z tym zdjęciem to było tak, że miałam prawdziwą wizję. Dostaliśmy w Akademii Fotografii zadanie i trzeba było wymyślić koncept zdjęcia, aby spełniało pewne warunki. Na szczęście miałam wizję;-) Tak mówię wtedy, gdy wpada mi do głowy jakiś pomysł, który mnie nieprzeciętnie zachwyci i którego jestem absolutnie pewna.
Na zdjęciu mieli być moi podobnie ubrani chłopcy trzymający się za ręce, w tym uścisku miał brać początek czerwony sznurek z czerwonym balonem na hel w kształcie serca, który unosi się pionowo nad nimi, a wszystko na neutralnym, naturalnym tle - dużej przestrzeni. Do tego światło zachodzącego słońca, miękkie i ciepłe.
Mąż miał mnie odebrać od znajomej, zwarty i gotowy, z dziećmi umytymi i przebranymi.
Podjechali.
Mąż zwarty - jest.
Dzieci w fotelikach. Czyste i przebrane - są.
Balon serce - jest.
Zachód słońca - prawie.
Wchodzę do samochodu, a tam dwa psy. Nasza Lusia oraz suczka teściowej, przebywająca u nas na urlopie. Z okresem.
Tutaj powinnam nadmienić, że robienie zaplanowanej sesji zdjęciowej dzieciom wymaga ogromnego zapasu cierpliwości oraz spokoju wewnętrznego, niczym u sapera. Jeden krzywy uśmiech, o ton podniesiony głos i po tobie - zdjęcia szlag trafia, bo smutne i zestresowane dzieci na zdjęciach są totalnie niefotogeniczne.
Nauczona doświadczeniem, wiem to doskonale, zatem wsiadłam do samochodu raczej pogodnie...
Patrzę do tyłu - Fryniu śpi. Kurrrr... by zapiał. Taka krótka drzemka nie wróży dobrze. Przecież naczelna zasada wychowywania dzieci mówi - NIGDY NIE BUDŹ ŚPIĄCEGO DZIECKA...
I chyba nie muszę tutaj niczego nikomu tłumaczyć.
Dobra. Co Cię nie zabije, to Cię wzmocni. Jedziemy.
Dojechaliśmy na miejsce. Obudziliśmy Frynia.
Był złyyyyyy.
Psy wybiegły. Nacio trzyma balon. Tata trzyma jęczącego Frynia na rękach.
Idziemy.
Usiedliśmy na polanie, przy miejscu, gdzie startują małe samoloty i szybowce.
Wzięłam Frynia na ręce, aby go nieco poprzytulać, udobruchać.
Nie działa.
Piciu - nie działa.
Batoniczek - nie działa.
Fuck!
Suczki zwiały do jakiś ludzi z psami. Przypominam, że jedna z okresem...
Wróciły.
Ufff.
Ustawiam aparat.
Ustawiam dzieci.
Wręczam balon.
Nadbiega pies. Duży i radosny. I to chłopczyk. Nasze dziewczęta zachwycone. Podskakują radośnie. Idealnie w moim kadrze. Moi chłopcy stoją znudzeni. Miny nietęgie. Frycek naburmuszony. Wiatr wieje, a balon w leci bok.
Pstrykam w desperacji.
Wychodzi tragedia. Karykatura mojej wizji.
Proszę chłopców. Błagam, żeby jakoś się rozchmurzyli, że to tylko chwilka będzie... Tak bardzo marzę o tym zdjęciu.
Męża błagam, aby zapanował nad naszymi dzierlatkami i ich księciem.
Biorę głęboki oddech, starając się siłą woli utrzymać balon w pionie, a swoje nerwy w ryzach. Wyczekuję moment i..... Pstrykam niemal na oślep.
Potem, gdy z duszą na ramieniu przeglądam zrobione zdjęcia, okazuje się, że coś wyszło. Nie ukrywam, że sporo odbiega od pierwotnego zamysłu... Ale przywykłam już przecież do faktu, że przy dzieciach, to sobie najwyżej można zaplanować...
kolejną sztukę ! ;-D
Na zdjęciu mieli być moi podobnie ubrani chłopcy trzymający się za ręce, w tym uścisku miał brać początek czerwony sznurek z czerwonym balonem na hel w kształcie serca, który unosi się pionowo nad nimi, a wszystko na neutralnym, naturalnym tle - dużej przestrzeni. Do tego światło zachodzącego słońca, miękkie i ciepłe.
