Siedzę dzisiaj przed salą w klubie fitness. Wchodzi dziewczyna. Idzie w kierunku szatni. Uśmiecha się od ucha do ucha. Znam ją - myślę. - Skądś ją przecież znam, no...
- Cześć.
- Cześć. - odpowiadam wyjątkowo serdecznie, aby ukryć upośledzenie pamięci.
- Nie znasz mnie ? - odpowiada dziewczyna z radością.
- Znam - odpowiadam szybko i energicznie. - Tylko nie wiem skąd...- psia kość, ale wstyd. Demencja w tym wieku?!
- To się zastanów, ja zaraz wracam. Może Ci się przypomni.
Nie przypomniało się. Czułam tylko, że musiałam w przeszłości ją lubić. Tyle. To był jedyny trop. Reszta to trójkąt bermudzki w pamięci. Rozmyślałam, jakby tu się zachować, żeby w miarę wyszło. Nagle drzwi szatni otwierają się. Dziewczę wychodzi. Z tym samym uśmiechem namber łan.
- I co? To znasz mnie?- zapytała nader rozbawiona całą sytuacją.
I wtedy mnie olśniło.Głowa się otworzyła. Spadły kajdany niewiedzy. Przypomniałam sobie!
- Kasia Kaczmarek! - wykrzyknęłam niemalże, dumna ze swego olśnienia.
- Noooooo;-)
Z Kaśką chodziłam do liceum. Lubiłam ją, ale nie byłyśmy bardzo bliskimi przyjaciółkami.
Po paru zamienionych słowach, dostrzegłam co mnie zmyliło i zasiało przy tym ziarno zwątpienia.
Włosy! Kaśka zawsze miała burzę sprężyn na głowie. A tu nic. Ani jednego loka. Włosy prościutkie, krótkie, grzecznie uczesane.
- Kasia, a co się stało z Twoimi włosami?!Że tak zapytam.
- Aaaa, po ciąży mi się rozprostowały, wiesz. Bo ja dwóch synków mam.
- Ja mam jednego. - odparłam z dumą. Z dumą, że też jestem "swój" człowiek, że w klubie wtajemniczonych jestem.
W ciągu pięciu minut dowiedziałam się gdzie kto z naszej klasy mieszka, kto wyjechał, kto wziął już ślub i ile kto ma dzieci. Byłam w szoku. Nie mogłam się nadziwić ile tych dzieci się porodziło. Nie mogłam też uwierzyć, że niektóre osoby w ogóle mają dzieci, bo jakoś strasznie ciężko mi to sobie wyobrazić.
Wracając autem z treningu, rozmyślałam o tej całej sytuacji. I nagle dopadła mnie konsternacja. No bo dlaczego właściwie tak mnie dziwi ten "dzieciowy wysyp". Przecież my już mamy po trzydzieści lat...
poniedziałek, 25 czerwca 2012
środa, 20 czerwca 2012
Gdy kończy się rodzina.
Dziś nasi wieloletni znajomi mieli pierwszą sprawę rozwodową.
A z nieba deszcz lał się strugami.
Kiedy byłam małą dziewczynką babcia, zawsze gdy padało, mówiła, że to aniołki nad kimś płaczą.
Dziś płakały z pewnością. Płakały, bo kończyła się rodzina.
Mama. Tata. Dzieci. Koniec.
Jakoś cały dzień nie mogłam znaleźć sobie miejsca. Bo tak mi żal. Strasznie.
Za każdym razem, kiedy myślałam o tych znajomych, z uporem maniaka powracało jedno wspomnienie.
Sala szpitalna. Poporodowa. Przyszliśmy w odwiedziny. Światełko przygaszone. Ona strasznie wymęczona, popodłączana do kroplówek. Nie mogła podnieść jeszcze głowy. On - z zawiniątkiem w ramionach. Taki przejęty, zachwycony, zakochany. Ciągle powtarzał, jak strasznie dzielna była Ona, jaką ma cudowną żonę.
Ona wyczerpana, spokojnie uśmiechała się patrząc na Nich.
A dziś. . .
Serce mi pęka. . .Bo rodzina to przecież najwyższa wartość. Najwyższa ze wszystkich. . .
A z nieba deszcz lał się strugami.
Kiedy byłam małą dziewczynką babcia, zawsze gdy padało, mówiła, że to aniołki nad kimś płaczą.
Dziś płakały z pewnością. Płakały, bo kończyła się rodzina.
Mama. Tata. Dzieci. Koniec.
Jakoś cały dzień nie mogłam znaleźć sobie miejsca. Bo tak mi żal. Strasznie.
