22.56. Pokój pensjonatu. Światła pogaszone, bo dziecię śpi. I ojciec jego dzielny śpi też. I chrapie. A Matka siedzi z nosem w blogowym świecie, dumna jak paw i z nogami jak banie.
Zrobiliśmy dzisiaj 12km trasy górskiej. Cuuuudnie było.
Synu dzielny wielce, w nosidle turystycznym na plecach ojca swego, zwiedzał dzicz zacięcie, bez jęczenia, fochowania i wydziwiania. Ojciec jeszcze dzielniejszy dźwigał łącznie 12kg Syna swego wraz z wycieczkowym majdanem.
Teraz chrapie. A matce nogi włażą w...I szczęśliwa jest ogromnie;-P
PS. Wkrótce i fotka będzie;-)
Dobranoc...
niedziela, 29 kwietnia 2012
wtorek, 24 kwietnia 2012
Dzisiaj będę się chwalić!
Tak, dzisiaj będę się chwalić!
Obrzydliwie i bezwstydnie.
Żeby całkowicie egoistycznie zrobić sobie dobrze, ale i zupełnie altruistycznie, podłamanym matkom z pociążowym bagażem tu i ówdzie, przynieść nadzieję.
Wczoraj zakończyłam mój System Naprawczy. W końcu ujrzałam na wadze upragnioną cyfrę.
Cel został osiągnięty. Schudłam 12 kilo - równo od pierwszego stycznia 2012r. Razem 24 kilo w ciągu roku. I jestem z siebie przeokrutnie dumna!
Aż tyle przytyłam?!Ano, aż tyle.
Moja ciąża rozpoczęła się, kiedy już miałam sześć kilo na plusie. Do tego osiemnaście z ciąży, a dodam, że oszczędzałam się bardzo i nie folgowałam sobie prawie;-P wcale.
Po prostu przyszło te osiemnaście i koniec.
Na początku, zaraz po porodzie chudło się samo. Stopniowo, z tygodnia na tydzień wyświetlacz wagi pokazywał coraz mniej. Aż stanęło. I d......a!
Stało tak i stało, a frustracja moja rosła sukcesywnie. Momentami wydawało mi się, że to już koniec. Koniec kobiecości, atrakcyjności, pewności siebie. Że teraz to już został tylko tłuszcz, rozciągnięta skóra, rozstępy na tyłku i cycki do pasa. Bo przecież "po ciąży to już nigdy nie będzie się taką samą".
Z drugiej jednak strony, czytałam na blogach koleżanek, jak to po trzech miesiącach, osiągają wagę niższą, niż "przed", jak to "samo im się chudnie, bo przy karmieniu piersią to już tak jest" itd. Wtedy trafiał mnie szlag, rwałam włosy i wyłam do księżyca "łaaaaaaaaaaaajjjj?!"
Aż w końcu, kiedy Syn mój cycem maminym wzgardził, powiedziałam sobie, że koniec tej rozlazłości. Sztuka kamuflowania znużyła mnie już straszliwie. Brzuchol pociążowy mnie znużył. A widok cielska swego zniekształconego, to już w ogóle znużył mnie na maksa. Cały czas miałam przed oczami dawną koleżankę, która w rok po porodzie wyglądał tysiąc razy lepiej niż przed. Bosko wyglądała! Szczuplutka. Płaściutka. No i ta Ania Mucha. . .
Wtedy zebrałam to całe niezadowolenie z siebie, tą całą złość i frustrację, ten wstyd za swoje brzuszysko i grube dupsko i stwierdziłam, że teraz to się z "nimi" rozprawię. Bo skoro Cichopkowa dała radę i wróciła do formy po ciąży, to i ja na bank sobie poradzę!
Gruntownie i zdroworozsądkowo opracowałam swój system naprawczy. Postawiłam sobie cel - waga idealna. I obiecałam sobie, że do pierwszych urodzin mojego Synka schudnę przynajmniej tyle, ile przytyłam w ciąży.
Sposób? Ultra prosty i przyjemny. Nie ściemniam ;-)
Ograniczyłam do minimum węglowodany i tłuszcze. Jadłam tylko warzywa, chude mięso drobiowe i wołowe oraz chudy nabiał. Jadłam minimum co 3 godziny. Jeśli tylko byłam głodna, to także częściej. Ale TYLKO to, co było mi wolno. Diametralnie zmieniłam też sposób przyrządzania potraw. Do tego otręby, dużo wody i oczywiście sport.
Sport, który stał się moją trzecią, zaraz po Synu i blogowaniu, pasją. Zaczęłam od dwóch treningów w tygodniu. Po pierwszym, przez trzy dni przemieszczałam się po domu, szurając niczym dziewięćdziesięcioletnia babcia ;-)
Teraz ćwiczę cztery razy w tygodniu. Uwielbiam moje trenerki. Uwielbiam ten "mój czas" poza domem. Uwielbiam ten lekki ból mięśni, bo wtedy czuję, że porządnie ćwiczyłam i jestem z siebie dumna. Uwielbiam swoje nowe ciało. . .
Nowe, bo takiego nie miałam jeszcze NIGDY. Jędrnego, bez cellulitu, z widocznie wyrzeźbionymi mięśniami. Z płaskim brzuchem. . .
Tak, mój wiszący przez ładnych kilka miesięcy pociążowy fałd zniknął! Został jeszcze lekki nadmiar skóry, ale liczę, że i z tym z czasem się uporam. Najważniejsze, że mogę z dumą ubrać dopasowany t-shirt i być dumną ze swojego umięśnionego brzucha!