Mąż miał mnie odebrać od znajomej, zwarty i gotowy, z dziećmi umytymi i przebranymi.
Podjechali.
Mąż zwarty - jest.
Dzieci w fotelikach. Czyste i przebrane - są.
Balon serce - jest.
Zachód słońca - prawie.
Wchodzę do samochodu, a tam dwa psy. Nasza Lusia oraz suczka teściowej, przebywająca u nas na urlopie. Z okresem.
Tutaj powinnam nadmienić, że robienie zaplanowanej sesji zdjęciowej dzieciom wymaga ogromnego zapasu cierpliwości oraz spokoju wewnętrznego, niczym u sapera. Jeden krzywy uśmiech, o ton podniesiony głos i po tobie - zdjęcia szlag trafia, bo smutne i zestresowane dzieci na zdjęciach są totalnie niefotogeniczne.
Nauczona doświadczeniem, wiem to doskonale, zatem wsiadłam do samochodu raczej pogodnie...
Patrzę do tyłu - Fryniu śpi. Kurrrr... by zapiał. Taka krótka drzemka nie wróży dobrze. Przecież naczelna zasada wychowywania dzieci mówi - NIGDY NIE BUDŹ ŚPIĄCEGO DZIECKA...
I chyba nie muszę tutaj niczego nikomu tłumaczyć.
Dobra. Co Cię nie zabije, to Cię wzmocni. Jedziemy.
Dojechaliśmy na miejsce. Obudziliśmy Frynia.
Był złyyyyyy.
Psy wybiegły. Nacio trzyma balon. Tata trzyma jęczącego Frynia na rękach.
Idziemy.
Usiedliśmy na polanie, przy miejscu, gdzie startują małe samoloty i szybowce.
Wzięłam Frynia na ręce, aby go nieco poprzytulać, udobruchać.
Nie działa.
Piciu - nie działa.
Batoniczek - nie działa.
Fuck!
Suczki zwiały do jakiś ludzi z psami. Przypominam, że jedna z okresem...
Wróciły.
Ufff.
Ustawiam aparat.
Ustawiam dzieci.
Wręczam balon.
Nadbiega pies. Duży i radosny. I to chłopczyk. Nasze dziewczęta zachwycone. Podskakują radośnie. Idealnie w moim kadrze. Moi chłopcy stoją znudzeni. Miny nietęgie. Frycek naburmuszony. Wiatr wieje, a balon w leci bok.
Pstrykam w desperacji.
Wychodzi tragedia. Karykatura mojej wizji.
Proszę chłopców. Błagam, żeby jakoś się rozchmurzyli, że to tylko chwilka będzie... Tak bardzo marzę o tym zdjęciu.
Męża błagam, aby zapanował nad naszymi dzierlatkami i ich księciem.
Biorę głęboki oddech, starając się siłą woli utrzymać balon w pionie, a swoje nerwy w ryzach. Wyczekuję moment i..... Pstrykam niemal na oślep.
Potem, gdy z duszą na ramieniu przeglądam zrobione zdjęcia, okazuje się, że coś wyszło. Nie ukrywam, że sporo odbiega od pierwotnego zamysłu... Ale przywykłam już przecież do faktu, że przy dzieciach, to sobie najwyżej można zaplanować...
kolejną sztukę ! ;-D
Fryniu i kawaler naszych dziewcząt.
czwartek, 19 lipca 2018
W kawiarni.
Kiedyś usłyszałam takie zdanie: "jeśli chcesz dowiedzieć się, jaki będzie facet w związku, zaobserwuj, jak traktuje swoją matkę."
Nie wiem, czy to prawda... Pewnie ile przypadków, tyle zdań na ten temat.
Mój mąż ma wyjątkową relację ze swoją mamą. Przyjaźnią się. Są dla siebie wzajemnym wsparciem. A czasami, jeśli nie mają okazji zobaczyć się przez dłuższy czas, umawiają się w kawiarni i wówczas omawiają wszystkie zaległości. Serio.
Jesteśmy razem od wielu lat i zawsze byłam pod wrażeniem tej relacji.
Pewnie, że bywałam zazdrosna!