Za każdym razem, kiedy myślałam o tych znajomych, z uporem maniaka powracało jedno wspomnienie.
Sala szpitalna. Poporodowa. Przyszliśmy w odwiedziny. Światełko przygaszone. Ona strasznie wymęczona, popodłączana do kroplówek. Nie mogła podnieść jeszcze głowy. On - z zawiniątkiem w ramionach. Taki przejęty, zachwycony, zakochany. Ciągle powtarzał, jak strasznie dzielna była Ona, jaką ma cudowną żonę.
Ona wyczerpana, spokojnie uśmiechała się patrząc na Nich.
A dziś. . .
Serce mi pęka. . .Bo rodzina to przecież najwyższa wartość. Najwyższa ze wszystkich. . .
poniedziałek, 18 czerwca 2012
Choróbsko.
Czy dla matki może być coś gorszego, niż chore dziecko?
Tak. Gdy dziecko jest chore i ona sama też, tak że nie ma siły się nim zająć.
PS. Mamusiu dziękuję za ogromną pomoc.
Tak. Gdy dziecko jest chore i ona sama też, tak że nie ma siły się nim zająć.
PS. Mamusiu dziękuję za ogromną pomoc.
piątek, 15 czerwca 2012
Badylek.
Główną zabawką Nacia od dłuższego czasu jest patyk. Tak, mój syn ma swojego własnego, prywatnego, domowego badyla.
Wracając z gór, w ramach pamiątki kupiliśmy Naciowi kaczuszkę z drewna. Taką na kółeczkach. Z patykiem do pchania. Kółeczka z koralikami na sznureczkach. Fajnie stukały w ruchu. Kaczuszka kłapała dziobem. No fajna taka była, że hej. No właśnie - ła. Bo z całej kaczuszki Synu uwielbił sobie jeno badylek. Z superową czerwoną kulką na końcu. Kaczki się pozbył. Badyl wielbi. . .Jak na chłopaka przystało.
Wracając z gór, w ramach pamiątki kupiliśmy Naciowi kaczuszkę z drewna. Taką na kółeczkach. Z patykiem do pchania. Kółeczka z koralikami na sznureczkach. Fajnie stukały w ruchu. Kaczuszka kłapała dziobem. No fajna taka była, że hej. No właśnie - ła. Bo z całej kaczuszki Synu uwielbił sobie jeno badylek. Z superową czerwoną kulką na końcu. Kaczki się pozbył. Badyl wielbi. . .Jak na chłopaka przystało.
wtorek, 12 czerwca 2012
Mleko od prawdziwej krowy
Z pewnością nie jestem "eko-szajbnięta", ale zakupy na targu uwielbiam. Takie tam wszystko zupełnie inne, niż w markecie. Pomidory dorodne - pomidorem pachną. Koperek, szczypior, pietrucha, sałata - jędrne takie. Marchewa czerwona prawie, przy obieraniu paluchy farbuje, tak jak powinna. Jajka przy zdejmowaniu skorupki po ugotowaniu, jajem nieświeżym nie trącą, a pyyyyyyszne są! No i te kurczaki od babci srebrnowłosej... Na żadnym innym kuraku, rosół tak bosko nie smakuje.
Uwielbiam!Uwielbiam tę żywność nieprzetworzoną, jedzeniem prawdziwym pachnącą. Jedzeniem prawdziwym smakującą, a nie plastikowym. Jedzenie - jak kiedyś. Nienaszprycowane chemią, hormonami i antybiotykami. A przynajmniej nie tak bardzo, jak te wszystkie marketowe produkty, przez koncerny podkręcane (podtruwane), żeby było więcej z mniej, taniej, na dłużej i bardziej opłacalnie. Dla koncernu.
No, ale dzisiaj to zdobyłam już prawdziwy rarytasik. Stoję sobie przy stoisku, mojej zaufanej Pani - rolniczki. Wybieram warzywka dorodne, rozglądając się , co by tu jeszcze się przydało, aż na pace, moje spojrzenie przykuły flachy plastikowe, półtora litrowe z zawartością białą. Nieeeee - pomyślałam. To nie możliwe. Czyżby? Nieeee, na bank nie. Aż takich rarytasów tutaj jeszcze widziałam. Od kury, owszem. Jaja. Ale od krowy?
Jednak tak jakoś nie dawało mi to spokoju, że w końcu zapytałam.
Tak!
Tak! Tak! Tak! Mleko! Prawdziwe mleko!Od prawdziwej krowy! Trzy zyle za półtora litra!
