Intensywny był ten dzień.
Wstałam z nerwem. Ledwo wstałam, bo się nie wyspałam.
Nie wyspałam się, bo pochłonął mnie nowy serial na Netflixie. Ostatnio oglądam seriale pasjami. Pochłaniam jak dobrą książkę, a moje wieczory z Netflixem stały się nagrodą po całym długim dniu, przyjemnostką na którą czekam w zasadzie od samego rana.
Ale wracając do rana... Wstałam niewyspana, bo kończył się pierwszy sezon i zawładnęła mną dzika żądza zerknięcia, co będzie w następnym odcinku, a zerknięcie przedłużyło się do pierwszej w nocy. Ehhhh słaby ze mnie człowiek.
Także - cierp ciało, coś chciało. Zwlokłam swoje ciało z ciepłego łóżka i zaprowadziłam do łazienki...
Potem do sklepu po bułki, a następnie razem z mymi synmi do przedszkola. Młodszego przyprowadziłam spowrotem.
Nakarmiłam swe młodsze dziecię, ubrałam, uczesałam jego rozwiany włos. Wypiłam szklankę ciepłej wody z cytryną i szczyptą soli. Zjadłam zupę mleczną. Kluski na mleku to były. Z cynamonem. Nigdy nie jadłam wcześniej, ale odkąd siostra sprzedała mi patent - uwielbiam. Łyżka mąki, wiejskie jajo i na mleko kładziesz. Widelcem. Dwie minuty i wpylasz.
Rozkręciłam się. Ogarnęłam twarz, łóżko, podlałam kwiaty na balkonie...
Pojechaliśmy na rynek. Dla niektórych targ to będzie. U nas rynek.
Pojechaliśmy po trzydzieści kiełbas i dwadzieścia serdelków, na przyjęcie urodzinowe naszego okruszka. Garden party to będzie, z angielska. Z ogniskiem i kiełbaskami oraz serdelkami.
Ostatni raz serdelki jadłam... Bardzo dawno temu.
Kiedyś mój dziadziuś nam często kupował. Wtedy, kiedy one były jeszcze serdelkami, a nie oszustwem.
Ostatnio coś mnie tknęło i kupiłam trzy sztuki, ot tak dla chłopców do zgrzania. Z małej manufaktury wędliniarskiej, która ma szyld, że tradycyjnymi metodami wytwarzają swe produkty i bez konserwantów, wypełniaczy i innego syfu, który inni naciągacze walą tonami. W każdym razie, gdy po zgrzaniu we wrzątku, chapsnęłam kawałek (zawsze pierwsza próbuję przed dziećmi;-) ), okazało się, że to PRAWDZIWE MIĘSKO, tylko drobniutko zmielone po parówkowemu. Podejrzewam, że kiedyś tak wyglądały wszystkie serdelki...
Dobra, kiełbaski są i serdelki, jeszcze pomidory...
I wtedy mój wzrok zatrzymał się na jednej postaci, wyłuszczonej z tłumu... Mężczyzna starszawy... Nie stary. Wyprostowany jeszcze. Szary był. Jakby zdjęty ze strychu po latach. Włosy mocno przerzedzone, "zakurzona" broda i okulary z lat siedemdziesiątych. Sześćdziesiątych? Na chudym grzbiecie szara koszula i marynarka przyżółkła, spod szarości przebijały się resztki minionego koloru. Spodnie na kant, które pamiętają czasy, gdy w każdym urzędzie niewinnie jarało się fajki. Spodnie były brudne. Plama na plamie informowały, że podobnie jak ich właściciel, dawno nie zażywały kąpieli. Ale na kant...
Ten zakurzony człowiek to nie był żaden menel, choć ubóstwa nie dało się nie zauważyć. Nosił znamiona inteligencji.
Szedł sam. Smutnym, milczącym wzrokiem zaglądał na stoiska. Minęliśmy się trzy razy. Ostatni, w sporym już oddaleniu od rynku, gdy wracaliśmy do domu... Każde z nas do swojego.
Cały dzień noszę go przed oczami. Nie mogę zapomnieć tej jego niesamowitości...
Był jak zjawisko.
Człowiek, który razem z kilkoma foliówkami z targowiska, dźwigał swoją przeszłość.
Człowiek, który z jakiegoś powodu, zatrzymał się kilkadziesiąt lat temu i żyje przeszłością...
Żyje. Choć sam wydaje się być już historią...
piątek, 25 maja 2018
środa, 16 maja 2018
Złość.