To naturalne. Ale nigdy, przenigdy nie śmiałam stawać na drodze tej przyjaźni, która była tak silna, że z założenia nienaruszalna.
Muszę jednak dodać, że mój mąż nigdy też nie wywyższał jednej z nas nad drugą. A przynajmniej się starał. Jego relacje z nami obiema były po prostu inne.
Teraz, gdy mam dwóch synów, tym bardziej jestem pewna mojego stanowiska, że żadna kobieta nie powinna stawać pomiędzy synem a jego mamą. Ta więź, jeżeli uda się matce ją mocno zakorzenić i zbudować, jest absolutnie święta. Wiadomo - matka nie powinna stawać pomiędzy małżonkami, to oczywiste. Jednak już tak oczywistym dla wielu kobiet nie jest, że żonie nie wolno wymagać od męża, aby porzucił swą matkę.
Moja więź z moimi chłopcami jest bardzo ścisła. Budujemy ją od pierwszego wejrzenia. To jasne, że gdy są jeszcze mali, mama jest dla nich numerem jeden. Potem, gdy zaczynają dojrzewać, odsuwają się znacznie. To naturalne, choć totalnie nie wiem, jak to zniosę. Matko Jedyna czuwaj nade mną! Jednak sądzę, że więzi matka - dziecko nie da się ot tak zlikwidować, albo rozciąć, a finalnie o wszystkim zapomnieć. Liczę na to, że ta więź, pomimo fizycznego rozdzielenia, czyli wyprowadzki, uniezależnienia się synó, założenia ich rodziny, przetrwa. Bo jest ABSOLUTNIE WYJĄTKOWA.
Byłam dziś z Fryderykiem w kawiarni.
Chodzę z moim trzyletnim synkiem do kawiarni regularnie. Najczęściej do takiej z kącikiem dla dzieci. Sam na sam. Zamawiam sobie kawkę. Wspólnie jemy lody. Siadamy przy okrągłym, dziecięcym stoliku. Siorbię kawusię i rozmawiam z moim synkiem. Albo kolorujemy malowanki. Albo układamy klocki. No dobra, święta nie jestem, czasami zerkam na instagrama. Uwielbiam te chwile. Uwielbiam jego towarzystwo. A On jest zachwycony, że mama w końcu nic nie robi i całą uwagę skupia na Nim. Ten zachwyt i dziecięca wdzięczność choćby w spojrzeniu, zawsze mnie rozbraja.
Dziś do tej kawiarni prawie biegłam. Mamy do niej spory kawałek piechotą. A ja obiecałam Fryniowi rano, że pójdziemy. Kupiliśmy z tej okazji nową malowankę... Zapakował sobie plecak.
Siąpił deszcz, a za niecałe dwie godziny miałam spotkanie. W chacie zostawiłam poranny sajgon.
Ale musiałam.
Bo obiecałam.
Dla niego.
I dla siebie samej...
Nie wiem, czy to prawda... Pewnie ile przypadków, tyle zdań na ten temat.
Mój mąż ma wyjątkową relację ze swoją mamą. Przyjaźnią się. Są dla siebie wzajemnym wsparciem. A czasami, jeśli nie mają okazji zobaczyć się przez dłuższy czas, umawiają się w kawiarni i wówczas omawiają wszystkie zaległości. Serio.
Jesteśmy razem od wielu lat i zawsze byłam pod wrażeniem tej relacji.
Pewnie, że bywałam zazdrosna!
To naturalne. Ale nigdy, przenigdy nie śmiałam stawać na drodze tej przyjaźni, która była tak silna, że z założenia nienaruszalna.
Muszę jednak dodać, że mój mąż nigdy też nie wywyższał jednej z nas nad drugą. A przynajmniej się starał. Jego relacje z nami obiema były po prostu inne.
Teraz, gdy mam dwóch synów, tym bardziej jestem pewna mojego stanowiska, że żadna kobieta nie powinna stawać pomiędzy synem a jego mamą. Ta więź, jeżeli uda się matce ją mocno zakorzenić i zbudować, jest absolutnie święta. Wiadomo - matka nie powinna stawać pomiędzy małżonkami, to oczywiste. Jednak już tak oczywistym dla wielu kobiet nie jest, że żonie nie wolno wymagać od męża, aby porzucił swą matkę.
