Kokoszka kaszkę ważyła...
Temu dała...
Temu dała...
Trochę dla Synka.
Czasu sam na sam.
Energii na spacer, nawet jeśli zimno.
Towarzystwa w zabawie.
Przytulania, wspólnego jedzenia i przy tym śmiechu...
Trochę dla domu.
Czasu na włączenie pralki, gdy z kosza się już wysypuje.
Czasu na zwykłe wyjęcie naczyń ze zmywarki.
Czasu na poukładanie w tej szufladzie, co już mruga okiem od trzech miesięcy, aby jej ulżyć.
Trochę dla męża.
Bo taki ciepły i kochany.
I dba tak i stara się ciągnąć ten wózek wespół.
Więc nie sposób nie dać mu trochę...
Trochę dla ambicji.
Żeby nie czuć się ciężarem.
Żeby spełnić się i znów poczuć samodzielną.
Chwycić tamten wiatr w żagle i sunąć prosto przez siebie.
Do celu.
Trochę dla bloga.
Czasu i uwagi, żeby czytacze nas nie opuścili.
Żeby słów parę skrobnąć nowych i odpisać na miłe komentarze.
Które tak strasznie miło serce łechcą.
Trochę dla ciała.
Żeby odreagować.
Żeby poczuć energię.
Żeby odważnie w lustro spojrzeć i na wskazówkę wagi.
Trochę dla ducha.
Dla spokoju wewnątrz.
Żeby z równowagą w środku móc wszystko zaplanować, poukładać i cierpliwie dążyć do celu.
I tak ta kokocha waży tę kachę jak może.
Dzień po dniu...
Poci się przy tym.
Sapie i dyszy.
I spieszy się stale.
Żeby zdążyć nakarmić każdą swą potrzebę...
Po równo.
Bo tylko wtedy będzie szczęśliwa...
czwartek, 28 listopada 2013
wtorek, 26 listopada 2013
Nie da się.
Niesamowite, jak bardzo potrafimy sami siebie ograniczać.
Kiedy byłam w ciąży, przestałam jeździć autem.
Wkręciłam sobie, że nie wolno kusić losu.
Potem, już po porodzie nadal się bałam.
Bałam się, że się oduczyłam.
Oduczyłam się, mimo że kilka lat jeździłam niemalże zawodowo.
W końcu wsiadłam.
To było wieeelkie przeżycie.
Okazało się, że nic nie zapomniałam, a prowadzenie auta jest proste jak ogórek szklarniowy z marketu.
Podobnie było z odpieluchowaniem malucha.
NIE DA SIĘ - wyryte miałam w głowie.
Przerażona własnymi wizjami zasikania przez małoletniego całego naszego mieszkania, odkładałam godzinę zero z tygodnia na tydzień.
Zasikane dywany.
Zasikane łóżko.
Zasikana kanapa...
Ba, nawet może jeszcze gorzej - ana...
Nie! Nie! Nie!
To na bank będzie koszmar!
Koszmar...
Koszmarek może raczej.
Jednodniowy był.
Trzy plamy na dywanie - ot co.
Po czym na drugi dzień nasz genialny pierworodny zaskoczył, że siusia się do nocnika, bo wtedy rodzice się cieszą i tyle.
Ot całe odpieluchowanie.
Podobne ograniczenie męczyło mnie od kilku tygodni.
Zauważyliście pewnie, że od jakiegoś czasu zdjęć brak.
W zapasy się nie wyposażyłam, na dworze ziąb i w otoczeniu szarzyzna.
No nie - fotografowanie w takich warunkach jakoś mnie nie jara (sama nie wierzę, że używam tego kolokwializmu).
Teoretycznie można w domu...
Nie raz podziwiam zdjęcia koleżanek blogerek, robione tylko we wnętrzu.
Cudowne są.
No tak, tylko że na moim poziomie wiedzy fotograficznej, to w domu, nigdy w życiu mi nie wyjdzie.
Jednak tęsknota za fotografowaniem zwyciężyła.
Poczytałam. Popytałam.
Trochę zaimprowizowałam i tak oto powstało kilka zdjęć w naszym domu, którym do ideału jakościowego daleko, ale i tak jestem ogromnie szczęśliwa, że znów udało mi się przeskoczyć własne ograniczenie w osobistej mej głowie...
W roli głównej - spodeniachy od ZEZUZULLI.
Markę mojej sąsiadki z bloga obok kocham dozgonnie. Ten fason spodni UWIELBIAM, jak żaden inny.
W drodze do nas jest już druga para w innym kolorze. Nie mogłam sobie odmówić.
Mam wrażenie, że ogarnął mnie zezuzullocholizm - uzależnienie od nowatorstwa, oryginalności i jakości.
Zapraszam...
Kiedy byłam w ciąży, przestałam jeździć autem.
Wkręciłam sobie, że nie wolno kusić losu.
Potem, już po porodzie nadal się bałam.
Bałam się, że się oduczyłam.
Oduczyłam się, mimo że kilka lat jeździłam niemalże zawodowo.
W końcu wsiadłam.
To było wieeelkie przeżycie.