Czy miałaś kiedyś sytuację, gdy Twoje dziecko doprowadziło Cię do takiego stanu, że przestałaś je lubić? Nie cierpiałaś go i miałaś ochotę skroić mu tyłek na kwaśne jabłko? Może uczucie to trwało ułamek sekundy, może godzinę, może przez cały wieczór, albo nawet kilka dni...
Jestem przekonana, że miałaś. Każda z nas miała...
Nie miałaś?
To muszę Cię uświadomić i zasmucić jednocześnie, że jeszcze nie raz doświadczysz tego stanu, zwłaszcza przy drugim lub kolejnym dziecku, gdy robi się zwykle bardziej ekstremalnie, niż z jedynaczkiem.
Ale wróćmy do nielubienia.
Po pierwsze, wyrzuty sumienia schowaj do kieszeni.
Po drugie masz prawo do takiego stanu.
A po trzecie TO NORMALNE.
Tak! Bo jesteś człowiekiem i masz prawo CZUĆ EMOCJE. Wiem, wiem, małżonek i reszta rodzinnej świty jest przekonana, że razem z wydaleniem ze swej pochwy potomka, przeistoczyłaś się w " pierd...oną oazę spokoju, pierd...ny k...wa, wyciszony kwiatu lotosu na zajebiście spokojnej tafli jeb...nego jeziora, a wręcz w jeb...ny wagon pełen pierd...nych tybetańskich mnichów".
Niestety nie!
Nadal jesteś tylko człowiekiem. Czującym, a do tego od stóp do głów wypełnionym emocjami, że aż kipi.
I wśród tych emocji obok miłości, zachwytu, radości są także smutek...złość...
Bo matka też ma prawo być zła! Ja myślę, że ona nawet ma większe prawo od innych.
Bo bywa przecież tak, że przez długi czas, codziennie na nowo, a czasami także bez wytchnienia nocą, stawia czoło: przewlekłemu niewyspaniu, przemęczeniu fizycznemu, frustracji, krzykom, płaczom, humorom i fochom swej dziatwy, zespołowi napięcia przedmiesiączkowego, menstruacji, cellulitowi na... wszędzie! obwisłym cyckom, cyckom jak piłki do kosza, wielkiemu brzucholowi, zakwasom po treningach, żeby brzuchol nie był wielki, jelitówkom, pawiom na dywanach, obrzyganym pościelom, gilom i innym wydzielinom...
Kto normalny jest w stanie to znosić z uśmiechem na pysku?! No kto?
Mąż jest w stanie? Teściowa? Szwagierka? Ciućkające matki w piaskownicy? Przecież one ciućkają i świergoczą do swej trzódki, aby zagłuszyć właśnie wyrzuty sumienia. Bo zdarzyło im się przed chwilą poczuć tę cholerną ludzką emocję - złość do własnego dziecka.
I wiem, że miał być róż, brokat i wata cukrowa, ale czy tego chcesz, czy nie, dziewczyno łącząc swe jajo z nasieniem chłopa swego, wdepnęłaś w niezłe gówno.
Choć przeplatane różami;-)
Emocje to myśli w naszych głowach, pojawiają się w sposób naturalny, pod wpływem kontaktu z otoczeniem i są zależne od pewnego zakorzenionego w naszej podświadomości myślenia.
Na przykład, gdy czujesz złość do swojego dziecka, a co za tym idzie, jesteś dla niego niemiła, Twoja podświadomość podpowiada Ci, że powinna czuć wstyd i wyrzuty sumienia, bo matce nie wolno czuć złości. Masz to wbite do swej podświadomości, między innymi poprzez wzorce z dzieciństwa lub społeczne stereotypy.
Natomiast, gdy wspomniany wstyd, lub wyrzuty sumienia zaczynają Cię dręczyć, powodować frustracje, gdy dusisz w sobie tę złość, karasz siebie za nią wewnętrznie, a złość się wtedy nasila, wówczas radzę Ci zająć się źródłem tego problemu, bo długo tak kochanie nie ujedziesz.
Pozwól sobie czuć. Zaakceptuj fakt, że masz prawo czuć różne emocje, znajdź w swojej podświadomości problem, a wreszcie zmień tę odkrytą myśl, "wpisując" na jej miejsce nową i powtarzaj ją często, najlepiej do lustra, co rano. A w końcu wybacz sobie...
PS. Psychologowie zalecają także samotną wycieczkę do lasu, aby powydzierać ryja, ewentualnie spuszczenie manta jaśkowi lub zapisanie się na boks;-)
Jestem przekonana, że miałaś. Każda z nas miała...
Nie miałaś?