Plusy tego mojego małego zwycięstwa mogłabym mnożyć w nieskończoność i wyliczać przez całą noc, ale nie o to chodzi. Tym moim chwaleniem się, chciałam po prostu pokazać, że da się!
Na prawdę da się ogarnąć z tego armagedonu zwanego ciążą! Wystarczy tylko trochę samozaparcia i wysiłku, bo wszystko leży w naszej głowie. I proszę nie wierzcie w takie bzdury, że "po ciąży to już trochę zostanie ten brzuch" no i "po ciąży to już nie ma co się spodziewać, że będzie się miało ciało dwudziestolatki". BZDURA!
Bo ja Wam tutaj właśnie mówię i poświadczam sobą samą, że można się spodziewać! A nawet trzeba!
Obrzydliwie i bezwstydnie.
Żeby całkowicie egoistycznie zrobić sobie dobrze, ale i zupełnie altruistycznie, podłamanym matkom z pociążowym bagażem tu i ówdzie, przynieść nadzieję.
Wczoraj zakończyłam mój System Naprawczy. W końcu ujrzałam na wadze upragnioną cyfrę.
Cel został osiągnięty. Schudłam 12 kilo - równo od pierwszego stycznia 2012r. Razem 24 kilo w ciągu roku. I jestem z siebie przeokrutnie dumna!
Aż tyle przytyłam?!Ano, aż tyle.
Moja ciąża rozpoczęła się, kiedy już miałam sześć kilo na plusie. Do tego osiemnaście z ciąży, a dodam, że oszczędzałam się bardzo i nie folgowałam sobie prawie;-P wcale.
Po prostu przyszło te osiemnaście i koniec.
Na początku, zaraz po porodzie chudło się samo. Stopniowo, z tygodnia na tydzień wyświetlacz wagi pokazywał coraz mniej. Aż stanęło. I d......a!
Stało tak i stało, a frustracja moja rosła sukcesywnie. Momentami wydawało mi się, że to już koniec. Koniec kobiecości, atrakcyjności, pewności siebie. Że teraz to już został tylko tłuszcz, rozciągnięta skóra, rozstępy na tyłku i cycki do pasa. Bo przecież "po ciąży to już nigdy nie będzie się taką samą".
Z drugiej jednak strony, czytałam na blogach koleżanek, jak to po trzech miesiącach, osiągają wagę niższą, niż "przed", jak to "samo im się chudnie, bo przy karmieniu piersią to już tak jest" itd. Wtedy trafiał mnie szlag, rwałam włosy i wyłam do księżyca "łaaaaaaaaaaaajjjj?!"
Aż w końcu, kiedy Syn mój cycem maminym wzgardził, powiedziałam sobie, że koniec tej rozlazłości. Sztuka kamuflowania znużyła mnie już straszliwie. Brzuchol pociążowy mnie znużył. A widok cielska swego zniekształconego, to już w ogóle znużył mnie na maksa. Cały czas miałam przed oczami dawną koleżankę, która w rok po porodzie wyglądał tysiąc razy lepiej niż przed. Bosko wyglądała! Szczuplutka. Płaściutka. No i ta Ania Mucha. . .
Wtedy zebrałam to całe niezadowolenie z siebie, tą całą złość i frustrację, ten wstyd za swoje brzuszysko i grube dupsko i stwierdziłam, że teraz to się z "nimi" rozprawię. Bo skoro Cichopkowa dała radę i wróciła do formy po ciąży, to i ja na bank sobie poradzę!
Gruntownie i zdroworozsądkowo opracowałam swój system naprawczy. Postawiłam sobie cel - waga idealna. I obiecałam sobie, że do pierwszych urodzin mojego Synka schudnę przynajmniej tyle, ile przytyłam w ciąży.
Sposób? Ultra prosty i przyjemny. Nie ściemniam ;-)
Ograniczyłam do minimum węglowodany i tłuszcze. Jadłam tylko warzywa, chude mięso drobiowe i wołowe oraz chudy nabiał. Jadłam minimum co 3 godziny. Jeśli tylko byłam głodna, to także częściej. Ale TYLKO to, co było mi wolno. Diametralnie zmieniłam też sposób przyrządzania potraw. Do tego otręby, dużo wody i oczywiście sport.
Sport, który stał się moją trzecią, zaraz po Synu i blogowaniu, pasją. Zaczęłam od dwóch treningów w tygodniu. Po pierwszym, przez trzy dni przemieszczałam się po domu, szurając niczym dziewięćdziesięcioletnia babcia ;-)
Teraz ćwiczę cztery razy w tygodniu. Uwielbiam moje trenerki. Uwielbiam ten "mój czas" poza domem. Uwielbiam ten lekki ból mięśni, bo wtedy czuję, że porządnie ćwiczyłam i jestem z siebie dumna. Uwielbiam swoje nowe ciało. . .
Nowe, bo takiego nie miałam jeszcze NIGDY. Jędrnego, bez cellulitu, z widocznie wyrzeźbionymi mięśniami. Z płaskim brzuchem. . .
Tak, mój wiszący przez ładnych kilka miesięcy pociążowy fałd zniknął! Został jeszcze lekki nadmiar skóry, ale liczę, że i z tym z czasem się uporam. Najważniejsze, że mogę z dumą ubrać dopasowany t-shirt i być dumną ze swojego umięśnionego brzucha!
Plusy tego mojego małego zwycięstwa mogłabym mnożyć w nieskończoność i wyliczać przez całą noc, ale nie o to chodzi. Tym moim chwaleniem się, chciałam po prostu pokazać, że da się!