Okazało się, że nic nie zapomniałam, a prowadzenie auta jest proste jak ogórek szklarniowy z marketu.
Podobnie było z odpieluchowaniem malucha.
NIE DA SIĘ - wyryte miałam w głowie.
Przerażona własnymi wizjami zasikania przez małoletniego całego naszego mieszkania, odkładałam godzinę zero z tygodnia na tydzień.
Zasikane dywany.
Zasikane łóżko.
Zasikana kanapa...
Ba, nawet może jeszcze gorzej - ana...
Nie! Nie! Nie!
To na bank będzie koszmar!
Koszmar...
Koszmarek może raczej.
Jednodniowy był.
Trzy plamy na dywanie - ot co.
Po czym na drugi dzień nasz genialny pierworodny zaskoczył, że siusia się do nocnika, bo wtedy rodzice się cieszą i tyle.
Ot całe odpieluchowanie.
Podobne ograniczenie męczyło mnie od kilku tygodni.
Zauważyliście pewnie, że od jakiegoś czasu zdjęć brak.
W zapasy się nie wyposażyłam, na dworze ziąb i w otoczeniu szarzyzna.
No nie - fotografowanie w takich warunkach jakoś mnie nie jara (sama nie wierzę, że używam tego kolokwializmu).
Teoretycznie można w domu...
Nie raz podziwiam zdjęcia koleżanek blogerek, robione tylko we wnętrzu.
Cudowne są.
No tak, tylko że na moim poziomie wiedzy fotograficznej, to w domu, nigdy w życiu mi nie wyjdzie.
Jednak tęsknota za fotografowaniem zwyciężyła.
Poczytałam. Popytałam.
Trochę zaimprowizowałam i tak oto powstało kilka zdjęć w naszym domu, którym do ideału jakościowego daleko, ale i tak jestem ogromnie szczęśliwa, że znów udało mi się przeskoczyć własne ograniczenie w osobistej mej głowie...
W roli głównej - spodeniachy od ZEZUZULLI.
Markę mojej sąsiadki z bloga obok kocham dozgonnie. Ten fason spodni UWIELBIAM, jak żaden inny.
W drodze do nas jest już druga para w innym kolorze. Nie mogłam sobie odmówić.
Mam wrażenie, że ogarnął mnie zezuzullocholizm - uzależnienie od nowatorstwa, oryginalności i jakości.
Zapraszam...
Czapka - Little Rose & Brothers TUTAJ
Komin - Tchibo - sklep
Sweterek - Marks&Spencer - mój ulubiony S.H.
Bluzeczka - Zara - sklep
Spodnie - Zezuzulla - TUTAJ
Kaloszki - Coccodrillo - sklep
niedziela, 24 listopada 2013
Niedzielny obiad.
W niedzielny poranek...
Matka wstała o świcie.
W biegu siorbnęła trzy łyki kawy, buty wrzuciła w pośpiechu.
Chwyciła torebkę, laptopa i pognała.
Bo sytuacja tego wymagała.
Miała gotowy plan, szczegółowo obmyślony...
Kilka dni wcześniej, gdy szlochała w mężowy rękaw nad swym ciężkim losem, ogromem zadań i brakiem sił ostatnich - usłyszała...
Radę doskonałą.
Radę, którą poznała już kilka lat wcześniej.
Na jednym z koncernowych szkoleń.
- Kochanie, jeśli chcesz osiągnąć cel, a ten wydaje się odległy i wszystkiego masz dość, to musisz przekazać część obowiązków komuś innemu.
Tak! Prawda genialna w swej prostocie.
Matka prawdę zapamiętawszy, łzę otarła ostatnią.
W związku z tym, w niedzielny ów poranek, nadmieniła Matka jedynie, drzwi już prawie zamykając za sobą, aby Ojciec Syna obiad niedzielny przygotował.
Od podstaw.
Wymyślił.
Zakupił składniki - małoletniemu przyda się spacer.
I danie obiadowe ugotował...
No bo przecież Matka nie może wszystkiego na raz. Choćby bardzo chciała...
Wszystkiego nie udźwignie sama. Dlatego właśnie musi część obowiązków przekazać komuś innemu...
Drzwi zamknęła.
Z uśmiechem w sercu i myślą w głowie - poradzi sobie! W końcu nie byle kogo na ojca swego potomka wybrała. Kreatywny jest i inteligentny...
Skoro Ona sobie radzi - CODZIENNIE, to i Jemu nic nie stoi na przeszkodzie.
Po około dwóch godzinach od pracy odrywa ją sms następującej treści:
" Kochanie przeanalizowałem skład lodówki i wiem już, co zrobimy na obiad. Masz do wyboru dwa zestawy:
1 - stary ryż zmieszany z owocami z puszki plus kawałki camemberta i oliwki.
2 - sałatka - groszek, siekane ogórki z musztardą, chrzanem i odrobiną masła i to wszystko przyprawione żurem - koncentratem.
Zamiast kompotu - barszcz czerwony Aliny.
Mmmmmmmmmm, palce lizać.
Napisz tylko, kiedy wrócisz, żebym zdążył to wszystko wrzucić do mikrofali."