To muszę Cię uświadomić i zasmucić jednocześnie, że jeszcze nie raz doświadczysz tego stanu, zwłaszcza przy drugim lub kolejnym dziecku, gdy robi się zwykle bardziej ekstremalnie, niż z jedynaczkiem.
Ale wróćmy do nielubienia.
Po pierwsze, wyrzuty sumienia schowaj do kieszeni.
Po drugie masz prawo do takiego stanu.
A po trzecie TO NORMALNE.
Tak! Bo jesteś człowiekiem i masz prawo CZUĆ EMOCJE. Wiem, wiem, małżonek i reszta rodzinnej świty jest przekonana, że razem z wydaleniem ze swej pochwy potomka, przeistoczyłaś się w " pierd...oną oazę spokoju, pierd...ny k...wa, wyciszony kwiatu lotosu na zajebiście spokojnej tafli jeb...nego jeziora, a wręcz w jeb...ny wagon pełen pierd...nych tybetańskich mnichów".
Niestety nie!
Nadal jesteś tylko człowiekiem. Czującym, a do tego od stóp do głów wypełnionym emocjami, że aż kipi.
I wśród tych emocji obok miłości, zachwytu, radości są także smutek...złość...
Bo matka też ma prawo być zła! Ja myślę, że ona nawet ma większe prawo od innych.
Bo bywa przecież tak, że przez długi czas, codziennie na nowo, a czasami także bez wytchnienia nocą, stawia czoło: przewlekłemu niewyspaniu, przemęczeniu fizycznemu, frustracji, krzykom, płaczom, humorom i fochom swej dziatwy, zespołowi napięcia przedmiesiączkowego, menstruacji, cellulitowi na... wszędzie! obwisłym cyckom, cyckom jak piłki do kosza, wielkiemu brzucholowi, zakwasom po treningach, żeby brzuchol nie był wielki, jelitówkom, pawiom na dywanach, obrzyganym pościelom, gilom i innym wydzielinom...
Kto normalny jest w stanie to znosić z uśmiechem na pysku?! No kto?
Mąż jest w stanie? Teściowa? Szwagierka? Ciućkające matki w piaskownicy? Przecież one ciućkają i świergoczą do swej trzódki, aby zagłuszyć właśnie wyrzuty sumienia. Bo zdarzyło im się przed chwilą poczuć tę cholerną ludzką emocję - złość do własnego dziecka.
I wiem, że miał być róż, brokat i wata cukrowa, ale czy tego chcesz, czy nie, dziewczyno łącząc swe jajo z nasieniem chłopa swego, wdepnęłaś w niezłe gówno.
Choć przeplatane różami;-)
Emocje to myśli w naszych głowach, pojawiają się w sposób naturalny, pod wpływem kontaktu z otoczeniem i są zależne od pewnego zakorzenionego w naszej podświadomości myślenia.
Na przykład, gdy czujesz złość do swojego dziecka, a co za tym idzie, jesteś dla niego niemiła, Twoja podświadomość podpowiada Ci, że powinna czuć wstyd i wyrzuty sumienia, bo matce nie wolno czuć złości. Masz to wbite do swej podświadomości, między innymi poprzez wzorce z dzieciństwa lub społeczne stereotypy.
Natomiast, gdy wspomniany wstyd, lub wyrzuty sumienia zaczynają Cię dręczyć, powodować frustracje, gdy dusisz w sobie tę złość, karasz siebie za nią wewnętrznie, a złość się wtedy nasila, wówczas radzę Ci zająć się źródłem tego problemu, bo długo tak kochanie nie ujedziesz.
Pozwól sobie czuć. Zaakceptuj fakt, że masz prawo czuć różne emocje, znajdź w swojej podświadomości problem, a wreszcie zmień tę odkrytą myśl, "wpisując" na jej miejsce nową i powtarzaj ją często, najlepiej do lustra, co rano. A w końcu wybacz sobie...
PS. Psychologowie zalecają także samotną wycieczkę do lasu, aby powydzierać ryja, ewentualnie spuszczenie manta jaśkowi lub zapisanie się na boks;-)
wtorek, 8 maja 2018
Nie możesz się bać.
Odkąd dowiedziałam się, że w moim brzuchu kiełkuje dziecko, w moim sercu zaczął kiełkować strach o jego zdrowie i życie.
Z czasem ten strach stawał się coraz mniej abstrakcyjny. Dziecko zaczynało się ruszać, kopać, czasami milkło na wiele godzin... Umierałam wtedy ze strachu.
