Kupiliśmy psa.
Psa dzieciom.
Mała kruszyna. Bura i puchata.
Śpi, je, szcza i sra.
Zaszczane mamy całe mieszkanie. Serio.
Psina sika jak wóz strażacki.
WIELKIE kałuże, w które permanentnie ktoś wdeptuje.
Czasem zmoczy tylko skarpety, czasem rozniesie żółte ślady po całym domu...
Albo wdepnie stopą ubraną dopiero co w świeże rajty koloru granat, który akurat najlepiej pasują do zaplanowanej sukienki...
Mamy podkłady.
Dwie ogromne paki podkładów.
Białe podkłady zdobią zatem nasze białe podłogi.
Za poradą osoby zorientowanej w szczenięcym temacie, podkłady ozdobione zostały przeze mnie osobiście plamami psiego moczu, aby psina zrozumiała.
Że TO TUTAJ lać należy.
Nie rozumie.
Nie to jest jednak najgorsze.
Najgorsza jest dwójeczka!
Śpię sobie ostatnio smacznie, gdy nagle budzi mnie psie kwękanie.
Otwieram oczy.
Druga trzydzieści nad ranem.
Psina chce się bawić.
Na łóżko już jej nie biorę, odkąd je zalała tak, że musiałam prać pościel i kołdrę.
Wstaję, biorę szczenię pod pachę i człapię do pokoju obok, gdzie w błogiej nieświadomości śpi mój mąż.
Pakuję szczocha i zamykam drzwi.
Mąż najlepiej na świecie zajmuje się szczeniętami o drugiej trzydzieści w nocy.
Wskakuję do ciepłego łóżeczka, przytulam pachnącą moją dziecinę, zamykam oczy i już, już mam odpłynąć w objęciach Morfeusza, gdy wtem!
Do nozdrzy moich dopada bezwzględna woń psiej kupy!
O nieeee! To chyba jakiś żart!
Wstaję.
Świecę telefonem po podłodze w poszukiwaniu odchodów.
Nie ma. No nie ma normalnie, jakby ktoś czapka niewidką nakrył.
Dobra.
Trudno.
Kładę się. Zawijam skostniałe stopy kołdrą, łapię dziecinę za malunią rączkę. Zamykam oczy.
No nie! Nie dam rady!
Nie cierpię smrodu! Nawet smród niewyniesionych śmieci potrafi obudzić mnie w środku nocy.
A psia kupa!? Parująca psia kupa to już dla mnie stanowczo za dużo.
Gdzie może być to cholerne gówno?
Wiem! Padam na kolana, zapalam latarkę w telefonie, przykładam policzek do podłogi.
Jest!
Wciskam rękę pod łóżko, kurrrr by to zapiał!
Za daleko.
Trzecia zero cztery.
Jezuuu, czy to się dzieje naprawdę?
Idę po miotłę. Pakuję kij pod łókżo, wygarniam kupę...
Unicestwiona.
Zasypiam spokojna...
piątek, 19 października 2018
niedziela, 2 września 2018
Szkoła.
Przez ostatni tydzień zaprowadzałam Nacia do przedszkola z gulą w gardle.
Dlatego też wymyśliłam, że w piątek - w ostatni dzień przedszkola odbierze Go tata.
Niestety.
Tata utknął w pracy.
Mus to mus.
Wzięłam głęboki oddech i poszłam po mojego synka. Po drodze postanowiłam, że muszę być twarda, bo przecież Jemu i tak będzie wystarczająco przykro.
Weszłam do środka. Spakowaliśmy kapcie i pozostałe rzeczy z jego półki i wieszaczka.
Wszystko z uśmiechem na twarzy. Bo przecież zmiana przedszkola na szkołę jest super i w ogóle ekstra być pierwszakiem. Bla, bla bla.
Byłam twarda.
Do momentu, gdy w hallu zeszły się wszystkie ciocie, aby Go pożegnać i wyściskać.
Wytrzymałam długo.
Naprawdę.
I wtedy jedna z pań spojrzała na mnie ze łzami w oczach...
To wystarczyło, aby popłynęły wodospady.
Dwie Niagary jak nic.
Wyszliśmy. Niosłam torbę i starałam się ogarnąć w trybie natychmiastowym.
Próby niestety spełzły na niczym, ponieważ gdy doszliśmy na drugą stronę budynku, zauważyliśmy, że na balkon wyszły dzieci z Nacia grupy. Wołały Go i wyciągały rączki. Pobiegł do nich, a ja stałam jak ta koza i wyłam, zasłaniając się wielkim rulonem - zwiniętym plakatem pożegnalnym Nacia.
Podły matki los... Oj podły.
Od wspomnianego piątku chodzę jak struta. Wkurzona. Zdołowana i pozbawiona jakiejkolwiek energii.
W końcu, dzisiaj zaczęłam szlochać po kątach. Na szczęście Nacio był u babci.
O co chodzi? - zapytałam siebie.
O co Ci chodzi babo jedna zaryczana?
W końcu do mnie dotarło. Otóż chodzi o tą szkołę właśnie.