Taaaaakkkk...
Inteligentny...
I niedoceniany...
;-)
Matka wstała o świcie.
W biegu siorbnęła trzy łyki kawy, buty wrzuciła w pośpiechu.
Chwyciła torebkę, laptopa i pognała.
Bo sytuacja tego wymagała.
Miała gotowy plan, szczegółowo obmyślony...
Kilka dni wcześniej, gdy szlochała w mężowy rękaw nad swym ciężkim losem, ogromem zadań i brakiem sił ostatnich - usłyszała...
Radę doskonałą.
Radę, którą poznała już kilka lat wcześniej.
Na jednym z koncernowych szkoleń.
- Kochanie, jeśli chcesz osiągnąć cel, a ten wydaje się odległy i wszystkiego masz dość, to musisz przekazać część obowiązków komuś innemu.
Tak! Prawda genialna w swej prostocie.
Matka prawdę zapamiętawszy, łzę otarła ostatnią.
W związku z tym, w niedzielny ów poranek, nadmieniła Matka jedynie, drzwi już prawie zamykając za sobą, aby Ojciec Syna obiad niedzielny przygotował.
Od podstaw.
Wymyślił.
Zakupił składniki - małoletniemu przyda się spacer.
I danie obiadowe ugotował...
No bo przecież Matka nie może wszystkiego na raz. Choćby bardzo chciała...
Wszystkiego nie udźwignie sama. Dlatego właśnie musi część obowiązków przekazać komuś innemu...
Drzwi zamknęła.
Z uśmiechem w sercu i myślą w głowie - poradzi sobie! W końcu nie byle kogo na ojca swego potomka wybrała. Kreatywny jest i inteligentny...
Skoro Ona sobie radzi - CODZIENNIE, to i Jemu nic nie stoi na przeszkodzie.
Po około dwóch godzinach od pracy odrywa ją sms następującej treści:
" Kochanie przeanalizowałem skład lodówki i wiem już, co zrobimy na obiad. Masz do wyboru dwa zestawy:
1 - stary ryż zmieszany z owocami z puszki plus kawałki camemberta i oliwki.
2 - sałatka - groszek, siekane ogórki z musztardą, chrzanem i odrobiną masła i to wszystko przyprawione żurem - koncentratem.
Zamiast kompotu - barszcz czerwony Aliny.
Mmmmmmmmmm, palce lizać.
Napisz tylko, kiedy wrócisz, żebym zdążył to wszystko wrzucić do mikrofali."
Taaaaakkkk...
Inteligentny...
I niedoceniany...
;-)
czwartek, 21 listopada 2013
Co widzisz?
Pamiętasz swoje dzieciństwo?
Co pierwsze przychodzi Ci na myśl?
Sam /a nie wiesz?
Zamknij oczy...
Pomyśl.
Co widzisz...?
A teraz zapach...
Jaki zapach kojarzy Ci się z dzieciństwem?
Czujesz?
A dźwięk.
Kołysanka?
Piosenka z przedszkola?
A może po prostu Niemen, co krzyczy prosto z płyty ojca.
Co lubiłaś/eś robić z rodzicami?
Co szczególnie?
Widzisz to?
Ja widzę...
Mój tato miał taką książkę z pomysłami jak łatwo wykonać zabawki.
Tak mniej więcej ją pamiętam.
Wybraliśmy marionetkę.
Taki mały trzydziestocentymetrowy facecik.
Siedziałam przy tacie godzinami, patrząc z zaciekawieniem, jak tworzy zabawkę.
Każdy element z osobna.
Kawałki drewna zamienił w części ciała - uda, łydki, korpus...
Głowa była z jakiejś malej piłeczki.
Tata z ołowiu wylał maleńkie dłonie i buty.
Buty wypiłował potem na kształt takich człapaków, jakie nosił Charlie Chaplin.
Potem wyjął maszynę do szycia i uszył maleńką koszulę w czerwoną kratkę...
I spodnie...
Ogrodniczki na mini szelkach...
Super porcięta, które następnie skrupulatnie zaprasował na kant.
Granatowe.
Na końcu przykleił marionetce tyci nos, namalował twarz i przykleił super czuprynę z włóczki.
Człowieczek został za sznureczki zawieszony na krzyżyku.
Cudowny był.
Dla mnie ładniejszy od wszystkich Barbie, jakie miałam.
Bo zrobił go mój tata.
Specjalnie dla mnie...
Bawiłam się nim krótko, bo w moment poplątały się sznureczki.
Siedział potem na półce jeszcze przez wiele lat.
Ale to nieważne.
Najważniejszy był ten czas, który spędziłam z moim tatą...
Jesteśmy autorami dzieciństwa naszych dzieci...
Zdajesz sobie z tego sprawę?
Nasze osobiste dzieciństwo tak strasznie dużo dla nas znaczy.
Tak skrzętnie kolekcjonujemy wspomnienia, żeby je sobie ze łzą rozrzewnienia od czasu do czasu przypomnieć.
Czujemy wówczas ciepło w sercu...Na twarzy pojawia się uśmiech...
Za nic w świecie nie chcielibyśmy zapomnieć tych cudownych obrazów, zapachów, dźwięków...