Potem, gdy przyszło na świat umierałam ze strachu już regularnie. Każdy dłuższy płacz, zachłyśnięcie się mlekiem, wprawiały mnie w przerażenie. Gdy przychodziła gorączka i kaszel to już całkiem zaczynałam umierać, a kiedy w czwartym miesiącu jego życia wylądowaliśmy w szpitalu, to chodziłam jak umarłe zombie przez cały tydzień.
Do dziś pamiętam doskonale takie noce, gdy będąc już w drugiej ciąży, dostawałam zawału przy każdym kaszlnięciu Natanka.
Albo innym razem, gdy w ogóle nie zmrużyłam oka, leżąc zupełnie sztywna na wznak i nasłuchując, czy aby nie zaczyna wymiotować, bo wieczorem raz zwrócił, więc to na bank będzie jelitówka.
JELITÓWKA i OSPA to były moje największe życiowe koszmary.
A potem urodził się Fryderyczek i zaczęła się prawdziwa jazda. Oprócz poważnych zaburzeń trawienia, mały łapał wszystko i od każdego. Tylko u niego nie kończyło się to na katarku i pokasływaniu, on w moment dostawał zapalenia oskrzeli, albo płuc. Przypominam sobie taką noc, gdy kaszel tak strasznie się nasilił, że mały zaczął się najnormalniej dusić. Jechałam z nim na pogotowie, trzęsąc się cała jak osika. Kolana obijały się jedno o drugie, nie mówiąc już o rękach. Czekając na lekarza byłam już cała sztywna, z totalnie zaciśniętą szczęką.
Często po tak silnym ataku strachu, potrzebowałam dużo czasu, żeby dojść do siebie.
Aż do pewnego dnia...
Kiedyś w rozmowie ze znajomą psycholożką zwierzyłam się z tych swoich paraliżujących lęków o dzieci. A ona powiedziała, że absolutnie nie wolno mi tak robić! Po pierwsze dziecko to wyczuwa i zamiast czuć się bezpieczne, samo zaczyna się bać. A po drugie, istnieje całkiem duże prawdopodobieństwo, że ciągłym lękiem o zdrowie dzieci, przyciągam ich choroby. Ha! No dobrze, tylko jak tego nie robić? Jak przestać czarno widzieć? Wmówić sobie?
I wtedy znajoma użyła porównania, które będę pamiętać już zawsze. Porównania, które pozwoliło mi się uwolnić z mojego permanentnego, panicznego lęku.
- Ty nie możesz przyciągać złego myślami. Ty musisz stać na straży swoich dzieci z tarczą i odpychać od nich zło. Ta tarcza to Twoje pozytywne myślenie.
Dużo rozmyślałam potem na ten temat... Aż do pewnego dnia...
Był piątek. W niedzielę mieliśmy wyjechać nad morze. Ja z moim mężem i dziećmi oraz moja kumpela z synkiem w wieku Nacia.
Wracając do piątku - dostałam telefon. Od kumpeli, że oni już zaczęli się pakować i że super i cieszą się i czekają, tylko Stasiek trochę nosem zaczął pociągać, ale że ona już mu witaminę c dała, wiec będzie git.
Przysięgam, że gdy tylko do mojego mózgu doszedł komunikat "Stasiek trochę nosem zaczął pociągać", natychmiast zesztywniałam. O fuck! Nieee, błagam tylko nie to!
Frycuś był wtedy po zapaleniu płuc, po ANTYBIOTYKU! Więc prawdopodobieństwo, że przejmie gila jest ultra wysokie. W jego przypadku gil praktycznie zawsze kończył się na oskrzelach, więc na bank się zarazi i cały wyjazd szlag trafi! I gdzie ja tam do lekarza się dostanę?! A gdy zacznie się dusić w nocy?! Czy tam jest w ogóle jakieś pogotowie?!
Nagle trzasnęłam się po ryju (w myślach oczywiście). Prrrrrrrr szalona! Miałaś więcej tego nie robić! N-I-E CZ-A-R-N-O-W-I-DZ-I-E-Ć!
Myśl pozytywnie.
Jasne. Tylko jak? Przecież jestem PEWNA, że tak właśnie będzie!
Nie panikuj, powtarzaj sobie: mój synek się nie rozchoruje, mój synek się nie rozchoruje, mój synek się nie rozchoruje.
I wtedy po raz pierwszy stałam się prawdziwą strażniczką moich dzieci. Zaakceptowałam fakt, że mój okruszek może się zarazić, ale zaczęłam też głęboko wierzyć, że tak się nie stanie. Bo przecież NIGDY NIE WIESZ NICZEGO NA PEWNO, prawda?