Bo ja, najbardziej egoistycznie na świecie, nie chcę, aby mój chłopczyk szedł już do szkoły! Tak mi żal, tak strasznie mi żal, że etap jego dziecięctwa się kończy. Że mój mały przedszkolaczek właśnie przestaje nim być...
To straszne!
Idzie do szkoły! Czyli przechodzi do kolejnego etapu dorastania.
Kolejnego etapu oddalania się od mamy...
A mama spada na niższy poziom ważności.
Jakie to przykre! Tragiczne!
I ja wiem przecież, że powinnam się cieszyć, że jest zdrowy. I mądry jest i bez żadnych problemów... I pozna tam fajnych przyjaciół i będzie się świetnie bawił...
Przecież ja to wszystko wiem! A łza i tak po poliku cieknie.
W końcu wzięłam siebie na rozmowę i mówię sobie tak - czego beczysz głupia, to i tak nic nie zmieni. Dzieciak Ci nie umiera, tylko do szkoły idzie. Na pięć godzin dziennie, czy cztery. Bez zmian możesz go codziennie budzić głaskaniem i utulać do snu.
Możesz go tulić i gładzić po pleckach. Mówić mu że Go kochasz, patrząc w Jego cudne oczy, kłaść dłoń na Jego policzku. I pod kocem oglądać wspólnie filmy dla dzieci.
Przecież nie obudzi się jutro z rozmiarem buta czterdzieści trzy, nie ubierze krawatu i nie pójdzie do biura.
Życie odbierze Ci Go stopniowo...
Ale to jeszcze dłuuuugo będzie (tak wiem, naiwna).
No i najważniejsze, nie masz wyjścia stara. MUSISZ TO ZAAKCEPTOWAĆ.
A na koniec przypomniałam sobie w myślach naszą rozmowę...
- Mamusiu, a dlaczego ja muszę iść do szkoły? Nie mogę zostać w przedszkolu? - zapytał niedawno.
- Naprawdę chciałbyś już zawsze chodzić do przedszkola? Przecież za moment urośniesz i będziesz bardzo wysoki. Przy takich maleńkich stolikach i na takich maleńkich krzesełkach byłoby Ci bardzo niewygodnie... No i co byś tam robił wśród maluszków? Taki stary koń. Bo przecież Twoi koledzy i koleżanki za rok, za dwa odejdą z przedszkola, bo też będą już duzi. Z kim byś się bawił? I umiałbyś już wszystko na pamięć. Nudy. Chciałbyś, żeby tak było?
- No nie... - odpowiedział bez entuzjazmu.
- Widzisz, coś musi się skończyć, aby mogło zacząć się coś nowego.
Musisz pożegnać się z przedszkolem, żeby rozpocząć nową, fantastyczną przygodę w szkole...
Widziałam, że po chwili namysłu, zrobiło Mu się lżej.
I mnie chyba też...
Wyprasowałam Mu białą koszulę i przygotowałam granatowe spodnie.
Jutro wielki dzień...
Wyprasowałam Mu białą koszulę i przygotowałam granatowe spodnie.
Jutro wielki dzień...
wtorek, 31 lipca 2018
Zdjęcie.
Z tym zdjęciem to było tak, że miałam prawdziwą wizję. Dostaliśmy w Akademii Fotografii zadanie i trzeba było wymyślić koncept zdjęcia, aby spełniało pewne warunki. Na szczęście miałam wizję;-) Tak mówię wtedy, gdy wpada mi do głowy jakiś pomysł, który mnie nieprzeciętnie zachwyci i którego jestem absolutnie pewna.
Na zdjęciu mieli być moi podobnie ubrani chłopcy trzymający się za ręce, w tym uścisku miał brać początek czerwony sznurek z czerwonym balonem na hel w kształcie serca, który unosi się pionowo nad nimi, a wszystko na neutralnym, naturalnym tle - dużej przestrzeni. Do tego światło zachodzącego słońca, miękkie i ciepłe.
Mąż miał mnie odebrać od znajomej, zwarty i gotowy, z dziećmi umytymi i przebranymi.
Podjechali.
Mąż zwarty - jest.
Dzieci w fotelikach. Czyste i przebrane - są.
Balon serce - jest.
Zachód słońca - prawie.
Wchodzę do samochodu, a tam dwa psy. Nasza Lusia oraz suczka teściowej, przebywająca u nas na urlopie. Z okresem.
Tutaj powinnam nadmienić, że robienie zaplanowanej sesji zdjęciowej dzieciom wymaga ogromnego zapasu cierpliwości oraz spokoju wewnętrznego, niczym u sapera. Jeden krzywy uśmiech, o ton podniesiony głos i po tobie - zdjęcia szlag trafia, bo smutne i zestresowane dzieci na zdjęciach są totalnie niefotogeniczne.
Nauczona doświadczeniem, wiem to doskonale, zatem wsiadłam do samochodu raczej pogodnie...
Patrzę do tyłu - Fryniu śpi. Kurrrr... by zapiał. Taka krótka drzemka nie wróży dobrze. Przecież naczelna zasada wychowywania dzieci mówi - NIGDY NIE BUDŹ ŚPIĄCEGO DZIECKA...
I chyba nie muszę tutaj niczego nikomu tłumaczyć.
Dobra. Co Cię nie zabije, to Cię wzmocni. Jedziemy.