Moja więź z moimi chłopcami jest bardzo ścisła. Budujemy ją od pierwszego wejrzenia. To jasne, że gdy są jeszcze mali, mama jest dla nich numerem jeden. Potem, gdy zaczynają dojrzewać, odsuwają się znacznie. To naturalne, choć totalnie nie wiem, jak to zniosę. Matko Jedyna czuwaj nade mną! Jednak sądzę, że więzi matka - dziecko nie da się ot tak zlikwidować, albo rozciąć, a finalnie o wszystkim zapomnieć. Liczę na to, że ta więź, pomimo fizycznego rozdzielenia, czyli wyprowadzki, uniezależnienia się synó, założenia ich rodziny, przetrwa. Bo jest ABSOLUTNIE WYJĄTKOWA.
Byłam dziś z Fryderykiem w kawiarni.
Chodzę z moim trzyletnim synkiem do kawiarni regularnie. Najczęściej do takiej z kącikiem dla dzieci. Sam na sam. Zamawiam sobie kawkę. Wspólnie jemy lody. Siadamy przy okrągłym, dziecięcym stoliku. Siorbię kawusię i rozmawiam z moim synkiem. Albo kolorujemy malowanki. Albo układamy klocki. No dobra, święta nie jestem, czasami zerkam na instagrama. Uwielbiam te chwile. Uwielbiam jego towarzystwo. A On jest zachwycony, że mama w końcu nic nie robi i całą uwagę skupia na Nim. Ten zachwyt i dziecięca wdzięczność choćby w spojrzeniu, zawsze mnie rozbraja.
Dziś do tej kawiarni prawie biegłam. Mamy do niej spory kawałek piechotą. A ja obiecałam Fryniowi rano, że pójdziemy. Kupiliśmy z tej okazji nową malowankę... Zapakował sobie plecak.
Siąpił deszcz, a za niecałe dwie godziny miałam spotkanie. W chacie zostawiłam poranny sajgon.
Ale musiałam.
Bo obiecałam.
Dla niego.
I dla siebie samej...
piątek, 6 lipca 2018
Rozdzielenie.
Zawsze miałam problem z przemijaniem.
Kiedyś oglądałam taki film, w którym ludzie mieli na nadgarstkach coś na kształt liczników. Liczniki odliczały sekundy, minuty, godziny, dni i lata życia, które zostało ich właścicielowi. Czas był walutą. Mogłaś mieć mało czasu i żyć z dnia na dzień, zdobywając go tylko tyle, aby przetrwać kolejnych kilka godzin, a mogłaś też zdobyć zapas nawet kilkuset lat.
Film dobry, natomiast odkąd poznałam tą koncepcję, uświadomiłam sobie, że tak naprawdę każdy z nas ma założony taki licznik. Tylko nie dano nam możliwości ingerowania w ilość przypisanego nam czasu.
Od kilku tygodni trawi mnie poczucie straty. Dotyczy to dzieci, a w szczególności Fryderynia. Niemal codziennie mam poczucie, że wymyka mi się między palcami. Że go tracę... Czasami doprowadza mnie to do takiego niepokoju, że muszę sobie uświadamiać, że nic się nie dzieje, że mój chłopczyk jest zdrowy, malutki i słodki i nie przestanie taki być tak z dnia na dzień.
A jednak.
Kiedyś przeczytałam takie stwierdzenie, że umieramy każdego dnia. Codziennie jesteśmy już innymi ludźmi. Innymi o miniony czas, o doświadczenia. Bardzo jaskrawo widać to na dzieciach.
Miałam kiedyś słodkiego dwulatka o imieniu Natan. Był rozkoszą wcieloną. Uczepiony mojej spódnicy i wpatrzony we mnie jak w obraz.
Jego już nie ma.
Mam nadal syna Natana, ale obecnie jest zupełni innym młodym człowiekiem, niż pięć lat temu.
Tamten maluszek się skończył...
Obecnie mam także słodkiego trzylatka. Jestem w nim absolutnie zakochana. Uwielbiam jego WSZYSTKO. I najchętniej połknęłabym go i trzymała w brzuchu. Żeby taki został...
No właśnie. W brzuchu.
Chyba wczoraj uzmysłowiłam sobie, o co mi tak naprawdę chodzi.
O WIĘŹ.
Gdy test pokazuje dwie kreski, dowiadujesz się, że masz w sobie ziarenko, które będzie kiełkować. Dla niego jesteś całym światem. Ono jest w Tobie, czyli najbliżej jak się da. Potrzebuje Cię.