Chcecie wiedzieć, jak skończyła się ta historia?
Po przyjeździe na miejsce, okazało się, że synek koleżanki nie jest chory, tylko ma alergię! W życiu bym na to nie wpadła, że istnieje jakiekolwiek prawdopodobieństwo, że jego katar okaże się alergią!
Mało tego, na drugi dzień mój mąż tak się rozchorował, że całą dobę spał z gorączka w łóżku, w naszym wspólnym pokoju.
Fryniu także od niego nie przejął wirusa...
Byłam w szoku.
I Wam życzę takiegoż szoku mamuśki panikary. Chrońmy nasze bąble. Tak dużo leży w naszych głowach. Korzystajmy z tego.
Z czasem ten strach stawał się coraz mniej abstrakcyjny. Dziecko zaczynało się ruszać, kopać, czasami milkło na wiele godzin... Umierałam wtedy ze strachu.
Potem, gdy przyszło na świat umierałam ze strachu już regularnie. Każdy dłuższy płacz, zachłyśnięcie się mlekiem, wprawiały mnie w przerażenie. Gdy przychodziła gorączka i kaszel to już całkiem zaczynałam umierać, a kiedy w czwartym miesiącu jego życia wylądowaliśmy w szpitalu, to chodziłam jak umarłe zombie przez cały tydzień.
Do dziś pamiętam doskonale takie noce, gdy będąc już w drugiej ciąży, dostawałam zawału przy każdym kaszlnięciu Natanka.
Albo innym razem, gdy w ogóle nie zmrużyłam oka, leżąc zupełnie sztywna na wznak i nasłuchując, czy aby nie zaczyna wymiotować, bo wieczorem raz zwrócił, więc to na bank będzie jelitówka.
JELITÓWKA i OSPA to były moje największe życiowe koszmary.
A potem urodził się Fryderyczek i zaczęła się prawdziwa jazda. Oprócz poważnych zaburzeń trawienia, mały łapał wszystko i od każdego. Tylko u niego nie kończyło się to na katarku i pokasływaniu, on w moment dostawał zapalenia oskrzeli, albo płuc. Przypominam sobie taką noc, gdy kaszel tak strasznie się nasilił, że mały zaczął się najnormalniej dusić. Jechałam z nim na pogotowie, trzęsąc się cała jak osika. Kolana obijały się jedno o drugie, nie mówiąc już o rękach. Czekając na lekarza byłam już cała sztywna, z totalnie zaciśniętą szczęką.
Często po tak silnym ataku strachu, potrzebowałam dużo czasu, żeby dojść do siebie.
Aż do pewnego dnia...
Kiedyś w rozmowie ze znajomą psycholożką zwierzyłam się z tych swoich paraliżujących lęków o dzieci. A ona powiedziała, że absolutnie nie wolno mi tak robić! Po pierwsze dziecko to wyczuwa i zamiast czuć się bezpieczne, samo zaczyna się bać. A po drugie, istnieje całkiem duże prawdopodobieństwo, że ciągłym lękiem o zdrowie dzieci, przyciągam ich choroby. Ha! No dobrze, tylko jak tego nie robić? Jak przestać czarno widzieć? Wmówić sobie?
I wtedy znajoma użyła porównania, które będę pamiętać już zawsze. Porównania, które pozwoliło mi się uwolnić z mojego permanentnego, panicznego lęku.
- Ty nie możesz przyciągać złego myślami. Ty musisz stać na straży swoich dzieci z tarczą i odpychać od nich zło. Ta tarcza to Twoje pozytywne myślenie.
Dużo rozmyślałam potem na ten temat... Aż do pewnego dnia...
Był piątek. W niedzielę mieliśmy wyjechać nad morze. Ja z moim mężem i dziećmi oraz moja kumpela z synkiem w wieku Nacia.
Wracając do piątku - dostałam telefon. Od kumpeli, że oni już zaczęli się pakować i że super i cieszą się i czekają, tylko Stasiek trochę nosem zaczął pociągać, ale że ona już mu witaminę c dała, wiec będzie git.
Przysięgam, że gdy tylko do mojego mózgu doszedł komunikat "Stasiek trochę nosem zaczął pociągać", natychmiast zesztywniałam. O fuck! Nieee, błagam tylko nie to!
Frycuś był wtedy po zapaleniu płuc, po ANTYBIOTYKU! Więc prawdopodobieństwo, że przejmie gila jest ultra wysokie. W jego przypadku gil praktycznie zawsze kończył się na oskrzelach, więc na bank się zarazi i cały wyjazd szlag trafi! I gdzie ja tam do lekarza się dostanę?! A gdy zacznie się dusić w nocy?! Czy tam jest w ogóle jakieś pogotowie?!