Dojechaliśmy na miejsce. Obudziliśmy Frynia.
Był złyyyyyy.
Psy wybiegły. Nacio trzyma balon. Tata trzyma jęczącego Frynia na rękach.
Idziemy.
Usiedliśmy na polanie, przy miejscu, gdzie startują małe samoloty i szybowce.
Wzięłam Frynia na ręce, aby go nieco poprzytulać, udobruchać.
Nie działa.
Piciu - nie działa.
Batoniczek - nie działa.
Fuck!
Suczki zwiały do jakiś ludzi z psami. Przypominam, że jedna z okresem...
Wróciły.
Ufff.
Ustawiam aparat.
Ustawiam dzieci.
Wręczam balon.
Nadbiega pies. Duży i radosny. I to chłopczyk. Nasze dziewczęta zachwycone. Podskakują radośnie. Idealnie w moim kadrze. Moi chłopcy stoją znudzeni. Miny nietęgie. Frycek naburmuszony. Wiatr wieje, a balon w leci bok.
Pstrykam w desperacji.
Wychodzi tragedia. Karykatura mojej wizji.
Proszę chłopców. Błagam, żeby jakoś się rozchmurzyli, że to tylko chwilka będzie... Tak bardzo marzę o tym zdjęciu.
Męża błagam, aby zapanował nad naszymi dzierlatkami i ich księciem.
Biorę głęboki oddech, starając się siłą woli utrzymać balon w pionie, a swoje nerwy w ryzach. Wyczekuję moment i..... Pstrykam niemal na oślep.
Potem, gdy z duszą na ramieniu przeglądam zrobione zdjęcia, okazuje się, że coś wyszło. Nie ukrywam, że sporo odbiega od pierwotnego zamysłu... Ale przywykłam już przecież do faktu, że przy dzieciach, to sobie najwyżej można zaplanować...
kolejną sztukę ! ;-D
Na zdjęciu mieli być moi podobnie ubrani chłopcy trzymający się za ręce, w tym uścisku miał brać początek czerwony sznurek z czerwonym balonem na hel w kształcie serca, który unosi się pionowo nad nimi, a wszystko na neutralnym, naturalnym tle - dużej przestrzeni. Do tego światło zachodzącego słońca, miękkie i ciepłe.
Mąż miał mnie odebrać od znajomej, zwarty i gotowy, z dziećmi umytymi i przebranymi.
Podjechali.
Mąż zwarty - jest.
Dzieci w fotelikach. Czyste i przebrane - są.
Balon serce - jest.
Zachód słońca - prawie.
Wchodzę do samochodu, a tam dwa psy. Nasza Lusia oraz suczka teściowej, przebywająca u nas na urlopie. Z okresem.
Tutaj powinnam nadmienić, że robienie zaplanowanej sesji zdjęciowej dzieciom wymaga ogromnego zapasu cierpliwości oraz spokoju wewnętrznego, niczym u sapera. Jeden krzywy uśmiech, o ton podniesiony głos i po tobie - zdjęcia szlag trafia, bo smutne i zestresowane dzieci na zdjęciach są totalnie niefotogeniczne.
Nauczona doświadczeniem, wiem to doskonale, zatem wsiadłam do samochodu raczej pogodnie...
Patrzę do tyłu - Fryniu śpi. Kurrrr... by zapiał. Taka krótka drzemka nie wróży dobrze. Przecież naczelna zasada wychowywania dzieci mówi - NIGDY NIE BUDŹ ŚPIĄCEGO DZIECKA...
I chyba nie muszę tutaj niczego nikomu tłumaczyć.
Dobra. Co Cię nie zabije, to Cię wzmocni. Jedziemy.
Dojechaliśmy na miejsce. Obudziliśmy Frynia.
Był złyyyyyy.
Psy wybiegły. Nacio trzyma balon. Tata trzyma jęczącego Frynia na rękach.
Idziemy.
Usiedliśmy na polanie, przy miejscu, gdzie startują małe samoloty i szybowce.
Wzięłam Frynia na ręce, aby go nieco poprzytulać, udobruchać.
Nie działa.
Piciu - nie działa.
Batoniczek - nie działa.
Fuck!
Suczki zwiały do jakiś ludzi z psami. Przypominam, że jedna z okresem...
Wróciły.
Ufff.
Ustawiam aparat.
Ustawiam dzieci.
Wręczam balon.
Nadbiega pies. Duży i radosny. I to chłopczyk. Nasze dziewczęta zachwycone. Podskakują radośnie. Idealnie w moim kadrze. Moi chłopcy stoją znudzeni. Miny nietęgie. Frycek naburmuszony. Wiatr wieje, a balon w leci bok.
Pstrykam w desperacji.
Wychodzi tragedia. Karykatura mojej wizji.
Proszę chłopców. Błagam, żeby jakoś się rozchmurzyli, że to tylko chwilka będzie... Tak bardzo marzę o tym zdjęciu.
Męża błagam, aby zapanował nad naszymi dzierlatkami i ich księciem.
Biorę głęboki oddech, starając się siłą woli utrzymać balon w pionie, a swoje nerwy w ryzach. Wyczekuję moment i..... Pstrykam niemal na oślep.