Na prawdę da się ogarnąć z tego armagedonu zwanego ciążą! Wystarczy tylko trochę samozaparcia i wysiłku, bo wszystko leży w naszej głowie. I proszę nie wierzcie w takie bzdury, że "po ciąży to już trochę zostanie ten brzuch" no i "po ciąży to już nie ma co się spodziewać, że będzie się miało ciało dwudziestolatki". BZDURA!
Bo ja Wam tutaj właśnie mówię i poświadczam sobą samą, że można się spodziewać! A nawet trzeba!
wtorek, 17 kwietnia 2012
(Prawie)Bezzębny uśmiech pirata
Wiem, wiem temat zębolowy wałkowany wszędzie od jakiegoś już czasu, może zrobić się w końcu nudny.
Ale pewien fakt muszę odnotować i już. Bo u Nacia z tymi zębami idzie raczej opornie.
Koleś nic sobie z tego jednak nie robi, twardy jest i papek wszelakich odmawia z uporem maniaka, "drugie" wcina aż się uszy trzęsą, siekając je zębami w ilości szumnej sztuk trzech. Dwa na dole. Jeden na górze. Całkiem już dorodny. Sterczy dumnie samotny niczym w paszczy pirackiej.
A w zasadzie sterczał, bo dzisiaj doczekaliśmy się i światło dzienne ujrzał jego kolega po prawo;-P Widoczny i wyczekiwany od stycznia... Zwlekał dłuuuuuuuuugo, ale już jest!
Ale pewien fakt muszę odnotować i już. Bo u Nacia z tymi zębami idzie raczej opornie.
Koleś nic sobie z tego jednak nie robi, twardy jest i papek wszelakich odmawia z uporem maniaka, "drugie" wcina aż się uszy trzęsą, siekając je zębami w ilości szumnej sztuk trzech. Dwa na dole. Jeden na górze. Całkiem już dorodny. Sterczy dumnie samotny niczym w paszczy pirackiej.
A w zasadzie sterczał, bo dzisiaj doczekaliśmy się i światło dzienne ujrzał jego kolega po prawo;-P Widoczny i wyczekiwany od stycznia... Zwlekał dłuuuuuuuuugo, ale już jest!
Tutaj "Samotnego" jeszcze nie było, ale i tak widok paszczy dziecięcej słodki był wielce;-P
sobota, 14 kwietnia 2012
Jaka parasolka?
Pierwszy wózek - głęboki ze spacerówką okazał się jedną z ciążowych porażek. Błękitniutka gondolka, choć brudziła się straszliwie, służyła nam do całkiem niedawna. Dzielnie ją szorowałam szczoteczką i mydełkiem, z zazdrością patrzyłam na mijające mnie inne "taaaaaaaaakie suuuuper wózeczki", a przy tym jak na ironię przesadzenia syna z niej jakoś wyjątkowo unikałam.
Może też dlatego, że dołączona do niej spacerówka porażką była totalną. Wymieniać mankamentów jej nawet nie zaczynam, ale analizując ją na jednym dwóch spacerze, za "chiny ludowe" pojąć nie mogłam, gdzie ja w tej ciąży miałam oczy. Ciężarna macica, jak widać nie tylko na mózg mi uciskała. . .
Pozbieraliśmy grosik do grosika i kupiliśmy sobie (Synowi) nową-wymarzoną-wypasioną. Jest super. Ja ją uwielbiam, Nacio ją uwielbia. Tylko Tatuś Maciuś jakoś nie bardzo, zwłaszcza gdy po cztery razy na jednym wypadzie "do miasta" wypakowuje ją i wpakowuje do bagażnika. A do super ultra lekkich nie należy.
No i właśnie wpadła nam myśl, że taka parasolka by nam się jeszcze przydała. . . Lekka, szybka, co mało miejsca zajmuje, a wygodna jest przy tym na takie "krótkie wypady" i kiedy bagażnik bardziej pusty być musi. Taki wózek podręczny. Tylko nie taka całkiem jednorazówka. Solidna bardziej i trochę funkcji, żeby miała, co by bobasowi naszemu choć troszkę wygodnie w niej było.
Może macie coś sprawdzonego? Jakiś model, który wyjątkowo się u Was sprawdza/ł? Czekam na jakąś podpowiedź, a może linka nawet, moje drogie mamowe koleżanki;-)
Może też dlatego, że dołączona do niej spacerówka porażką była totalną. Wymieniać mankamentów jej nawet nie zaczynam, ale analizując ją na jednym dwóch spacerze, za "chiny ludowe" pojąć nie mogłam, gdzie ja w tej ciąży miałam oczy. Ciężarna macica, jak widać nie tylko na mózg mi uciskała. . .
Pozbieraliśmy grosik do grosika i kupiliśmy sobie (Synowi) nową-wymarzoną-wypasioną. Jest super. Ja ją uwielbiam, Nacio ją uwielbia. Tylko Tatuś Maciuś jakoś nie bardzo, zwłaszcza gdy po cztery razy na jednym wypadzie "do miasta" wypakowuje ją i wpakowuje do bagażnika. A do super ultra lekkich nie należy.
No i właśnie wpadła nam myśl, że taka parasolka by nam się jeszcze przydała. . . Lekka, szybka, co mało miejsca zajmuje, a wygodna jest przy tym na takie "krótkie wypady" i kiedy bagażnik bardziej pusty być musi. Taki wózek podręczny. Tylko nie taka całkiem jednorazówka. Solidna bardziej i trochę funkcji, żeby miała, co by bobasowi naszemu choć troszkę wygodnie w niej było.