Nagle trzasnęłam się po ryju (w myślach oczywiście). Prrrrrrrr szalona! Miałaś więcej tego nie robić! N-I-E CZ-A-R-N-O-W-I-DZ-I-E-Ć!
Myśl pozytywnie.
Jasne. Tylko jak? Przecież jestem PEWNA, że tak właśnie będzie!
Nie panikuj, powtarzaj sobie: mój synek się nie rozchoruje, mój synek się nie rozchoruje, mój synek się nie rozchoruje.
I wtedy po raz pierwszy stałam się prawdziwą strażniczką moich dzieci. Zaakceptowałam fakt, że mój okruszek może się zarazić, ale zaczęłam też głęboko wierzyć, że tak się nie stanie. Bo przecież NIGDY NIE WIESZ NICZEGO NA PEWNO, prawda?
Chcecie wiedzieć, jak skończyła się ta historia?
Po przyjeździe na miejsce, okazało się, że synek koleżanki nie jest chory, tylko ma alergię! W życiu bym na to nie wpadła, że istnieje jakiekolwiek prawdopodobieństwo, że jego katar okaże się alergią!
Mało tego, na drugi dzień mój mąż tak się rozchorował, że całą dobę spał z gorączka w łóżku, w naszym wspólnym pokoju.
Fryniu także od niego nie przejął wirusa...
Byłam w szoku.
I Wam życzę takiegoż szoku mamuśki panikary. Chrońmy nasze bąble. Tak dużo leży w naszych głowach. Korzystajmy z tego.
wtorek, 1 maja 2018
Sumienie.
Matki można podzielić na dwie główne grupy.
Matki, które nie pilnują się w ciąży, jarają, piją, a po narodzeniu drą ryja, szarpią, leją po nerach, ciągają wózki na imprezy, chleją przy dzieciach, zaniedbują i generalnie mają je w d...e.
Są też matki, które w ciąży boją się kichać i kaszleć, głaszczą brzuch i puszczają im muzykę, wybierają najlepszych lekarzy, regularnie robią badania i choćby wszystko było w najlepszym porządku i tak umierają ze strachu, czy aby dotrwają bezpiecznie do końca. Po narodzinach całkowicie rezygnują z siebie, nie śpią po nocach, karmią piersią pomimo wielu niedogodności, noszą, tulą, lulają, śpiewają kołysanki, czytają książeczki... Gdy smyk o coś wrzeszczy, liczą do dziesięciu, hamują nerwy, zagryzają zęby i... tłumaczą, odwracają uwagę, zagadują. Mówią, że kochają, głaszczą, wspierają, motywują, chwalą, ocierają łzy i umierają ze strachu o maluchy...
Obydwie grupy łączy oczywiście przestrzeń pomiędzy. Wyszczególniłam natomiast akurat te dwie jaskrawe, bo na nich najlepiej widać pewne zjawisko.
Otóż wyrzuty sumienia matek wobec dzieci jest wprost proporcjonalna do ich miłości i zaangażowania.
Matki z grupy pierwszej nie mają wyrzutów!
Krzywdzą dzieci i już.
Stale, codziennie i nie widzą w tym nic złego. Nie widzą swoich błędów. Oby narzucić coś na dziecięcy tyłek, dać ochłap do jedzenia i mieć z głowy, przecież rodzeństwo też potrafi zmienić pieluchę. Niech się cieszy, że nie trafiło do domu dziecka.
Matki troskliwe natomiast stale cierpią na wyrzuty sumienia. A to bo głos uniosła, bo dzisiaj wieczorem nie poczytała, a przecież powinna. A to bo pomyślała, że chciałaby pobyć sama (jak mogła?!). I trylion innych wyrzutów, zupełnie nie mających sensu. Wiecie na pewno o których mówię.
Tak się złożyło, że w ostatnim czasie napisało do mnie kilka "świeżych" mam. Łączyło je zmęczenie i załamanie. Nie nadążały za niczym. Ich dzidziusie wyją dzień i noc... One starają się z całych sił, a i tak wszystko w proszku.
Skąd my to znamy... Witajcie w klubie zombie!
Łączyło ich coś jeszcze - wyrzuty sumienia! Że nie wiedzą, co dolega ich maluchom, że nie mają dość siły, że nie dają wystarczająco dużo uwagi starszemu dziecku, że nie dają wystarczająco dużo uwagi noworodkowi, że chcą pobyć ze starszym, że za mało dają z siebie, bo przecież SĄ MATKI, które z noworodkiem przy cycu wyfroterują podłogi, wypucują baterie w łazience, poukładają w szafach, ugotują dwudaniowy obiad i przyniosą mężowi kapcie w zębach.