Potem, gdy z duszą na ramieniu przeglądam zrobione zdjęcia, okazuje się, że coś wyszło. Nie ukrywam, że sporo odbiega od pierwotnego zamysłu... Ale przywykłam już przecież do faktu, że przy dzieciach, to sobie najwyżej można zaplanować...
kolejną sztukę ! ;-D
Fryniu i kawaler naszych dziewcząt.
czwartek, 19 lipca 2018
W kawiarni.
Kiedyś usłyszałam takie zdanie: "jeśli chcesz dowiedzieć się, jaki będzie facet w związku, zaobserwuj, jak traktuje swoją matkę."
Nie wiem, czy to prawda... Pewnie ile przypadków, tyle zdań na ten temat.
Mój mąż ma wyjątkową relację ze swoją mamą. Przyjaźnią się. Są dla siebie wzajemnym wsparciem. A czasami, jeśli nie mają okazji zobaczyć się przez dłuższy czas, umawiają się w kawiarni i wówczas omawiają wszystkie zaległości. Serio.
Jesteśmy razem od wielu lat i zawsze byłam pod wrażeniem tej relacji.
Pewnie, że bywałam zazdrosna!
To naturalne. Ale nigdy, przenigdy nie śmiałam stawać na drodze tej przyjaźni, która była tak silna, że z założenia nienaruszalna.
Muszę jednak dodać, że mój mąż nigdy też nie wywyższał jednej z nas nad drugą. A przynajmniej się starał. Jego relacje z nami obiema były po prostu inne.
Teraz, gdy mam dwóch synów, tym bardziej jestem pewna mojego stanowiska, że żadna kobieta nie powinna stawać pomiędzy synem a jego mamą. Ta więź, jeżeli uda się matce ją mocno zakorzenić i zbudować, jest absolutnie święta. Wiadomo - matka nie powinna stawać pomiędzy małżonkami, to oczywiste. Jednak już tak oczywistym dla wielu kobiet nie jest, że żonie nie wolno wymagać od męża, aby porzucił swą matkę.
Moja więź z moimi chłopcami jest bardzo ścisła. Budujemy ją od pierwszego wejrzenia. To jasne, że gdy są jeszcze mali, mama jest dla nich numerem jeden. Potem, gdy zaczynają dojrzewać, odsuwają się znacznie. To naturalne, choć totalnie nie wiem, jak to zniosę. Matko Jedyna czuwaj nade mną! Jednak sądzę, że więzi matka - dziecko nie da się ot tak zlikwidować, albo rozciąć, a finalnie o wszystkim zapomnieć. Liczę na to, że ta więź, pomimo fizycznego rozdzielenia, czyli wyprowadzki, uniezależnienia się synó, założenia ich rodziny, przetrwa. Bo jest ABSOLUTNIE WYJĄTKOWA.
Byłam dziś z Fryderykiem w kawiarni.
Chodzę z moim trzyletnim synkiem do kawiarni regularnie. Najczęściej do takiej z kącikiem dla dzieci. Sam na sam. Zamawiam sobie kawkę. Wspólnie jemy lody. Siadamy przy okrągłym, dziecięcym stoliku. Siorbię kawusię i rozmawiam z moim synkiem. Albo kolorujemy malowanki. Albo układamy klocki. No dobra, święta nie jestem, czasami zerkam na instagrama. Uwielbiam te chwile. Uwielbiam jego towarzystwo. A On jest zachwycony, że mama w końcu nic nie robi i całą uwagę skupia na Nim. Ten zachwyt i dziecięca wdzięczność choćby w spojrzeniu, zawsze mnie rozbraja.
Dziś do tej kawiarni prawie biegłam. Mamy do niej spory kawałek piechotą. A ja obiecałam Fryniowi rano, że pójdziemy. Kupiliśmy z tej okazji nową malowankę... Zapakował sobie plecak.
Siąpił deszcz, a za niecałe dwie godziny miałam spotkanie. W chacie zostawiłam poranny sajgon.
Ale musiałam.
Bo obiecałam.
Dla niego.
I dla siebie samej...
Nie wiem, czy to prawda... Pewnie ile przypadków, tyle zdań na ten temat.
Mój mąż ma wyjątkową relację ze swoją mamą. Przyjaźnią się. Są dla siebie wzajemnym wsparciem. A czasami, jeśli nie mają okazji zobaczyć się przez dłuższy czas, umawiają się w kawiarni i wówczas omawiają wszystkie zaległości. Serio.
Jesteśmy razem od wielu lat i zawsze byłam pod wrażeniem tej relacji.
Pewnie, że bywałam zazdrosna!
To naturalne. Ale nigdy, przenigdy nie śmiałam stawać na drodze tej przyjaźni, która była tak silna, że z założenia nienaruszalna.
Muszę jednak dodać, że mój mąż nigdy też nie wywyższał jednej z nas nad drugą. A przynajmniej się starał. Jego relacje z nami obiema były po prostu inne.