Może macie coś sprawdzonego? Jakiś model, który wyjątkowo się u Was sprawdza/ł? Czekam na jakąś podpowiedź, a może linka nawet, moje drogie mamowe koleżanki;-)
Nasz wózkowy ulubieniec
Krótka kariera spacerówki od gondolki
Nasza gondolka z pierwszym tygodniu Natanka
środa, 11 kwietnia 2012
Nieskromnie o Synu.
Zawsze uważałam, że mój Syn jest totalnie, bezwzględnie najcudowniejszy na świecie. Jednak przez ostatni rok czasami zdarzało mi się grzeszyć przeciwko niemu.
Z nutką zazdrości patrzyłam na mamy, których noworodki praktycznie nie płakały, tylko spały... i spały... Jadły dużo. Tyły dużo. Piły herbatki ze smakiem. Nie miały kolek. Przesypiały całe noce z jednym tylko karmieniem. Nie budziły się, kiedy wózek na spacerze nie był w ruchu, z chęcią jadły słoiczki i kaszki, w wieku 6 miesięcy miały kilka zębów i raczkowały, w wieku ośmiu - chodziły. I tak dalej i tak dalej.
Mój Kurczak jako noworodek spał niewiele. Wiele płakał. Jadł zawsze dużo mniej, niż było w normie. I ważył też. W ogóle nie chciał pić, nawet latem. Do piątego miesiąca miał kolki, a i teraz zdarzają mu się problemy z brzusiem. W nocy do niedawna budził się na karmienie co 3 godziny. Na spacerze, kiedy tylko próbowałam na moment przysiąść na ławce, od razu otwierał oczy i....buzię, wyjąc wniebogłosy ;-) Nigdy nie lubił kupnych zupek, przecierów owocowych, nie mówiąc już nawet o kaszkach, które odrzucił całkowicie około 9 miesiąca. W wieku 13 miesięcy ma zębów - trzy i nie chodzi samodzielnie...
Ale, ale. Nie o wyliczanie anomalii Nacia mi tutaj chodziło.
Dzisiaj korzystając z uroków wiosennej pogody wybraliśmy się na spacer. Przed blokiem mamy ogromny nowoczesny plac zabaw, z całym rojem szalejących dzieciaków i ich rozgadanych rodziców. Już od jakiegoś czasu Natanek zerkał na ten oto plan z wyjątkowym zaciekawieniem.
Dzisiaj poczułam, że to już chyba czas. Czas na piaskownicową inicjację.
Nacio był zachwycony. Z zapałem grzebał malusimi rąsiami w piasku obserwując dziecięcą brać dookoła. Cichutko. Z tak ogromnym skupieniem, że aż ślina zaczęła lecieć mu z buziaka;-) Kiedy zrobiło się chłodno, wyszliśmy grzecznie z piaskownicy. Wytrzepaliśmy się z piasku. Natek wsiadł do wózka i zgodnie pojechaliśmy do domu.
A inne dzici? Inne dzieci w podobnym wieku uciekały mamom, wpylały piasek, zdejmowały sobie czapki, wrzucały butelkę z piciem do piasku, tupały i krzyczały i z wózków zwisały, kiedy trzeba było pójść do domu.
I może zabrzmi to głupio, ale wtedy poczułam się cudownie. Bo w końcu dostrzegłam jaki mam luksus. Luksus grzecznego dziecka w czapce bez sznurków, bo nie ma manii jej ściągania. I ślicznego, z bajecznie oliwkową skórą, w czym systematycznie co najmniej cztery razy dziś mnie upewniono ;-) Dlatego właśnie pozwoliłam sobie na tę blogową nieskromność ;-)
Z nutką zazdrości patrzyłam na mamy, których noworodki praktycznie nie płakały, tylko spały... i spały... Jadły dużo. Tyły dużo. Piły herbatki ze smakiem. Nie miały kolek. Przesypiały całe noce z jednym tylko karmieniem. Nie budziły się, kiedy wózek na spacerze nie był w ruchu, z chęcią jadły słoiczki i kaszki, w wieku 6 miesięcy miały kilka zębów i raczkowały, w wieku ośmiu - chodziły. I tak dalej i tak dalej.
Mój Kurczak jako noworodek spał niewiele. Wiele płakał. Jadł zawsze dużo mniej, niż było w normie. I ważył też. W ogóle nie chciał pić, nawet latem. Do piątego miesiąca miał kolki, a i teraz zdarzają mu się problemy z brzusiem. W nocy do niedawna budził się na karmienie co 3 godziny. Na spacerze, kiedy tylko próbowałam na moment przysiąść na ławce, od razu otwierał oczy i....buzię, wyjąc wniebogłosy ;-) Nigdy nie lubił kupnych zupek, przecierów owocowych, nie mówiąc już nawet o kaszkach, które odrzucił całkowicie około 9 miesiąca. W wieku 13 miesięcy ma zębów - trzy i nie chodzi samodzielnie...
Ale, ale. Nie o wyliczanie anomalii Nacia mi tutaj chodziło.
Dzisiaj korzystając z uroków wiosennej pogody wybraliśmy się na spacer. Przed blokiem mamy ogromny nowoczesny plac zabaw, z całym rojem szalejących dzieciaków i ich rozgadanych rodziców. Już od jakiegoś czasu Natanek zerkał na ten oto plan z wyjątkowym zaciekawieniem.
Dzisiaj poczułam, że to już chyba czas. Czas na piaskownicową inicjację.