A teraz my sami mamy być autorami tak ogromnie ważnego dzieła.
Dzieła najwyższej wartości.
Dzieła, które dzieje się każdego dnia...
A my mamy tego świadomość...
Dlatego nie wiem, jak Wy, ale ja zamierzam się do tego tematu przyłożyć, jak do niczego innego na świecie.
I będę się starać z całych sił, aby wyposażyć mojego najdroższego Małoletniego w najpiękniejsze wspomnienia, jakie mógłby kiedyś sobie wymarzyć.
Co pierwsze przychodzi Ci na myśl?
Sam /a nie wiesz?
Zamknij oczy...
Pomyśl.
Co widzisz...?
A teraz zapach...
Jaki zapach kojarzy Ci się z dzieciństwem?
Czujesz?
A dźwięk.
Kołysanka?
Piosenka z przedszkola?
A może po prostu Niemen, co krzyczy prosto z płyty ojca.
Co lubiłaś/eś robić z rodzicami?
Co szczególnie?
Widzisz to?
Ja widzę...
Mój tato miał taką książkę z pomysłami jak łatwo wykonać zabawki.
Tak mniej więcej ją pamiętam.
Wybraliśmy marionetkę.
Taki mały trzydziestocentymetrowy facecik.
Siedziałam przy tacie godzinami, patrząc z zaciekawieniem, jak tworzy zabawkę.
Każdy element z osobna.
Kawałki drewna zamienił w części ciała - uda, łydki, korpus...
Głowa była z jakiejś malej piłeczki.
Tata z ołowiu wylał maleńkie dłonie i buty.
Buty wypiłował potem na kształt takich człapaków, jakie nosił Charlie Chaplin.
Potem wyjął maszynę do szycia i uszył maleńką koszulę w czerwoną kratkę...
I spodnie...
Ogrodniczki na mini szelkach...
Super porcięta, które następnie skrupulatnie zaprasował na kant.
Granatowe.
Na końcu przykleił marionetce tyci nos, namalował twarz i przykleił super czuprynę z włóczki.
Człowieczek został za sznureczki zawieszony na krzyżyku.
Cudowny był.
Dla mnie ładniejszy od wszystkich Barbie, jakie miałam.
Bo zrobił go mój tata.
Specjalnie dla mnie...
Bawiłam się nim krótko, bo w moment poplątały się sznureczki.
Siedział potem na półce jeszcze przez wiele lat.
Ale to nieważne.
Najważniejszy był ten czas, który spędziłam z moim tatą...
Jesteśmy autorami dzieciństwa naszych dzieci...
Zdajesz sobie z tego sprawę?
Nasze osobiste dzieciństwo tak strasznie dużo dla nas znaczy.
Tak skrzętnie kolekcjonujemy wspomnienia, żeby je sobie ze łzą rozrzewnienia od czasu do czasu przypomnieć.
Czujemy wówczas ciepło w sercu...Na twarzy pojawia się uśmiech...
Za nic w świecie nie chcielibyśmy zapomnieć tych cudownych obrazów, zapachów, dźwięków...
A teraz my sami mamy być autorami tak ogromnie ważnego dzieła.
Dzieła najwyższej wartości.
Dzieła, które dzieje się każdego dnia...
A my mamy tego świadomość...
Dlatego nie wiem, jak Wy, ale ja zamierzam się do tego tematu przyłożyć, jak do niczego innego na świecie.
I będę się starać z całych sił, aby wyposażyć mojego najdroższego Małoletniego w najpiękniejsze wspomnienia, jakie mógłby kiedyś sobie wymarzyć.
wtorek, 19 listopada 2013
Jak mi dobrze.
Jak mi dobrze.
Jak mi dobrze na samą myśl, że jest On.
Jak mi dobrze na każde przypomnienie o Nim, gdy jestem bez Niego.
Jak mi dobrze, gdy zmęczona wsuwam się do ciepłego łóżka.
I pierwsze co robię, to przykrywam nieletnie stópki.
Jak mi dobrze było tylko być z Nim.
Mamą i tylko mamą jest mi najlepiej na świecie.
Jak mi straszni dobrze, gdy w domu witają mnie otwarte, malutkie ramionka.
Jak mi dobrze, gdy słyszę - Nacio tesknił mamom...
Jak mi dobrze mieć Go w ramionach, tak mocno wtulonego i bujać się w takt muzyki.
Zwyczajnie.
Jak mi dobrze, gdy rano budzi mnie zachrypnięte, dziecięce: - Siasiam mamo... - pomylone z dzień dobry.
Jak mi dobrze z tym rozczuleniem w sercu, gdy ten mały chłopiec z radości cmoka mnie w rękę...
Tak mi z tym dobrze...
Tak mi z tym dobrze, że gdy w życiową kałużę wdeptuję...
Gdy problemy, jak kula u nogi ciążą...
A kolejne na plecy włażą, pchają się jeden na drugiego i walczą, który ma być najwyżej...
I na głowę mą siadłszy, wzrok zasłaniają, umysł uciskając...
Wtedy, gdy w końcu przez ich palce coś dojrzę...