Teraz, gdy mam dwóch synów, tym bardziej jestem pewna mojego stanowiska, że żadna kobieta nie powinna stawać pomiędzy synem a jego mamą. Ta więź, jeżeli uda się matce ją mocno zakorzenić i zbudować, jest absolutnie święta. Wiadomo - matka nie powinna stawać pomiędzy małżonkami, to oczywiste. Jednak już tak oczywistym dla wielu kobiet nie jest, że żonie nie wolno wymagać od męża, aby porzucił swą matkę.
Moja więź z moimi chłopcami jest bardzo ścisła. Budujemy ją od pierwszego wejrzenia. To jasne, że gdy są jeszcze mali, mama jest dla nich numerem jeden. Potem, gdy zaczynają dojrzewać, odsuwają się znacznie. To naturalne, choć totalnie nie wiem, jak to zniosę. Matko Jedyna czuwaj nade mną! Jednak sądzę, że więzi matka - dziecko nie da się ot tak zlikwidować, albo rozciąć, a finalnie o wszystkim zapomnieć. Liczę na to, że ta więź, pomimo fizycznego rozdzielenia, czyli wyprowadzki, uniezależnienia się synó, założenia ich rodziny, przetrwa. Bo jest ABSOLUTNIE WYJĄTKOWA.
Byłam dziś z Fryderykiem w kawiarni.
Chodzę z moim trzyletnim synkiem do kawiarni regularnie. Najczęściej do takiej z kącikiem dla dzieci. Sam na sam. Zamawiam sobie kawkę. Wspólnie jemy lody. Siadamy przy okrągłym, dziecięcym stoliku. Siorbię kawusię i rozmawiam z moim synkiem. Albo kolorujemy malowanki. Albo układamy klocki. No dobra, święta nie jestem, czasami zerkam na instagrama. Uwielbiam te chwile. Uwielbiam jego towarzystwo. A On jest zachwycony, że mama w końcu nic nie robi i całą uwagę skupia na Nim. Ten zachwyt i dziecięca wdzięczność choćby w spojrzeniu, zawsze mnie rozbraja.
Dziś do tej kawiarni prawie biegłam. Mamy do niej spory kawałek piechotą. A ja obiecałam Fryniowi rano, że pójdziemy. Kupiliśmy z tej okazji nową malowankę... Zapakował sobie plecak.
Siąpił deszcz, a za niecałe dwie godziny miałam spotkanie. W chacie zostawiłam poranny sajgon.
Ale musiałam.
Bo obiecałam.
Dla niego.
I dla siebie samej...
piątek, 6 lipca 2018
Rozdzielenie.
Zawsze miałam problem z przemijaniem.
Kiedyś oglądałam taki film, w którym ludzie mieli na nadgarstkach coś na kształt liczników. Liczniki odliczały sekundy, minuty, godziny, dni i lata życia, które zostało ich właścicielowi. Czas był walutą. Mogłaś mieć mało czasu i żyć z dnia na dzień, zdobywając go tylko tyle, aby przetrwać kolejnych kilka godzin, a mogłaś też zdobyć zapas nawet kilkuset lat.
Film dobry, natomiast odkąd poznałam tą koncepcję, uświadomiłam sobie, że tak naprawdę każdy z nas ma założony taki licznik. Tylko nie dano nam możliwości ingerowania w ilość przypisanego nam czasu.
Od kilku tygodni trawi mnie poczucie straty. Dotyczy to dzieci, a w szczególności Fryderynia. Niemal codziennie mam poczucie, że wymyka mi się między palcami. Że go tracę... Czasami doprowadza mnie to do takiego niepokoju, że muszę sobie uświadamiać, że nic się nie dzieje, że mój chłopczyk jest zdrowy, malutki i słodki i nie przestanie taki być tak z dnia na dzień.
A jednak.
Kiedyś przeczytałam takie stwierdzenie, że umieramy każdego dnia. Codziennie jesteśmy już innymi ludźmi. Innymi o miniony czas, o doświadczenia. Bardzo jaskrawo widać to na dzieciach.
Miałam kiedyś słodkiego dwulatka o imieniu Natan. Był rozkoszą wcieloną. Uczepiony mojej spódnicy i wpatrzony we mnie jak w obraz.
Jego już nie ma.
Mam nadal syna Natana, ale obecnie jest zupełni innym młodym człowiekiem, niż pięć lat temu.
Tamten maluszek się skończył...
Obecnie mam także słodkiego trzylatka. Jestem w nim absolutnie zakochana. Uwielbiam jego WSZYSTKO. I najchętniej połknęłabym go i trzymała w brzuchu. Żeby taki został...
No właśnie. W brzuchu.
Chyba wczoraj uzmysłowiłam sobie, o co mi tak naprawdę chodzi.
O WIĘŹ.
Gdy test pokazuje dwie kreski, dowiadujesz się, że masz w sobie ziarenko, które będzie kiełkować. Dla niego jesteś całym światem. Ono jest w Tobie, czyli najbliżej jak się da. Potrzebuje Cię.
Potem, gdy przychodzi na świat, przestaje być w Tobie, ale mimo wszystko jesteś dla niego NAJWAŻNIEJSZA.
Jesteście bardzo blisko. Praktycznie cały czas. Aż momentami bywasz zmęczona tą bliskością. Zależnością.
Gdy zaczyna się rozwijać, momentami marzysz o krótkiej rozłące. Żeby poczuć niezależność...