Nacio był zachwycony. Z zapałem grzebał malusimi rąsiami w piasku obserwując dziecięcą brać dookoła. Cichutko. Z tak ogromnym skupieniem, że aż ślina zaczęła lecieć mu z buziaka;-) Kiedy zrobiło się chłodno, wyszliśmy grzecznie z piaskownicy. Wytrzepaliśmy się z piasku. Natek wsiadł do wózka i zgodnie pojechaliśmy do domu.
A inne dzici? Inne dzieci w podobnym wieku uciekały mamom, wpylały piasek, zdejmowały sobie czapki, wrzucały butelkę z piciem do piasku, tupały i krzyczały i z wózków zwisały, kiedy trzeba było pójść do domu.
I może zabrzmi to głupio, ale wtedy poczułam się cudownie. Bo w końcu dostrzegłam jaki mam luksus. Luksus grzecznego dziecka w czapce bez sznurków, bo nie ma manii jej ściągania. I ślicznego, z bajecznie oliwkową skórą, w czym systematycznie co najmniej cztery razy dziś mnie upewniono ;-) Dlatego właśnie pozwoliłam sobie na tę blogową nieskromność ;-)
wtorek, 10 kwietnia 2012
Ciiiiiiiśśśśśśśiiiiicho.
Dziś będzie z cyklu "Obserwacje".
Bo czasem mi się zdarza. Obserwować. Kiedyś o wiele częściej. Dziś, w towarzystwie Syna mego, na nim skupiam całą uwagę. Zapatrzam się w niego, zachwycam, podziwiam. Bez końca.
A jednak. Czasami występuję w formie pojedynczej, jako po prostu cywil, kobieta, anonim. Wtedy obserwuję.
Tym razem obserwacje moje miały miejsce w kościele. Zdarza się, że i tam się pojawiam. Stanowczo za rzadko, ale czasem się udaje.
Wybrałam się w Święta. Chłopaki moje w domu na drzemce pozostali, a ja chwyciłam torebkę i poleciałam.
Pewnie Was tu nie zaskoczę, kiedy wyjawię, że obiektem moich obserwacji były dzieci.
Dzieci przytargane po bożemu do Kościółka. Dziewczynki w odświętnych sukienusiach i płaszczykach. Chłopcy grzecznie ulizani. Maluchy, które uwielbiają bieganie, krzyczenie, zabawę. A tu powstawiane w kościelne ławki, poprzypinane szelkami powagi otoczenia, dziwnego Pana w sukience na scenie i drugiego co wisi przypięty do stojaka, a najbardziej poważni w tej całej powadze są rodzice.
Przez pierwsze dziesięć minut nawet nie jest jeszcze tak źle, ale to dziwne przedstawienie nie ma końca! No to trzeba sobie w całej tej nudzie zajęcie jakieś wynaleźć. A to można brata pozaczepiać, a to pod ławką coś białego wyskrobać, wstać, ukucnąć, spaść ze schodka, w torebce mamy pogrzebać jeszcze można. Do czasu jednak. Do czasu, kiedy mama paluszka ze szminki swej ze złością wyszarpnie, szminkę schowa, a torebkę na zamek zamknie. Nakrzyczy przy tym, szturchnie, szarpnie i ucisza tylko.
No i znów nuuuuuuuuuuuuda.
W ostatnim etapie - zwykle przy "podniesieniu" następuje ostateczny bunt. Wynudzeni zaczynają wyć. Czasem krzyczeć. Częściej płakać. Z nudy płaczą.
Kiedy już ten Pan w sukience powyciera sobie kubek, pogada jeszcze chwilę, ludzie wstaną, pośpiewają i Pan wyjdzie. Wtedy mama bierze za rękę i można w końcu wyjść! Juuuupiiiii! Na reszcie koszmar się skończył.
Sama pamiętam siebie jako dziecko w kościele. Nie nawidziłam tego. Dlatego tak dobrze rozumiem te cudactwa dzieciaków, których rodzice na siłę do kościoła przyprowadzają. Zastanawiam się tylko po co? Przecież to jest całkowicie bez sensu. Dziecię takie głupiutkie jeszcze nie czerpie z mszy żadnych wartości. Rodzice "ciiiiiiśśśśśśichając" i wstydząc się za zachowanie potomka swego, zamiast "czerpać" z kontaktu z Bogiem dostają rozstroju nerwowego, a ludzie którzy przyszli do Kościoła, aby zbliżyć się do Stwórcy, razem z nimi.
No i po co?
Bo czasem mi się zdarza. Obserwować. Kiedyś o wiele częściej. Dziś, w towarzystwie Syna mego, na nim skupiam całą uwagę. Zapatrzam się w niego, zachwycam, podziwiam. Bez końca.
A jednak. Czasami występuję w formie pojedynczej, jako po prostu cywil, kobieta, anonim. Wtedy obserwuję.
Tym razem obserwacje moje miały miejsce w kościele. Zdarza się, że i tam się pojawiam. Stanowczo za rzadko, ale czasem się udaje.
Wybrałam się w Święta. Chłopaki moje w domu na drzemce pozostali, a ja chwyciłam torebkę i poleciałam.
Pewnie Was tu nie zaskoczę, kiedy wyjawię, że obiektem moich obserwacji były dzieci.
Dzieci przytargane po bożemu do Kościółka. Dziewczynki w odświętnych sukienusiach i płaszczykach. Chłopcy grzecznie ulizani. Maluchy, które uwielbiają bieganie, krzyczenie, zabawę. A tu powstawiane w kościelne ławki, poprzypinane szelkami powagi otoczenia, dziwnego Pana w sukience na scenie i drugiego co wisi przypięty do stojaka, a najbardziej poważni w tej całej powadze są rodzice.