Jasne, że wzięłam. Wracałam do auta w podskokach, a duma mnie rozpierała. Z tej mojej zdobyczy.
Za radą mojej pani mleko od razu przegotowałam, bo nie pasteryzowane. Nie pasteryzowane!!!
Kolor - kremowy. Kożuszek gruby zrobił się, pomarańczowy prawie. A w smaku ... Oj mówię Wam, cudne to mleko od prawdziwej krowy!
Uwielbiam!Uwielbiam tę żywność nieprzetworzoną, jedzeniem prawdziwym pachnącą. Jedzeniem prawdziwym smakującą, a nie plastikowym. Jedzenie - jak kiedyś. Nienaszprycowane chemią, hormonami i antybiotykami. A przynajmniej nie tak bardzo, jak te wszystkie marketowe produkty, przez koncerny podkręcane (podtruwane), żeby było więcej z mniej, taniej, na dłużej i bardziej opłacalnie. Dla koncernu.
No, ale dzisiaj to zdobyłam już prawdziwy rarytasik. Stoję sobie przy stoisku, mojej zaufanej Pani - rolniczki. Wybieram warzywka dorodne, rozglądając się , co by tu jeszcze się przydało, aż na pace, moje spojrzenie przykuły flachy plastikowe, półtora litrowe z zawartością białą. Nieeeee - pomyślałam. To nie możliwe. Czyżby? Nieeee, na bank nie. Aż takich rarytasów tutaj jeszcze widziałam. Od kury, owszem. Jaja. Ale od krowy?
Jednak tak jakoś nie dawało mi to spokoju, że w końcu zapytałam.
Tak!
Tak! Tak! Tak! Mleko! Prawdziwe mleko!Od prawdziwej krowy! Trzy zyle za półtora litra!
Jasne, że wzięłam. Wracałam do auta w podskokach, a duma mnie rozpierała. Z tej mojej zdobyczy.
Za radą mojej pani mleko od razu przegotowałam, bo nie pasteryzowane. Nie pasteryzowane!!!
Kolor - kremowy. Kożuszek gruby zrobił się, pomarańczowy prawie. A w smaku ... Oj mówię Wam, cudne to mleko od prawdziwej krowy!
Prawdziwe mleko
Prawdziwa krowa ;-)
czwartek, 7 czerwca 2012
Ko-kooooo
Najpierw był ta-ta. Potem ba-ba była. Ma-ma na końcu, ale świadoma za to.
Następnie ta-ta poszedł w odstawkę. A Matka usłyszała "nazwę swą" z ust Synulka najukochańszego prosto w kierunku babci wymierzoną. Od taty - babci... Serce matczyne ścisnęło się, skurczyło nerwowo, zatrzęsło i po dwudziestu sekundach wstrzymania znów bić na szczęście poczęło, jednak z żalem nieskrywanym.
Potem ma-ma w odstawkę również odeszła. Tata znów był grany, jednak kierowany zarówno do "imiennika swego", jak i do mamy, dziadka, babci, a nawet cioci.
Od pewnego czasu koko panuje. A raczej ko-kooooo...Cudownie intonowane do tego. Pierwszy raz koko matkę zaskoczyło przy oglądaniu książeczki. Wtedy to Synu paluszkiem swym obślinionym na kota w butach pokazując, ko-ko niezwykle wprawnie wyartykułował. I teraz ko-ko pojawia się często. A to przez krzaki na podwórku przeskakuje, a to ćwierka na drzewie, a to w domu szczeka. A raczej -ją. Bo przecież ko...ka... mamy dwa. Swoje prywatne.
Dzisiaj na spacerze ko-kooooo rżało nawet, w pobliskiej stadninie. Duuuuuże takie. I trawę wpylało zgrabnie zębyma dużymi.
Od kilku dni natomiast jest i dziii-dziaaa. No i tu już dziii-dziaaa wypowiadana jest z dumą wielką i radością nieskrywaną. A na zapytanie kto jest dzidzią? Synu dumnie "Ja!" odpowiada, palcem na siebie wskazując.
I wcale nie ściemniam! ;-)
Następnie ta-ta poszedł w odstawkę. A Matka usłyszała "nazwę swą" z ust Synulka najukochańszego prosto w kierunku babci wymierzoną. Od taty - babci... Serce matczyne ścisnęło się, skurczyło nerwowo, zatrzęsło i po dwudziestu sekundach wstrzymania znów bić na szczęście poczęło, jednak z żalem nieskrywanym.
Potem ma-ma w odstawkę również odeszła. Tata znów był grany, jednak kierowany zarówno do "imiennika swego", jak i do mamy, dziadka, babci, a nawet cioci.