Relacje mamy z maluchem bywają oczywiście różne. Mnie w końcu udało się osiągnąć taki stan, że nie mam ochoty się rozłączać. Praktycznie w ogóle. Znamy się jak łyse konie i nieźle dogadujemy. Póki co. Uwielbiam tego małego człowieka na etapie, na którym jest. I nie chcę go żegnać...
Chodzimy z Fryniem raz w tygodniu do Leśnego Zakątka na takie zajęcia, nazwijmy je przed przedszkolne. Mamy zostają na tych zajęciach, ale dzieci robią swoje z Panią Edytką, a mamy mają czas, żeby pobuszować po sklepach internetowych lub zwyczajnie popitolić.
I kiedy ostatnio tak sobie pitoliłyśmy właśnie przed Zakątkiem, o tych naszych nieopierzonych kurczaczkach, jedna z mam rzuciła swoją refleksję, że nasze maluchy wchodzą w etap usamodzielniania i gotowości do rozdzielenia się od mamy i stanowienia osobnego bytu...
No tak! - pomyślałam. Stąd moje wewnętrzne niepokoje.
Gdy dzisiaj rozmyślałam na ten temat, wyobraziłam sobie matkę i dziecko w pewnej pustej przestrzeni. Najpierw są jednością, natomiast wraz z upływającym czasem oddalają się od siebie coraz bardziej. W zasadzie oddala się dziecko. Mama stoi i patrzy jak dziecko odchodzi. Ich drogi rozchodzą się. Mama przestaje być całym światem, przestaje być jedyna, najważniejsza.
Jakież to przykre, prawda? Tak bardzo potrzebujemy być kochane, ważne. Potrzebujemy bliskości, lubimy mieć wszystko pod kontrolą. Najpierw natura od nas tego wymaga, tak jesteśmy zaprogramowane, aby chwilę później musieć wybić sobie to z głowy i zaakceptować rozłąkę.
ZAAKCEPTOWAĆ kochane mamy. Niestety w całej tej beznadziejnej sytuacji, nie pozostaje nam nic innego. Musimy to zrobić dla dobra naszych dzieci. I jeszcze najlepiej nie mieć oczekiwań...
Póki co, wyłączę komputer, światła są już pogaszone, i wtulę się w to ukochane, maleńkie ciałko, które śpi koło mnie spokojnie od dwóch godzin. Pogłaszczę jego miękkie loki, ujmę jego ciepłą rączkę w moją dłoń i zasnę.
W poczuciu szczęścia, że jeszcze przez moment mogę mieć mojego synka tak blisko.
Kiedyś oglądałam taki film, w którym ludzie mieli na nadgarstkach coś na kształt liczników. Liczniki odliczały sekundy, minuty, godziny, dni i lata życia, które zostało ich właścicielowi. Czas był walutą. Mogłaś mieć mało czasu i żyć z dnia na dzień, zdobywając go tylko tyle, aby przetrwać kolejnych kilka godzin, a mogłaś też zdobyć zapas nawet kilkuset lat.
Film dobry, natomiast odkąd poznałam tą koncepcję, uświadomiłam sobie, że tak naprawdę każdy z nas ma założony taki licznik. Tylko nie dano nam możliwości ingerowania w ilość przypisanego nam czasu.
Od kilku tygodni trawi mnie poczucie straty. Dotyczy to dzieci, a w szczególności Fryderynia. Niemal codziennie mam poczucie, że wymyka mi się między palcami. Że go tracę... Czasami doprowadza mnie to do takiego niepokoju, że muszę sobie uświadamiać, że nic się nie dzieje, że mój chłopczyk jest zdrowy, malutki i słodki i nie przestanie taki być tak z dnia na dzień.
A jednak.
Kiedyś przeczytałam takie stwierdzenie, że umieramy każdego dnia. Codziennie jesteśmy już innymi ludźmi. Innymi o miniony czas, o doświadczenia. Bardzo jaskrawo widać to na dzieciach.
Miałam kiedyś słodkiego dwulatka o imieniu Natan. Był rozkoszą wcieloną. Uczepiony mojej spódnicy i wpatrzony we mnie jak w obraz.
Jego już nie ma.
Mam nadal syna Natana, ale obecnie jest zupełni innym młodym człowiekiem, niż pięć lat temu.
Tamten maluszek się skończył...
Obecnie mam także słodkiego trzylatka. Jestem w nim absolutnie zakochana. Uwielbiam jego WSZYSTKO. I najchętniej połknęłabym go i trzymała w brzuchu. Żeby taki został...
No właśnie. W brzuchu.
Chyba wczoraj uzmysłowiłam sobie, o co mi tak naprawdę chodzi.
O WIĘŹ.
Gdy test pokazuje dwie kreski, dowiadujesz się, że masz w sobie ziarenko, które będzie kiełkować. Dla niego jesteś całym światem. Ono jest w Tobie, czyli najbliżej jak się da. Potrzebuje Cię.
Potem, gdy przychodzi na świat, przestaje być w Tobie, ale mimo wszystko jesteś dla niego NAJWAŻNIEJSZA.
Jesteście bardzo blisko. Praktycznie cały czas. Aż momentami bywasz zmęczona tą bliskością. Zależnością.