Przez pierwsze dziesięć minut nawet nie jest jeszcze tak źle, ale to dziwne przedstawienie nie ma końca! No to trzeba sobie w całej tej nudzie zajęcie jakieś wynaleźć. A to można brata pozaczepiać, a to pod ławką coś białego wyskrobać, wstać, ukucnąć, spaść ze schodka, w torebce mamy pogrzebać jeszcze można. Do czasu jednak. Do czasu, kiedy mama paluszka ze szminki swej ze złością wyszarpnie, szminkę schowa, a torebkę na zamek zamknie. Nakrzyczy przy tym, szturchnie, szarpnie i ucisza tylko.
No i znów nuuuuuuuuuuuuda.
W ostatnim etapie - zwykle przy "podniesieniu" następuje ostateczny bunt. Wynudzeni zaczynają wyć. Czasem krzyczeć. Częściej płakać. Z nudy płaczą.
Kiedy już ten Pan w sukience powyciera sobie kubek, pogada jeszcze chwilę, ludzie wstaną, pośpiewają i Pan wyjdzie. Wtedy mama bierze za rękę i można w końcu wyjść! Juuuupiiiii! Na reszcie koszmar się skończył.
Sama pamiętam siebie jako dziecko w kościele. Nie nawidziłam tego. Dlatego tak dobrze rozumiem te cudactwa dzieciaków, których rodzice na siłę do kościoła przyprowadzają. Zastanawiam się tylko po co? Przecież to jest całkowicie bez sensu. Dziecię takie głupiutkie jeszcze nie czerpie z mszy żadnych wartości. Rodzice "ciiiiiiśśśśśśichając" i wstydząc się za zachowanie potomka swego, zamiast "czerpać" z kontaktu z Bogiem dostają rozstroju nerwowego, a ludzie którzy przyszli do Kościoła, aby zbliżyć się do Stwórcy, razem z nimi.
No i po co?
środa, 4 kwietnia 2012
Feralny prezent urodzinowy
Nie miała baba kłopotu, kupiła mężowi weekend w spa.
No bo co tu kupić takiemu. Z niczego się nie cieszy, bo wszystko z czego mógłby się ucieszyć, kupuje sobie sam. Po dziesięciu latach głupio jest podarować ZNOWU perfum, ZNOWU zegarek, ewentualnie ZNOWU koszulę, spodnie, bluzę czy pasek.
No to wykupiłam mężu weekend w spa, a żeby nie było mu smutno, dostał NAS na ten weekend gratis;-P
Weekend był tak koszmarny, że aż miał jakiś w koszmarze tym swój urok.
W tamtą stronę nawigacja poprowadziła nas przez takie pipidówy, że Syna wytelepało śpiącego w foteliku na wszystkie strony, a zamiast godzinek małych dwóch, jechaliśmy dobre cztery.
W górach wietrzycho jak na uralu, a do tego pada z nieba wszystko co możliwe. Przebiegliśmy ekspresem do knajpy na obiad i tyle było łażenia.
Spa okazało się tyci tyciunie. Mini wersja basenu z zimną wodą, mini sauna i mini dżakuzi - ot całe spa (&welness). Nacio wyposażony w swojego pierwszego pampersa do pływania rozbeczał się od razu, kiedy go rozebraliśmy ze szlafroczka. Bał się do tego szumu dżakuzi, a kiedy czekaliśmy na Tatę siedzącego w mini tyciuniej saunie, marudził z nudów potwornie.
Pałac - swoim wystrojem iście pałacowym wpływał na mnie jak płachta na byka, bo nie cierpię starodawnego ciężkiego wystroju, antyków i tak dalej.
Na kolację wybraliśmy się do hotelowej restauracji. Obsługa miła. Kurczak na sałacie półsurowy, stek - zimny.
Na drugi dzień Nacio wstał o 6.05 i nie było mowy o drzemce rodziców, bo z każdej strony wielgachnego, wysokiego łoża mógł spaść.
Stwierdziliśmy, że pakujemy manele i wracamy, bo napadała gruba warstwa śniegu, a my na narty jakoś się nie nastawialiśmy...
Kiedy zapakowani, siedzieliśmy już w samochodzie, gotowi ruszać - wyszło słońce. Ale to słońce tak cudownie piękne, że cały świat się nagle zmienił. No i odechciało się wracać. Stwierdziliśmy, że musimy choć troszkę skorzystać. Musimy! Więc ruszyliśmy na przejażdżkę do Szklarskiej Poręby. Na letnich oponach. . . A na drodze, właściwie jednopasmowej dróżce, zrobiła się warstwa lodu. . .
Tego nie przewidzieliśmy. Tych mega ostrych zakrętów górskich tez jakoś nie. Podobnie, jak tego, że właściwie zaczęło w pewnym momencie ściągać nas do. . . Hmmm, jak to się w górach nazywa? - wąwóz? przepaść?
Jak zwał, tak zwał, nigdy w życiu się tak nie bałam. Nigdy! W końcu zabrałam z samochodu śpiącego Nacia, opatuliłam w koc i poszłam niosąc go i modląc się, w intencji męża mego, piechotą. Żeby nie ryzykować. W tym czasie mąż mój - najodważniejszy człowiek na świecie usiłował pokonać ową serpentynę i zachować się przy życiu.
Udało się. Na koniec, zrobiliśmy sobie dwudziestominutowy spacerek z sesją zdjęciową z gór - co by mieć choćby jakąś pamiątkę. Kupiliśmy jeszcze na górskim parkingu kilka serów i obiecaliśmy sobie, że na majowy długi weekend pojedziemy wyposażeni w łańcuchy...