Są takie? Naprawdę?
Przechodziłam to. Z resztą pewnie pamiętacie. Czułam się najbardziej ch....wą matką na świecie, a przecież miałam być SUPERMENKĄ! Twardą, zorganizowaną. Matką transformers!
A kto tak powiedział?
Że powinnam?
A kto tak powiedział, że Ty powinnaś. Gdybyś potrafiła, to byś była. Jestem tego pewna.
Ale zwyczajnie pewnych rzeczy nie przeskoczysz!
Tak jak moja znajoma...
W ostatnim trymestrze ciąży test na toksoplazmozę wykazał, że właśnie przeszła tę chorobę. Robiła trzy razy test w czasie całej ciąży, miała bardzo czujnego, dobrego lekarza. Pech straszny sprawił, że nie wychwycili zakażenia na czas. Doszło do zakażenia maleństwa i śliczna "zdrowa" dziewczynka urodziła z wrodzoną toksoplazmozą. Od razu zareagowano, uśpiono chorobę, maleństwo jest pod stałą kontrolą specjalistów, niestety choroba pozostanie z nią do końca życia...
Jej mama jest wypisz wymaluj mamą z drugiej grupy. Troskliwa, cierpliwa, zakochana w córeczce, totalnie w nią zaangażowana...
I nie może sobie wybaczyć...
Choroby swojego maleństwa.
Sobie!
Nie przyczyniła się w najmniejszym stopniu do tej choroby. Nie jadła surowego mięsa, starała się nie jadać poza domem, nie zrobiła NIC CO MOGŁOBY RYZYKOWAĆ ZDROWIE jej dziecka, a dźwiga każdego dnia ogromny wyrzut sumienia...
Tak mamy drogie mamy, prawda? Nękamy same siebie i zadręczamy wyrzutami sumienia, zamiast zwyczajnie zaakceptować, że nie na wszystko mamy wpływ. I nawet, gdy WYDAJE, że wystarczy wykonać większy wysiłek, to często najzwyczajniej w świecie, nie jesteśmy w stanie tego uczynić. Bo jesteśmy tylko mamami, a nie nadludźmi.
To tak jak w grze w karty.
Nacio wymiata po mistrzowsku, natomiast bardzo przeżywa każdą porażkę. Płacze, denerwuje się. Tylko czy ma totalny wpływ na swoją przegraną? Czy ma wpływ na rozdanie kart? Na szczęście przeciwników?
NIE MA.
Dlatego uczę go, że najlepiej jest zwyczajnie zaakceptować "przegraną". Płacz i rwanie włosów z głowy nie ma najmniejszego sensu. Jesteśmy tylko ludźmi, a coś, co już się wydarzyło, stało się historią. Nie ma co dłużej przy niej pozostawać. Trzeba żyć dalej i cieszyć się, że jest taka możliwość.
Kochajcie siebie drogie mamusie!
I nie bądźcie dla siebie takie surowe.
Matki, które nie pilnują się w ciąży, jarają, piją, a po narodzeniu drą ryja, szarpią, leją po nerach, ciągają wózki na imprezy, chleją przy dzieciach, zaniedbują i generalnie mają je w d...e.
Są też matki, które w ciąży boją się kichać i kaszleć, głaszczą brzuch i puszczają im muzykę, wybierają najlepszych lekarzy, regularnie robią badania i choćby wszystko było w najlepszym porządku i tak umierają ze strachu, czy aby dotrwają bezpiecznie do końca. Po narodzinach całkowicie rezygnują z siebie, nie śpią po nocach, karmią piersią pomimo wielu niedogodności, noszą, tulą, lulają, śpiewają kołysanki, czytają książeczki... Gdy smyk o coś wrzeszczy, liczą do dziesięciu, hamują nerwy, zagryzają zęby i... tłumaczą, odwracają uwagę, zagadują. Mówią, że kochają, głaszczą, wspierają, motywują, chwalą, ocierają łzy i umierają ze strachu o maluchy...
Obydwie grupy łączy oczywiście przestrzeń pomiędzy. Wyszczególniłam natomiast akurat te dwie jaskrawe, bo na nich najlepiej widać pewne zjawisko.
Otóż wyrzuty sumienia matek wobec dzieci jest wprost proporcjonalna do ich miłości i zaangażowania.