Gdy zaczyna się rozwijać, momentami marzysz o krótkiej rozłące. Żeby poczuć niezależność...
Relacje mamy z maluchem bywają oczywiście różne. Mnie w końcu udało się osiągnąć taki stan, że nie mam ochoty się rozłączać. Praktycznie w ogóle. Znamy się jak łyse konie i nieźle dogadujemy. Póki co. Uwielbiam tego małego człowieka na etapie, na którym jest. I nie chcę go żegnać...
Chodzimy z Fryniem raz w tygodniu do Leśnego Zakątka na takie zajęcia, nazwijmy je przed przedszkolne. Mamy zostają na tych zajęciach, ale dzieci robią swoje z Panią Edytką, a mamy mają czas, żeby pobuszować po sklepach internetowych lub zwyczajnie popitolić.
I kiedy ostatnio tak sobie pitoliłyśmy właśnie przed Zakątkiem, o tych naszych nieopierzonych kurczaczkach, jedna z mam rzuciła swoją refleksję, że nasze maluchy wchodzą w etap usamodzielniania i gotowości do rozdzielenia się od mamy i stanowienia osobnego bytu...
No tak! - pomyślałam. Stąd moje wewnętrzne niepokoje.
Gdy dzisiaj rozmyślałam na ten temat, wyobraziłam sobie matkę i dziecko w pewnej pustej przestrzeni. Najpierw są jednością, natomiast wraz z upływającym czasem oddalają się od siebie coraz bardziej. W zasadzie oddala się dziecko. Mama stoi i patrzy jak dziecko odchodzi. Ich drogi rozchodzą się. Mama przestaje być całym światem, przestaje być jedyna, najważniejsza.
Jakież to przykre, prawda? Tak bardzo potrzebujemy być kochane, ważne. Potrzebujemy bliskości, lubimy mieć wszystko pod kontrolą. Najpierw natura od nas tego wymaga, tak jesteśmy zaprogramowane, aby chwilę później musieć wybić sobie to z głowy i zaakceptować rozłąkę.
ZAAKCEPTOWAĆ kochane mamy. Niestety w całej tej beznadziejnej sytuacji, nie pozostaje nam nic innego. Musimy to zrobić dla dobra naszych dzieci. I jeszcze najlepiej nie mieć oczekiwań...
Póki co, wyłączę komputer, światła są już pogaszone, i wtulę się w to ukochane, maleńkie ciałko, które śpi koło mnie spokojnie od dwóch godzin. Pogłaszczę jego miękkie loki, ujmę jego ciepłą rączkę w moją dłoń i zasnę.
W poczuciu szczęścia, że jeszcze przez moment mogę mieć mojego synka tak blisko.
Tych chwil, na cycusiowej sesji zdjęciowej, które uwieczniła
nie zapomnę nigdy.
czwartek, 28 czerwca 2018
piątek, 22 czerwca 2018
Ja - Marta, moje dzieci i obce miasto.
Przez minione lata urlop spędzałam w różnym towarzystwie. Jeździłam z dziećmi i koleżankami i ich dziećmi i ze znajomymi i siostrą i z mężem mym też się zdarzało i jego bratem i naszą szwagierką i teściową i ciocią i w ogóle w przeróżnych konfiguracjach... Bywało różnie. Raz lepiej, raz gorzej, jednak łatwo i bezproblemowo nigdy.
Tym razem los tak poukładał sprawy, że część urlopu przyszło mi spędzić samej z dziećmi. SAMEJ! Ja - Marta, moje dzieci i obce miasto. NIKOGO znajomego. NIKOGO dorosłego! Trzysta kilometr ów od domu. Zdecydowałam się jednak na ten krok, bo pozostać w domu przez własne ograniczenie? No nie, to byłoby nie w moim stylu.
Dzień przed wyjazdem jednak chodziłam jak struta. Noc przed wyjazdem - prawie nie spałam.
Mąż przywiózł nas na miejsce, rozpakowałam manele, kilka godzin spędziliśmy razem i w końcu nadeszła pora pożegnania.
Pojechał.
Zakluczyłam drzwi.
Był wieczór.
W głowie znowu pojawiły się te myśli: Ja - Marta, moje dzieci i obce miasto. NIKOGO znajomego. NIKOGO dorosłego!
Zaczęłam się najzwyczajniej w świecie bać.
Z drugiej strony jednak poczułam dziwną ulgę. Ja - sama, zależna tylko od siebie, wolna od ograniczeń. WOLNA!
Pogadałam ze sobą, ustawiłam się do pionu, wymyłam dzieci, nakarmiłam i położyliśmy się spać.
Rano było po strachu.
Ubraliśmy się i poszliśmy po bułki. Zjedliśmy śniadanie i zaczęliśmy realizować plan dnia, który szybko SAMA obmyśliłam, nie musząc się oglądać na nikogo i niczyje humory...
Przez te kilka dni bawiliśmy się przednio. Odpoczęłam jak nigdy. Zrelaksowałam się. Uwolniłam od wszelkich stresów i złych emocji. Weszłam na wyższy lewel odpoczynku. Byłam kwiatem lotosu... W PMS-ie!