No bo co tu kupić takiemu. Z niczego się nie cieszy, bo wszystko z czego mógłby się ucieszyć, kupuje sobie sam. Po dziesięciu latach głupio jest podarować ZNOWU perfum, ZNOWU zegarek, ewentualnie ZNOWU koszulę, spodnie, bluzę czy pasek.
No to wykupiłam mężu weekend w spa, a żeby nie było mu smutno, dostał NAS na ten weekend gratis;-P
Weekend był tak koszmarny, że aż miał jakiś w koszmarze tym swój urok.
W tamtą stronę nawigacja poprowadziła nas przez takie pipidówy, że Syna wytelepało śpiącego w foteliku na wszystkie strony, a zamiast godzinek małych dwóch, jechaliśmy dobre cztery.
W górach wietrzycho jak na uralu, a do tego pada z nieba wszystko co możliwe. Przebiegliśmy ekspresem do knajpy na obiad i tyle było łażenia.
Spa okazało się tyci tyciunie. Mini wersja basenu z zimną wodą, mini sauna i mini dżakuzi - ot całe spa (&welness). Nacio wyposażony w swojego pierwszego pampersa do pływania rozbeczał się od razu, kiedy go rozebraliśmy ze szlafroczka. Bał się do tego szumu dżakuzi, a kiedy czekaliśmy na Tatę siedzącego w mini tyciuniej saunie, marudził z nudów potwornie.
Pałac - swoim wystrojem iście pałacowym wpływał na mnie jak płachta na byka, bo nie cierpię starodawnego ciężkiego wystroju, antyków i tak dalej.
Na kolację wybraliśmy się do hotelowej restauracji. Obsługa miła. Kurczak na sałacie półsurowy, stek - zimny.
Na drugi dzień Nacio wstał o 6.05 i nie było mowy o drzemce rodziców, bo z każdej strony wielgachnego, wysokiego łoża mógł spaść.
Stwierdziliśmy, że pakujemy manele i wracamy, bo napadała gruba warstwa śniegu, a my na narty jakoś się nie nastawialiśmy...
Kiedy zapakowani, siedzieliśmy już w samochodzie, gotowi ruszać - wyszło słońce. Ale to słońce tak cudownie piękne, że cały świat się nagle zmienił. No i odechciało się wracać. Stwierdziliśmy, że musimy choć troszkę skorzystać. Musimy! Więc ruszyliśmy na przejażdżkę do Szklarskiej Poręby. Na letnich oponach. . . A na drodze, właściwie jednopasmowej dróżce, zrobiła się warstwa lodu. . .
Tego nie przewidzieliśmy. Tych mega ostrych zakrętów górskich tez jakoś nie. Podobnie, jak tego, że właściwie zaczęło w pewnym momencie ściągać nas do. . . Hmmm, jak to się w górach nazywa? - wąwóz? przepaść?
Jak zwał, tak zwał, nigdy w życiu się tak nie bałam. Nigdy! W końcu zabrałam z samochodu śpiącego Nacia, opatuliłam w koc i poszłam niosąc go i modląc się, w intencji męża mego, piechotą. Żeby nie ryzykować. W tym czasie mąż mój - najodważniejszy człowiek na świecie usiłował pokonać ową serpentynę i zachować się przy życiu.
Udało się. Na koniec, zrobiliśmy sobie dwudziestominutowy spacerek z sesją zdjęciową z gór - co by mieć choćby jakąś pamiątkę. Kupiliśmy jeszcze na górskim parkingu kilka serów i obiecaliśmy sobie, że na majowy długi weekend pojedziemy wyposażeni w łańcuchy...
Dowód na to, że Nacio nie zawsze taki słodko uśmiechnięty...
Moi Panowie ukochani dwaj...
Dobranoc...
Dzień dobry!
Mama czyli pchacz number one;-)
Roczna wprawa w pchaniu działa cuda;-)
poniedziałek, 2 kwietnia 2012
Może być i wizażysta - makijażysta...
Mój Syn przejawia pewne szokujące poniekąd predyspozycje. Cieszące jednak, bo łechcą czysto babską Matki naturę.
Ale od początku.
Mamy z Naciem takie swoje poranne rytuały. Po godzinnym drzemkowaniu (moim), kiedy to Natek skacze po łóżku, ciąga Dolara za kitę, bądź ogląda plac zabaw przez okno, wspinając się ostatnio nawet na parapet - wstajemy. Bo jak tu nie wstać, kiedy w akcie nudziarskiej desperacji bobas zaczyna otwierać mi oko, wciskając je przy tym do środka lub ciąga za dolną wargę, puszczając ją co chwilę, aby usłyszeć oczekiwane "chlast". Cieszy się przy tym bardzo. Matka nie bardzo, więc postanawia wstać.
Zmieniamy pieluchę, zakładamy skarpeciwo na gołe girki i idziemy do kuchni. Codziennie podnosimy tę sąmą roletę. Codziennie analizujemy pogodę i temperaturę. Koniecznie na głos. Takie nasze poranne pogaduchy. Codziennie też Matka nastawia wodę na kawę i pitku dla Nacia. Szuszuniu w tym czasie namiętnie grzebie w kuchennych szafkach lub, nie mniej namiętnie, w psich miskach, zwłaszcza tej z wodą, korzystając z opóźnionego refleksu Matki. Codziennie.
Parzymy kawkę, robimy pitku, bierzemy ciacho w garść i idziemy do sypialni. Tutaj przy kawce dochodzimy do siebie.To znaczy Matka dochodzi, bo Nacio jest już dosznięty od jakichś dwóch godzin.