Przejrzę...
Zrzucam tę kulę i ostatkiem sił rzucam daleko!
Tych kilku z pleców zrywam w pośpiechu i z głowy!
I boję się.
Bo znów się dałam zawładnąć.
A przecież było mi tak dobrze...
Tak prosto i łatwo.
Szczerze i prawdziwie.
Tak dobrze...
Tak dobrze, że aż strach...
Bo skoro otrzymało się od Boga tak strasznie duże szczęście...
Tak duże, że aż z zachwytu ciężko je udźwignąć...
To kiedyś trzeba będzie za to zapłacić...
Jak mi dobrze na samą myśl, że jest On.
Jak mi dobrze na każde przypomnienie o Nim, gdy jestem bez Niego.
Jak mi dobrze, gdy zmęczona wsuwam się do ciepłego łóżka.
I pierwsze co robię, to przykrywam nieletnie stópki.
Jak mi dobrze było tylko być z Nim.
Mamą i tylko mamą jest mi najlepiej na świecie.
Jak mi straszni dobrze, gdy w domu witają mnie otwarte, malutkie ramionka.
Jak mi dobrze, gdy słyszę - Nacio tesknił mamom...
Jak mi dobrze mieć Go w ramionach, tak mocno wtulonego i bujać się w takt muzyki.
Zwyczajnie.
Jak mi dobrze, gdy rano budzi mnie zachrypnięte, dziecięce: - Siasiam mamo... - pomylone z dzień dobry.
Jak mi dobrze z tym rozczuleniem w sercu, gdy ten mały chłopiec z radości cmoka mnie w rękę...
Tak mi z tym dobrze...
Tak mi z tym dobrze, że gdy w życiową kałużę wdeptuję...
Gdy problemy, jak kula u nogi ciążą...
A kolejne na plecy włażą, pchają się jeden na drugiego i walczą, który ma być najwyżej...
I na głowę mą siadłszy, wzrok zasłaniają, umysł uciskając...
Wtedy, gdy w końcu przez ich palce coś dojrzę...
Przejrzę...
Zrzucam tę kulę i ostatkiem sił rzucam daleko!
Tych kilku z pleców zrywam w pośpiechu i z głowy!
I boję się.
Bo znów się dałam zawładnąć.
A przecież było mi tak dobrze...
Tak prosto i łatwo.
Szczerze i prawdziwie.
Tak dobrze...
Tak dobrze, że aż strach...
Bo skoro otrzymało się od Boga tak strasznie duże szczęście...
Tak duże, że aż z zachwytu ciężko je udźwignąć...
To kiedyś trzeba będzie za to zapłacić...
niedziela, 17 listopada 2013
Kto Ty jesteś?
Od jakiegoś czasu staramy się nauczyć Natanka jak się nazywa.
Niestety Synu w kwestii tej znacznie oporny, stale utrzymuje, że on Nacio jest, a Dmuchowski - nie.
Nie i koniec!
Dzisiaj, gdy siedzieliśmy sobie w trójkę na leniwej kanapie, tata go pyta:
- A kto Ty jesteś?
- Nacio. - dwulatek odpowiada od niechcenia.
- Ale jaki Nacio?- próbuję sposobem doprowadzić pierworodnego do upragnionego celu...
- Mapa (czyt. małpa)- rzecze na to całkowicie poważnie nasz wielbiciel ciekawskiego Georga.
- Małpa... Hmmm. - matka skutecznie zbita z tropu próbuje wybrnąć jakoś, ale nic nie przychodzi do głowy.
- A tata? Tata teś jeś mapa?- pyta syn po chwili zastanowienia, widocznie zaciekawiony tematem.
- Nieeeeeee, tata nieeee. Mama jest małpa synku. - powiedział ojciec z nieskrywanym zachwytem dla swej błyskotliwości...
środa, 13 listopada 2013
Golas na śniadanie.
Tak. Przyznaję się.
Mam wielkie szajbnięcie na temat racjonalnego żywienia.
Czytam etykiety. Studiuję składy. Nigdy nie kupuję parówek, które nie zawierają co najmniej osiemdziesięciu pięciu procent prawdziwego mięsa. Biegam na rynek po zdrową żywność, która i tak nie wiadomo, czy tak naprawdę jest zdrowa, ale przynajmniej smakuje lepiej, niż ten "plastik" z marketu. Sama siebie bardzo pilnuję. Żeby jeść dużo kasz, warzyw, białka, owoców. Pić dużo wody. Różnie to wychodzi w całym tym codziennym zaganianiu, ale staram mocno.
Szajbnięcie owo jednak sięga zenitu, jeśli chodzi o żywienie mojego dziecka. A Syn jak to Syn - brokułów nie znosi, szpinaku też, a jabłko zje, jak mu się chce, a jak mu się nie chce to nie i już. Na szczęście udaje mi się jakoś lawirować. Wymieniać. Podmieniać. Kamuflować. Czasami po prostu na chwilę odpuszczam i powtarzam sobie: luuuuuuuuuuuz matko!
Tak. To był wstęp.
Wstęp do opisu sytuacji błahej, a jakże rozbrajającej...