Matki z grupy pierwszej nie mają wyrzutów!
Krzywdzą dzieci i już.
Stale, codziennie i nie widzą w tym nic złego. Nie widzą swoich błędów. Oby narzucić coś na dziecięcy tyłek, dać ochłap do jedzenia i mieć z głowy, przecież rodzeństwo też potrafi zmienić pieluchę. Niech się cieszy, że nie trafiło do domu dziecka.
Matki troskliwe natomiast stale cierpią na wyrzuty sumienia. A to bo głos uniosła, bo dzisiaj wieczorem nie poczytała, a przecież powinna. A to bo pomyślała, że chciałaby pobyć sama (jak mogła?!). I trylion innych wyrzutów, zupełnie nie mających sensu. Wiecie na pewno o których mówię.
Tak się złożyło, że w ostatnim czasie napisało do mnie kilka "świeżych" mam. Łączyło je zmęczenie i załamanie. Nie nadążały za niczym. Ich dzidziusie wyją dzień i noc... One starają się z całych sił, a i tak wszystko w proszku.
Skąd my to znamy... Witajcie w klubie zombie!
Łączyło ich coś jeszcze - wyrzuty sumienia! Że nie wiedzą, co dolega ich maluchom, że nie mają dość siły, że nie dają wystarczająco dużo uwagi starszemu dziecku, że nie dają wystarczająco dużo uwagi noworodkowi, że chcą pobyć ze starszym, że za mało dają z siebie, bo przecież SĄ MATKI, które z noworodkiem przy cycu wyfroterują podłogi, wypucują baterie w łazience, poukładają w szafach, ugotują dwudaniowy obiad i przyniosą mężowi kapcie w zębach.
Są takie? Naprawdę?
Przechodziłam to. Z resztą pewnie pamiętacie. Czułam się najbardziej ch....wą matką na świecie, a przecież miałam być SUPERMENKĄ! Twardą, zorganizowaną. Matką transformers!
A kto tak powiedział?
Że powinnam?
A kto tak powiedział, że Ty powinnaś. Gdybyś potrafiła, to byś była. Jestem tego pewna.
Ale zwyczajnie pewnych rzeczy nie przeskoczysz!
Tak jak moja znajoma...
W ostatnim trymestrze ciąży test na toksoplazmozę wykazał, że właśnie przeszła tę chorobę. Robiła trzy razy test w czasie całej ciąży, miała bardzo czujnego, dobrego lekarza. Pech straszny sprawił, że nie wychwycili zakażenia na czas. Doszło do zakażenia maleństwa i śliczna "zdrowa" dziewczynka urodziła z wrodzoną toksoplazmozą. Od razu zareagowano, uśpiono chorobę, maleństwo jest pod stałą kontrolą specjalistów, niestety choroba pozostanie z nią do końca życia...
Jej mama jest wypisz wymaluj mamą z drugiej grupy. Troskliwa, cierpliwa, zakochana w córeczce, totalnie w nią zaangażowana...
I nie może sobie wybaczyć...
Choroby swojego maleństwa.
Sobie!
Nie przyczyniła się w najmniejszym stopniu do tej choroby. Nie jadła surowego mięsa, starała się nie jadać poza domem, nie zrobiła NIC CO MOGŁOBY RYZYKOWAĆ ZDROWIE jej dziecka, a dźwiga każdego dnia ogromny wyrzut sumienia...
Tak mamy drogie mamy, prawda? Nękamy same siebie i zadręczamy wyrzutami sumienia, zamiast zwyczajnie zaakceptować, że nie na wszystko mamy wpływ. I nawet, gdy WYDAJE, że wystarczy wykonać większy wysiłek, to często najzwyczajniej w świecie, nie jesteśmy w stanie tego uczynić. Bo jesteśmy tylko mamami, a nie nadludźmi.
To tak jak w grze w karty.
Nacio wymiata po mistrzowsku, natomiast bardzo przeżywa każdą porażkę. Płacze, denerwuje się. Tylko czy ma totalny wpływ na swoją przegraną? Czy ma wpływ na rozdanie kart? Na szczęście przeciwników?
NIE MA.
Dlatego uczę go, że najlepiej jest zwyczajnie zaakceptować "przegraną". Płacz i rwanie włosów z głowy nie ma najmniejszego sensu. Jesteśmy tylko ludźmi, a coś, co już się wydarzyło, stało się historią. Nie ma co dłużej przy niej pozostawać. Trzeba żyć dalej i cieszyć się, że jest taka możliwość.
Kochajcie siebie drogie mamusie!
I nie bądźcie dla siebie takie surowe.