Od pewnego czasu koko panuje. A raczej ko-kooooo...Cudownie intonowane do tego. Pierwszy raz koko matkę zaskoczyło przy oglądaniu książeczki. Wtedy to Synu paluszkiem swym obślinionym na kota w butach pokazując, ko-ko niezwykle wprawnie wyartykułował. I teraz ko-ko pojawia się często. A to przez krzaki na podwórku przeskakuje, a to ćwierka na drzewie, a to w domu szczeka. A raczej -ją. Bo przecież ko...ka... mamy dwa. Swoje prywatne.
Dzisiaj na spacerze ko-kooooo rżało nawet, w pobliskiej stadninie. Duuuuuże takie. I trawę wpylało zgrabnie zębyma dużymi.
Od kilku dni natomiast jest i dziii-dziaaa. No i tu już dziii-dziaaa wypowiadana jest z dumą wielką i radością nieskrywaną. A na zapytanie kto jest dzidzią? Synu dumnie "Ja!" odpowiada, palcem na siebie wskazując.
I wcale nie ściemniam! ;-)
niedziela, 3 czerwca 2012
Nawiedzona matka
Jak się okazuje pewne oczywiste oczywistości nie dla wszystkich są oczywiste.
Tzw. giełda niedzielna, czyli miejskie cotygodniowe targowisko, gdzie pod gołym niebem kupisz niemal wszystko. Ludzi tłumy nadciągają regularnie. Zaraz po galerii handlowej, stadionie żużlowym i kościele jest to miejsce, gdzie w niedzielę bywa największe stężenie człowieka na metr kwadratowy.
A pośród tych tłumów, kolorowych szmat, butów z chin, proszków z niemieckiego importu i truskawek siedzi na stołeczku pewna matka.
Ta sama, co siedziała, kiedy ja matką jeszcze nie byłam. Wtedy siedziała z noworodkiem przy piersi. Było łatwiej...
Brudna jest, ubrana w łachmany i tabliczkę trzyma. I syna na kolanie. Chłopczyk śpi. Duży już. Jak ona to robi, że na oko dwu letni chłopczyk śpi w środku tego całego kołowrotka?! Grzeczny taki. A może specjalnie uspokojony...
Mieszane uczucia budzi taki obrazek w przejściu wychwycony. Z jednej strony dystans się budzi, że naciąga Taka na dzieciaka, że tani chwyt psychologiczny, że chłopak otumaniony.
Z drugiej - boli gdzieś tam w środku, dusi niemal i oddech głębszy coś każe zebrać. Bo ta buzia dziecięca... Niewinna taka. Na obstrzał wzroku wystawiona. Do wykorzystania. Na pożałowanie. Na wstyd narażona.
No, ale pewnie matka wyjścia już na prawdę nie miała, skoro istotkę swą najdroższą tak poświęca.
Uwielbiam być matką. Kocham każdą czynność związaną z opieką nad moim maleństwem. Kocham go całego. Razem z płaczkami, marudzeniem, gilami, niesfornością, gotowaniem obiadków, karmieniem w nocy, niekończącym się praniem i tak bym mogła jeszcze ze dwa dni i dwie noce wymieniać, a kiedy w końcu wieczorem idę się myć,a w łazience napotykam na małe kapcioszki mego synka równo ustawione na podłodze, czuję... Ehhhhh. Nie da się opisać po prostu.
Udało mi się w końcu znaleźć na tym etapie, że kocham KAŻDY PRZEJAW MACIERZYŃSTWA, a cudowność tej roli jest dla mnie oczywistą oczywistością. Tak samo jak to, że dzieciątko trzeba tulić, całować, głaskać, chwalić, dopingować, rozmawiać z nim, rozśmieszać i dbać aby czuło się bezpieczne.
Rozmawiałam niedawno o tym z moją mamą, która jednym prostym stwierdzeniem, zasmuciła mój mamowy entuzjazm.
Powiedziała, że nie każda kobieta tak ma. Zrozumiałam, że dla wielu wychowywanie dziecka to przykry obowiązek. Że gotowanie obiadu dla dziecka to nie dla wszystkich radocha, że przewijanie małego zasiuranego tyłeczka budzi niesmak. Że usypianie to mordęga. Tak samo jak spacerowanie czy prowadzanie do przedszkola. Że to całe macierzyństwo to tylko stały obowiązek.
W końcu mama stwierdziła, że wiele matek, które czasem nawet przypadkowo czytają mojego bloga, uważa że chyba jestem jakaś nawiedzona. A już na pewno dziwna. W najlepszym przypadku myślą sobie, że na bank ściemniam i dyrdymały tu jakieś wypisuję.