Otóż.
Usadowiłam dzisiaj Smyka mego na kuchennym blacie, w celu wspólnego przygotowania śniadanka. Normalnie jemy owsiankę...Ale dzisiaj, gdy Synu porwał świeżutki ciemny chlebek zakupiony wcześniej przez tatę i począł wyznawać do niego miłość, postanowiłam odpuścić owsianą. Jemu i sobie ;-)
No dobrze. Węglowodany już mamy. Teraz czas na białko.
Otworzyłam lodówkę.
Co by tu...
Ooooo udko wędzone! Chude białko o poranku! To jest to! Będzie pycha. Do tego ogórek...
Kładę udo na desce nieopodal dupiny mojego pierworodnego.
- Fuuuuj! Nacio nie lugi to. - Młodszy się wykrzywia.
Kurcze, lubił przecież niedawno. A może jednak nie...Czyżby to moje płonne marzenia były jeno...
- Synku to jest kurczaczek. Suuuuuuuuuuuuper! Zobacz jaki pyszny.
- Nacio nie ce, mamo.
- Natulku chcesz - serce moje - tylko jeszcze nie wiesz o tym. Najpierw musisz spróbować. Zobacz, mamusia zdejmie tą tłustą skórkę...
I w momencie oskalpowania kurzej nogi syn rzecze:
-Mamo! Kutak jeś golaś!
- Golas? ;-)
- Tak, golaś mamo! - rzekł syn niezmiernie rozbawiony...
- ?!
A matka pokornie skroiła udo i wrzuciła do psiej miski. Bo to rzeczywiście nie był dobry pomysł z tym golasem o poranku...
Mam wielkie szajbnięcie na temat racjonalnego żywienia.
Czytam etykiety. Studiuję składy. Nigdy nie kupuję parówek, które nie zawierają co najmniej osiemdziesięciu pięciu procent prawdziwego mięsa. Biegam na rynek po zdrową żywność, która i tak nie wiadomo, czy tak naprawdę jest zdrowa, ale przynajmniej smakuje lepiej, niż ten "plastik" z marketu. Sama siebie bardzo pilnuję. Żeby jeść dużo kasz, warzyw, białka, owoców. Pić dużo wody. Różnie to wychodzi w całym tym codziennym zaganianiu, ale staram mocno.
Szajbnięcie owo jednak sięga zenitu, jeśli chodzi o żywienie mojego dziecka. A Syn jak to Syn - brokułów nie znosi, szpinaku też, a jabłko zje, jak mu się chce, a jak mu się nie chce to nie i już. Na szczęście udaje mi się jakoś lawirować. Wymieniać. Podmieniać. Kamuflować. Czasami po prostu na chwilę odpuszczam i powtarzam sobie: luuuuuuuuuuuz matko!
Tak. To był wstęp.
Wstęp do opisu sytuacji błahej, a jakże rozbrajającej...
Otóż.
Usadowiłam dzisiaj Smyka mego na kuchennym blacie, w celu wspólnego przygotowania śniadanka. Normalnie jemy owsiankę...Ale dzisiaj, gdy Synu porwał świeżutki ciemny chlebek zakupiony wcześniej przez tatę i począł wyznawać do niego miłość, postanowiłam odpuścić owsianą. Jemu i sobie ;-)
No dobrze. Węglowodany już mamy. Teraz czas na białko.
Otworzyłam lodówkę.
Co by tu...
Ooooo udko wędzone! Chude białko o poranku! To jest to! Będzie pycha. Do tego ogórek...
Kładę udo na desce nieopodal dupiny mojego pierworodnego.
- Fuuuuj! Nacio nie lugi to. - Młodszy się wykrzywia.
Kurcze, lubił przecież niedawno. A może jednak nie...Czyżby to moje płonne marzenia były jeno...
- Synku to jest kurczaczek. Suuuuuuuuuuuuper! Zobacz jaki pyszny.
- Nacio nie ce, mamo.
- Natulku chcesz - serce moje - tylko jeszcze nie wiesz o tym. Najpierw musisz spróbować. Zobacz, mamusia zdejmie tą tłustą skórkę...
I w momencie oskalpowania kurzej nogi syn rzecze:
-Mamo! Kutak jeś golaś!
- Golas? ;-)
- Tak, golaś mamo! - rzekł syn niezmiernie rozbawiony...
- ?!
A matka pokornie skroiła udo i wrzuciła do psiej miski. Bo to rzeczywiście nie był dobry pomysł z tym golasem o poranku...
poniedziałek, 11 listopada 2013
Mamo pobaw się ze mną...
Wspominałam już kiedyś o mojej niechęci do zabaw z Synkiem...
Niestety, albo stety tak to już jest z byciem rodzicem, że od momentu wydania krzykacza na świat, nie zawsze robi się tylko to, co się lubi. Gilów wyjmować z nosa tez nikt nie wielbi, a jednak trzeba...
Nastał ostatnio u nas bardzo nerwowy i napięty czas. Czas przeciekający między palcami. Czas, gdy częściej czuło się wewnętrzną spinkę, niż relaks i błogość. Różne zewnętrzne czynniki sprawiły, że dla mojego Synka było mnie raczej mniej, niż więcej...