Potem Matka zawsze odkurza. Zawsze. Czasem też włącza pranie, wstawia zupę lub myje podłogi. Natek w tym czasie kombinuje.
Następnie jeśli Książę Natosław jest łaskaw - wcina śniadanie, dzieląc się nim skrupulatnie z Dolarkiem. Po śniadaniu, przy dobrych wiatrach Szuszu zaczyna ziewać i wtedy udaje się na spoczynek. Spoczynek czasem trwa ponad godzinę. Czasem, bo zwykle przerywa go listonosz, kurier, ewentualnie Pan Od Ulotek.
Dla jasności - dzwonek Szuszka nie budzi. Budzi go wycie psie na dwa głosy. Obronne wycie.
A Matkę wówczas trafia szlag. Jasny. Średnio co drugi dzień.
Wtedy wstajemy. Ubieramy się. Jemy drugie śniadanko (jak Pan Bóg da-apetyt-nie śniadanko), no i Matka siada do malowania. Się. Nacio też siada. Do grzebania. W maminym koszyku z kosmetykami. Nienormalna ta Matka jakaś?
Kurcze, może i tak, ale błysk w oku Syna mego i to skupienie na twarzy, kiedy usiłuje otworzyć pudełeczko cieni do powiek są tak rozbrajające, że nie mogę się oprzeć. No i może po latach Synu mój będzie miał małe pretensje, dlaczegóż nawypisywałam o nim tutaj takie rzeczy, no ale muszę to powiedzieć:
Natanek uwielbia kosmetyki! Totalnie! Zachwyca się nimi, jak niczym innym. Sapie przy tym. Skrobie z zapałem w małe pudełeczka, aż ślina zaczyna kapać z otwartego pysia. Cmoka kredki do powiek. Podziwia je codziennie, odkrywając na nowo.
I może i ma oczy po tatusiu. I usta. I bródkę z dziurką. I poliki też...
Ale jedno jest pewne - miłość do kosmetyków na bank odziedziczył po mnie!
Ale od początku.
Mamy z Naciem takie swoje poranne rytuały. Po godzinnym drzemkowaniu (moim), kiedy to Natek skacze po łóżku, ciąga Dolara za kitę, bądź ogląda plac zabaw przez okno, wspinając się ostatnio nawet na parapet - wstajemy. Bo jak tu nie wstać, kiedy w akcie nudziarskiej desperacji bobas zaczyna otwierać mi oko, wciskając je przy tym do środka lub ciąga za dolną wargę, puszczając ją co chwilę, aby usłyszeć oczekiwane "chlast". Cieszy się przy tym bardzo. Matka nie bardzo, więc postanawia wstać.
Zmieniamy pieluchę, zakładamy skarpeciwo na gołe girki i idziemy do kuchni. Codziennie podnosimy tę sąmą roletę. Codziennie analizujemy pogodę i temperaturę. Koniecznie na głos. Takie nasze poranne pogaduchy. Codziennie też Matka nastawia wodę na kawę i pitku dla Nacia. Szuszuniu w tym czasie namiętnie grzebie w kuchennych szafkach lub, nie mniej namiętnie, w psich miskach, zwłaszcza tej z wodą, korzystając z opóźnionego refleksu Matki. Codziennie.
Parzymy kawkę, robimy pitku, bierzemy ciacho w garść i idziemy do sypialni. Tutaj przy kawce dochodzimy do siebie.To znaczy Matka dochodzi, bo Nacio jest już dosznięty od jakichś dwóch godzin.
Potem Matka zawsze odkurza. Zawsze. Czasem też włącza pranie, wstawia zupę lub myje podłogi. Natek w tym czasie kombinuje.
Następnie jeśli Książę Natosław jest łaskaw - wcina śniadanie, dzieląc się nim skrupulatnie z Dolarkiem. Po śniadaniu, przy dobrych wiatrach Szuszu zaczyna ziewać i wtedy udaje się na spoczynek. Spoczynek czasem trwa ponad godzinę. Czasem, bo zwykle przerywa go listonosz, kurier, ewentualnie Pan Od Ulotek.
Dla jasności - dzwonek Szuszka nie budzi. Budzi go wycie psie na dwa głosy. Obronne wycie.
A Matkę wówczas trafia szlag. Jasny. Średnio co drugi dzień.
Wtedy wstajemy. Ubieramy się. Jemy drugie śniadanko (jak Pan Bóg da-apetyt-nie śniadanko), no i Matka siada do malowania. Się. Nacio też siada. Do grzebania. W maminym koszyku z kosmetykami. Nienormalna ta Matka jakaś?
Kurcze, może i tak, ale błysk w oku Syna mego i to skupienie na twarzy, kiedy usiłuje otworzyć pudełeczko cieni do powiek są tak rozbrajające, że nie mogę się oprzeć. No i może po latach Synu mój będzie miał małe pretensje, dlaczegóż nawypisywałam o nim tutaj takie rzeczy, no ale muszę to powiedzieć:
Natanek uwielbia kosmetyki! Totalnie! Zachwyca się nimi, jak niczym innym. Sapie przy tym. Skrobie z zapałem w małe pudełeczka, aż ślina zaczyna kapać z otwartego pysia. Cmoka kredki do powiek. Podziwia je codziennie, odkrywając na nowo.
I może i ma oczy po tatusiu. I usta. I bródkę z dziurką. I poliki też...
Ale jedno jest pewne - miłość do kosmetyków na bank odziedziczył po mnie!