I tym właśnie "mamom z obowiązku" życzę, aby pokochały swe dzieci tak na prawdę. Żeby w czasem swych trudnych a często strasznie trudnych sytuacjach życiowych przypomniały sobie, że DZIECKO JEST NAJWAŻNIEJSZE. Żeby przestały je hodować, a zaczęły wychowywać z pełnym zaangażowaniem i radością.
Bo jestem pewna nie chcą, aby z ich pociech wyrośli kolejni nieszczęśliwi "rodzice z obowiązku".
Tzw. giełda niedzielna, czyli miejskie cotygodniowe targowisko, gdzie pod gołym niebem kupisz niemal wszystko. Ludzi tłumy nadciągają regularnie. Zaraz po galerii handlowej, stadionie żużlowym i kościele jest to miejsce, gdzie w niedzielę bywa największe stężenie człowieka na metr kwadratowy.
A pośród tych tłumów, kolorowych szmat, butów z chin, proszków z niemieckiego importu i truskawek siedzi na stołeczku pewna matka.
Ta sama, co siedziała, kiedy ja matką jeszcze nie byłam. Wtedy siedziała z noworodkiem przy piersi. Było łatwiej...
Brudna jest, ubrana w łachmany i tabliczkę trzyma. I syna na kolanie. Chłopczyk śpi. Duży już. Jak ona to robi, że na oko dwu letni chłopczyk śpi w środku tego całego kołowrotka?! Grzeczny taki. A może specjalnie uspokojony...
Mieszane uczucia budzi taki obrazek w przejściu wychwycony. Z jednej strony dystans się budzi, że naciąga Taka na dzieciaka, że tani chwyt psychologiczny, że chłopak otumaniony.
Z drugiej - boli gdzieś tam w środku, dusi niemal i oddech głębszy coś każe zebrać. Bo ta buzia dziecięca... Niewinna taka. Na obstrzał wzroku wystawiona. Do wykorzystania. Na pożałowanie. Na wstyd narażona.
No, ale pewnie matka wyjścia już na prawdę nie miała, skoro istotkę swą najdroższą tak poświęca.
Uwielbiam być matką. Kocham każdą czynność związaną z opieką nad moim maleństwem. Kocham go całego. Razem z płaczkami, marudzeniem, gilami, niesfornością, gotowaniem obiadków, karmieniem w nocy, niekończącym się praniem i tak bym mogła jeszcze ze dwa dni i dwie noce wymieniać, a kiedy w końcu wieczorem idę się myć,a w łazience napotykam na małe kapcioszki mego synka równo ustawione na podłodze, czuję... Ehhhhh. Nie da się opisać po prostu.
Udało mi się w końcu znaleźć na tym etapie, że kocham KAŻDY PRZEJAW MACIERZYŃSTWA, a cudowność tej roli jest dla mnie oczywistą oczywistością. Tak samo jak to, że dzieciątko trzeba tulić, całować, głaskać, chwalić, dopingować, rozmawiać z nim, rozśmieszać i dbać aby czuło się bezpieczne.
Rozmawiałam niedawno o tym z moją mamą, która jednym prostym stwierdzeniem, zasmuciła mój mamowy entuzjazm.
Powiedziała, że nie każda kobieta tak ma. Zrozumiałam, że dla wielu wychowywanie dziecka to przykry obowiązek. Że gotowanie obiadu dla dziecka to nie dla wszystkich radocha, że przewijanie małego zasiuranego tyłeczka budzi niesmak. Że usypianie to mordęga. Tak samo jak spacerowanie czy prowadzanie do przedszkola. Że to całe macierzyństwo to tylko stały obowiązek.
W końcu mama stwierdziła, że wiele matek, które czasem nawet przypadkowo czytają mojego bloga, uważa że chyba jestem jakaś nawiedzona. A już na pewno dziwna. W najlepszym przypadku myślą sobie, że na bank ściemniam i dyrdymały tu jakieś wypisuję.
I tym właśnie "mamom z obowiązku" życzę, aby pokochały swe dzieci tak na prawdę. Żeby w czasem swych trudnych a często strasznie trudnych sytuacjach życiowych przypomniały sobie, że DZIECKO JEST NAJWAŻNIEJSZE. Żeby przestały je hodować, a zaczęły wychowywać z pełnym zaangażowaniem i radością.
Bo jestem pewna nie chcą, aby z ich pociech wyrośli kolejni nieszczęśliwi "rodzice z obowiązku".