Biedak stanowczo za mocno zaprzyjaźnił się z bajkami w laptopie...
Ale gdy w pewnym momencie złapałam się na tym, że w zasadzie jedyne nasze wspólne chwile to sen, ubieranie się i posiłki...
Tak, tak... Ta matka, co taka niby kochająca, co dziecko ponad wszystko ukochała...Ta oddana taka...Gdzieś się pogubiła w całym tym życiowym rozgardiaszu...
Wkrótce popukałam się mocno w czoło.
Stałam się przez moment bowiem hodowcą dziecka, a nie mamą...
Za radą mądrych przyjaciółek z blogosfery w te pędy przewartościowałam obowiązki i priorytety. Jestem najszczęśliwsza wówczas, gdy to mój synek jest na pierwszym miejscu. Daje mi to poczucie spełnienia i wewnętrzny spokój. Tego trzeba się trzymać.
Zaraz po przeplanowaniu obowiązków, wzięłam tyłek w troki i pobiegłam do Empiku po jakiś zbiór pomysłów na zabawę. Wyboru ogromnego nie było. Niestety ;-(
Ale moją uwagę przykuła jedna pozycja...
Niestety, albo stety tak to już jest z byciem rodzicem, że od momentu wydania krzykacza na świat, nie zawsze robi się tylko to, co się lubi. Gilów wyjmować z nosa tez nikt nie wielbi, a jednak trzeba...
Nastał ostatnio u nas bardzo nerwowy i napięty czas. Czas przeciekający między palcami. Czas, gdy częściej czuło się wewnętrzną spinkę, niż relaks i błogość. Różne zewnętrzne czynniki sprawiły, że dla mojego Synka było mnie raczej mniej, niż więcej...
Biedak stanowczo za mocno zaprzyjaźnił się z bajkami w laptopie...
Ale gdy w pewnym momencie złapałam się na tym, że w zasadzie jedyne nasze wspólne chwile to sen, ubieranie się i posiłki...
Tak, tak... Ta matka, co taka niby kochająca, co dziecko ponad wszystko ukochała...Ta oddana taka...Gdzieś się pogubiła w całym tym życiowym rozgardiaszu...
Wkrótce popukałam się mocno w czoło.
Stałam się przez moment bowiem hodowcą dziecka, a nie mamą...
Za radą mądrych przyjaciółek z blogosfery w te pędy przewartościowałam obowiązki i priorytety. Jestem najszczęśliwsza wówczas, gdy to mój synek jest na pierwszym miejscu. Daje mi to poczucie spełnienia i wewnętrzny spokój. Tego trzeba się trzymać.
Zaraz po przeplanowaniu obowiązków, wzięłam tyłek w troki i pobiegłam do Empiku po jakiś zbiór pomysłów na zabawę. Wyboru ogromnego nie było. Niestety ;-(
Ale moją uwagę przykuła jedna pozycja...
Szczerze polecam, bo książka ta pełna jest fajnych, prostych pomysłów na zabawę z dzieckiem, dla takich zabawowych ignorantów, jak ja.
Mnie się podobają.
Że już nie wspomnę o Synciu, zwłaszcza gdy jedzie z Matką - lokomotywą przez tunel w Kanionie Wielkiego Fotela.
Pomyślałam sobie, że wrzucę czasami jakąś szybciutka notkę z pomysłem na zabawę, która u nas świetnie się sprawdza.
Dzisiaj niech to będą "Piłki do wody".
Uszykuj średnią miskę i 3-4 dosyć lekkie małe piłeczki, mogą być np. tenisowe. Nalej do miski ciepłą wodę. Około półtora metra od miski połóż złożoną gazetę. To będzie miejsce startowe.
Cała frajda polega na plusku, gdy dzieciaczek trafia do wody. Takie proste? A sprawdź jak cieszy dwulatka ;-) Zwłaszcza gdy mama energicznie skanduje maluchowi ;-)
czwartek, 7 listopada 2013
Kożuszek.
Gdy zobaczyłam szare kożuszki dla chłopców w Zarze, zakochałam się od pierwszego wejrzenia.
To było jedno z tych dziecięcych ubranek, które jeśli nie kupię, to umrę.
Nie kupiłam.
Nie umarłam.
Zwyciężył rozsądek. Że taki kożuszek to na chwilę, bo ładnych, jesiennych dni jak na lekarstwo...
Kilka dni po moich wewnętrznych zmaganiach odwiedziłam całkiem nowy dla mnie S. H. w całości przeznaczony dzieciom.
Spomiędzy wieszaków wyłonił się on - czekoladowy kożuszek...
Pięć razy tańszy! Zatem na "tę jesienną chwilę" w sam raz ;-)
Nie jest tak urzekający, jak Zarowy - przyznaję bez bicia...
Na naszym spacerze uwiecznionym na zdjęciach bardzo się ochłodziło, dlatego nie udało się nawet oddać go w całej okazałości. Klapy ma bardzo stylowe... Ale pozapinać po uszy trzeba się było i tyle.