Potem, gdy przychodzi na świat, przestaje być w Tobie, ale mimo wszystko jesteś dla niego NAJWAŻNIEJSZA.
Jesteście bardzo blisko. Praktycznie cały czas. Aż momentami bywasz zmęczona tą bliskością. Zależnością.
Gdy zaczyna się rozwijać, momentami marzysz o krótkiej rozłące. Żeby poczuć niezależność...
Relacje mamy z maluchem bywają oczywiście różne. Mnie w końcu udało się osiągnąć taki stan, że nie mam ochoty się rozłączać. Praktycznie w ogóle. Znamy się jak łyse konie i nieźle dogadujemy. Póki co. Uwielbiam tego małego człowieka na etapie, na którym jest. I nie chcę go żegnać...
Chodzimy z Fryniem raz w tygodniu do Leśnego Zakątka na takie zajęcia, nazwijmy je przed przedszkolne. Mamy zostają na tych zajęciach, ale dzieci robią swoje z Panią Edytką, a mamy mają czas, żeby pobuszować po sklepach internetowych lub zwyczajnie popitolić.
I kiedy ostatnio tak sobie pitoliłyśmy właśnie przed Zakątkiem, o tych naszych nieopierzonych kurczaczkach, jedna z mam rzuciła swoją refleksję, że nasze maluchy wchodzą w etap usamodzielniania i gotowości do rozdzielenia się od mamy i stanowienia osobnego bytu...
No tak! - pomyślałam. Stąd moje wewnętrzne niepokoje.
Gdy dzisiaj rozmyślałam na ten temat, wyobraziłam sobie matkę i dziecko w pewnej pustej przestrzeni. Najpierw są jednością, natomiast wraz z upływającym czasem oddalają się od siebie coraz bardziej. W zasadzie oddala się dziecko. Mama stoi i patrzy jak dziecko odchodzi. Ich drogi rozchodzą się. Mama przestaje być całym światem, przestaje być jedyna, najważniejsza.
Jakież to przykre, prawda? Tak bardzo potrzebujemy być kochane, ważne. Potrzebujemy bliskości, lubimy mieć wszystko pod kontrolą. Najpierw natura od nas tego wymaga, tak jesteśmy zaprogramowane, aby chwilę później musieć wybić sobie to z głowy i zaakceptować rozłąkę.
ZAAKCEPTOWAĆ kochane mamy. Niestety w całej tej beznadziejnej sytuacji, nie pozostaje nam nic innego. Musimy to zrobić dla dobra naszych dzieci. I jeszcze najlepiej nie mieć oczekiwań...
Póki co, wyłączę komputer, światła są już pogaszone, i wtulę się w to ukochane, maleńkie ciałko, które śpi koło mnie spokojnie od dwóch godzin. Pogłaszczę jego miękkie loki, ujmę jego ciepłą rączkę w moją dłoń i zasnę.
W poczuciu szczęścia, że jeszcze przez moment mogę mieć mojego synka tak blisko.
Kiedyś oglądałam taki film, w którym ludzie mieli na nadgarstkach coś na kształt liczników. Liczniki odliczały sekundy, minuty, godziny, dni i lata życia, które zostało ich właścicielowi. Czas był walutą. Mogłaś mieć mało czasu i żyć z dnia na dzień, zdobywając go tylko tyle, aby przetrwać kolejnych kilka godzin, a mogłaś też zdobyć zapas nawet kilkuset lat.
Film dobry, natomiast odkąd poznałam tą koncepcję, uświadomiłam sobie, że tak naprawdę każdy z nas ma założony taki licznik. Tylko nie dano nam możliwości ingerowania w ilość przypisanego nam czasu.
Od kilku tygodni trawi mnie poczucie straty. Dotyczy to dzieci, a w szczególności Fryderynia. Niemal codziennie mam poczucie, że wymyka mi się między palcami. Że go tracę... Czasami doprowadza mnie to do takiego niepokoju, że muszę sobie uświadamiać, że nic się nie dzieje, że mój chłopczyk jest zdrowy, malutki i słodki i nie przestanie taki być tak z dnia na dzień.
A jednak.
Kiedyś przeczytałam takie stwierdzenie, że umieramy każdego dnia. Codziennie jesteśmy już innymi ludźmi. Innymi o miniony czas, o doświadczenia. Bardzo jaskrawo widać to na dzieciach.
Miałam kiedyś słodkiego dwulatka o imieniu Natan. Był rozkoszą wcieloną. Uczepiony mojej spódnicy i wpatrzony we mnie jak w obraz.
Jego już nie ma.
Mam nadal syna Natana, ale obecnie jest zupełni innym młodym człowiekiem, niż pięć lat temu.
Tamten maluszek się skończył...
Obecnie mam także słodkiego trzylatka. Jestem w nim absolutnie zakochana. Uwielbiam jego WSZYSTKO. I najchętniej połknęłabym go i trzymała w brzuchu. Żeby taki został...
No właśnie. W brzuchu.
Chyba wczoraj uzmysłowiłam sobie, o co mi tak naprawdę chodzi.
O WIĘŹ.
Gdy test pokazuje dwie kreski, dowiadujesz się, że masz w sobie ziarenko, które będzie kiełkować. Dla niego jesteś całym światem. Ono jest w Tobie, czyli najbliżej jak się da. Potrzebuje Cię.
Potem, gdy przychodzi na świat, przestaje być w Tobie, ale mimo wszystko jesteś dla niego NAJWAŻNIEJSZA.
Jesteście bardzo blisko. Praktycznie cały czas. Aż momentami bywasz zmęczona tą bliskością. Zależnością.
Gdy zaczyna się rozwijać, momentami marzysz o krótkiej rozłące. Żeby poczuć niezależność...
Relacje mamy z maluchem bywają oczywiście różne. Mnie w końcu udało się osiągnąć taki stan, że nie mam ochoty się rozłączać. Praktycznie w ogóle. Znamy się jak łyse konie i nieźle dogadujemy. Póki co. Uwielbiam tego małego człowieka na etapie, na którym jest. I nie chcę go żegnać...
Chodzimy z Fryniem raz w tygodniu do Leśnego Zakątka na takie zajęcia, nazwijmy je przed przedszkolne. Mamy zostają na tych zajęciach, ale dzieci robią swoje z Panią Edytką, a mamy mają czas, żeby pobuszować po sklepach internetowych lub zwyczajnie popitolić.
I kiedy ostatnio tak sobie pitoliłyśmy właśnie przed Zakątkiem, o tych naszych nieopierzonych kurczaczkach, jedna z mam rzuciła swoją refleksję, że nasze maluchy wchodzą w etap usamodzielniania i gotowości do rozdzielenia się od mamy i stanowienia osobnego bytu...
No tak! - pomyślałam. Stąd moje wewnętrzne niepokoje.
Gdy dzisiaj rozmyślałam na ten temat, wyobraziłam sobie matkę i dziecko w pewnej pustej przestrzeni. Najpierw są jednością, natomiast wraz z upływającym czasem oddalają się od siebie coraz bardziej. W zasadzie oddala się dziecko. Mama stoi i patrzy jak dziecko odchodzi. Ich drogi rozchodzą się. Mama przestaje być całym światem, przestaje być jedyna, najważniejsza.
Jakież to przykre, prawda? Tak bardzo potrzebujemy być kochane, ważne. Potrzebujemy bliskości, lubimy mieć wszystko pod kontrolą. Najpierw natura od nas tego wymaga, tak jesteśmy zaprogramowane, aby chwilę później musieć wybić sobie to z głowy i zaakceptować rozłąkę.
ZAAKCEPTOWAĆ kochane mamy. Niestety w całej tej beznadziejnej sytuacji, nie pozostaje nam nic innego. Musimy to zrobić dla dobra naszych dzieci. I jeszcze najlepiej nie mieć oczekiwań...
Póki co, wyłączę komputer, światła są już pogaszone, i wtulę się w to ukochane, maleńkie ciałko, które śpi koło mnie spokojnie od dwóch godzin. Pogłaszczę jego miękkie loki, ujmę jego ciepłą rączkę w moją dłoń i zasnę.
W poczuciu szczęścia, że jeszcze przez moment mogę mieć mojego synka tak blisko.
Tych chwil, na cycusiowej sesji zdjęciowej, które uwieczniła
nie zapomnę nigdy.
czwartek, 28 czerwca 2018
Subskrybuj:
Posty (Atom)