Jednak czuję jakąś wewnętrzną ulgę, gdy na kolejnych modowych blogach oglądam dzieciaczki w szarym przedmiocie moich westchnień ;-) Który i tak kochać będę dozgonnie...
Czapka - Little Rose&Brothers - Allegro
Kożuszek - Minoti - S.H.
Szalik - Zara - sklep (dział dla dziewczynek)
Rurki - H&M - sklep
Buty - Elephanten - Deichmann
środa, 6 listopada 2013
Zaraza.
Mój małżonek jest dumnym i dorodnym przedstawicielem gatunku mężów filozofujących.
Najczęściej doprowadza mnie tym do szału.
Do szału, bo jako miłośniczka sporów filozoficznych, regularnie wpadam w jego sidła i daję się sprowokować do dyskusji, w której małżonek mój przyjmuje tak abstrakcyjne stanowisko, że w miarę kontrargumentowania, sam przestaje chyba wierzyć w to co mówi. Choć udaje do samego końca, że ma rację.
Dobra - mówię sobie, kolejny raz wyprowadzona z równowagi. Ma przecież tyle cudownych cech, że jakoś przełknę tę wadę.
No i przełykam.
Nie przewidziałam tylko jednego. Że sprytny ten mój luby, będzie na tyle przebiegły, iż tajnie zupełnie przekaże cechę tę w genach...
Rozsiewając niczym zarazę, która i tak w końcu mnie dosięgnie.
Dosięgnie i do wrzenia doprowadzi.
Na razie w formie lajt, aczkolwiek coraz bardziej regularnie, filozofie swoje absurdalne zaczyna serwować mi mój pierworodny...
I tak też ostatnio do mnie rzecze:
- Mamo Nacio sce dąkę (w wolnym tłum. Nacio chce książkę)
- Jaką Synku?
- Taką jegnom... - odpowiada niedbale, nie przerywając skrobania dywanu.
- Taką jedną...Hmmm, czyli jaką?
- Inom mamo...
- ?!
Inną babo. Inną! I dlaczego właściwie to Cię tak dziwi?
Najczęściej doprowadza mnie tym do szału.
Do szału, bo jako miłośniczka sporów filozoficznych, regularnie wpadam w jego sidła i daję się sprowokować do dyskusji, w której małżonek mój przyjmuje tak abstrakcyjne stanowisko, że w miarę kontrargumentowania, sam przestaje chyba wierzyć w to co mówi. Choć udaje do samego końca, że ma rację.
Dobra - mówię sobie, kolejny raz wyprowadzona z równowagi. Ma przecież tyle cudownych cech, że jakoś przełknę tę wadę.
No i przełykam.
Nie przewidziałam tylko jednego. Że sprytny ten mój luby, będzie na tyle przebiegły, iż tajnie zupełnie przekaże cechę tę w genach...
Rozsiewając niczym zarazę, która i tak w końcu mnie dosięgnie.
Dosięgnie i do wrzenia doprowadzi.
Na razie w formie lajt, aczkolwiek coraz bardziej regularnie, filozofie swoje absurdalne zaczyna serwować mi mój pierworodny...
I tak też ostatnio do mnie rzecze:
- Mamo Nacio sce dąkę (w wolnym tłum. Nacio chce książkę)
- Jaką Synku?
- Taką jegnom... - odpowiada niedbale, nie przerywając skrobania dywanu.
- Taką jedną...Hmmm, czyli jaką?
- Inom mamo...
- ?!
Inną babo. Inną! I dlaczego właściwie to Cię tak dziwi?
poniedziałek, 4 listopada 2013
Zainspirowana.
Tak jak obiecałam, wracam do spodenek, które niedawno już były, ale w poprzednim zestawieniu wyszły jakoś tak byle jak.
Mam nadzieję, że w tej wersji, w końcu wyglądają na takie ciekawe, jakie są w rzeczywistości ;-)
Bo my je szczerze uwielbiamy ;-)
PS. W czapce, zakochałam się, gdy zobaczyłam ją na synku autorki bloga SZAFA MIFKA.
Spodniami także zainspirowała mnie Evelio- o TUTAJ
Stylizacje Evelio uwielbiam dokładnie tak, jak ją samą ;-)
Czapka - Little Rose&Brothers - allegro o TU
Wiatrówka - Cool Club - prezent
Bluza - Zebralino - S.H.
Spodnie - Mads&Mette - mój ulubiony S.H.
Buty - Zara - sklep
Mam nadzieję, że w tej wersji, w końcu wyglądają na takie ciekawe, jakie są w rzeczywistości ;-)
Bo my je szczerze uwielbiamy ;-)
PS. W czapce, zakochałam się, gdy zobaczyłam ją na synku autorki bloga SZAFA MIFKA.
Spodniami także zainspirowała mnie Evelio- o TUTAJ
Stylizacje Evelio uwielbiam dokładnie tak, jak ją samą ;-)
Czapka - Little Rose&Brothers - allegro o TU
Wiatrówka - Cool Club - prezent
Bluza - Zebralino - S.H.
Spodnie - Mads&Mette - mój ulubiony S.H.
Buty - Zara - sklep