W końcu mogłam od A do Z oddać się dzieciom. Skupić się na nich maksymalnie. Na ich potrzebach, na bliskości i radości. Na rozmowach, żartach, zabawach. Chciało mi się wszystko, bo nie musiałam nic innego. A oni byli tak zachwyceni, że moje serce kipiało ze szczęścia. Mam super dzieci! Nacio jest niezwykle opiekuńczy i odpowiedzialny. Dużo mi ułatwiał...I osiemdziesiąt razy dziennie powtarzał, że mnie kocha... To było takie wzruszające, widzieć tę dziecięcą wdzięczność. Wdzięczność za poświęcony czas. Za skupienie...
Chodziliśmy na spacery, place zabaw, do salonów gier, sklepów z zabawkami, ale też ciuchami, do kawiarń i restauracji. Jedliśmy rybę na plaży, ogromne naleśniki i ciepłe pączki. Słuchaliśmy muzyki ulicznych artystów i plażowaliśmy całymi dniami... Było bosko. Najlepiej na świecie.
Dziś mamy już spakowane walizki. Plażowy piasek powysypywany z kieszeni.
Nigdy nie lubiłam tego ostatniego dnia przed powrotem do domu, natomiast gdy niedługą chwile temu usypiałam Fryderyczka i zaczął zjadać mnie przedwyjazdowy smuteczek, jak płomyk zapalanej świecy, pojawiła się myśl, że to, co najważniejsze, zabieram przecież ze sobą... Moich synków, moje dwa skarby, dzięki którym KAŻDA RZECZYWISTOŚĆ jest rozświetlona.
Lepsza...
Tym razem los tak poukładał sprawy, że część urlopu przyszło mi spędzić samej z dziećmi. SAMEJ! Ja - Marta, moje dzieci i obce miasto. NIKOGO znajomego. NIKOGO dorosłego! Trzysta kilometr ów od domu. Zdecydowałam się jednak na ten krok, bo pozostać w domu przez własne ograniczenie? No nie, to byłoby nie w moim stylu.
Dzień przed wyjazdem jednak chodziłam jak struta. Noc przed wyjazdem - prawie nie spałam.
Mąż przywiózł nas na miejsce, rozpakowałam manele, kilka godzin spędziliśmy razem i w końcu nadeszła pora pożegnania.
Pojechał.
Zakluczyłam drzwi.
Był wieczór.
W głowie znowu pojawiły się te myśli: Ja - Marta, moje dzieci i obce miasto. NIKOGO znajomego. NIKOGO dorosłego!
Zaczęłam się najzwyczajniej w świecie bać.
Z drugiej strony jednak poczułam dziwną ulgę. Ja - sama, zależna tylko od siebie, wolna od ograniczeń. WOLNA!
Pogadałam ze sobą, ustawiłam się do pionu, wymyłam dzieci, nakarmiłam i położyliśmy się spać.
Rano było po strachu.
Ubraliśmy się i poszliśmy po bułki. Zjedliśmy śniadanie i zaczęliśmy realizować plan dnia, który szybko SAMA obmyśliłam, nie musząc się oglądać na nikogo i niczyje humory...
Przez te kilka dni bawiliśmy się przednio. Odpoczęłam jak nigdy. Zrelaksowałam się. Uwolniłam od wszelkich stresów i złych emocji. Weszłam na wyższy lewel odpoczynku. Byłam kwiatem lotosu... W PMS-ie!
W końcu mogłam od A do Z oddać się dzieciom. Skupić się na nich maksymalnie. Na ich potrzebach, na bliskości i radości. Na rozmowach, żartach, zabawach. Chciało mi się wszystko, bo nie musiałam nic innego. A oni byli tak zachwyceni, że moje serce kipiało ze szczęścia. Mam super dzieci! Nacio jest niezwykle opiekuńczy i odpowiedzialny. Dużo mi ułatwiał...I osiemdziesiąt razy dziennie powtarzał, że mnie kocha... To było takie wzruszające, widzieć tę dziecięcą wdzięczność. Wdzięczność za poświęcony czas. Za skupienie...
Chodziliśmy na spacery, place zabaw, do salonów gier, sklepów z zabawkami, ale też ciuchami, do kawiarń i restauracji. Jedliśmy rybę na plaży, ogromne naleśniki i ciepłe pączki. Słuchaliśmy muzyki ulicznych artystów i plażowaliśmy całymi dniami... Było bosko. Najlepiej na świecie.
Dziś mamy już spakowane walizki. Plażowy piasek powysypywany z kieszeni.
Nigdy nie lubiłam tego ostatniego dnia przed powrotem do domu, natomiast gdy niedługą chwile temu usypiałam Fryderyczka i zaczął zjadać mnie przedwyjazdowy smuteczek, jak płomyk zapalanej świecy, pojawiła się myśl, że to, co najważniejsze, zabieram przecież ze sobą... Moich synków, moje dwa skarby, dzięki którym KAŻDA RZECZYWISTOŚĆ jest rozświetlona.
Lepsza...
I w końcu był czas na małą sesyjkę ;-)
Fotki by ciocia Martynka, która do nas dołączyła.
piątek, 15 czerwca 2018
Spełniło się.
Najpierw, w zupełnie niespodziewanym momencie mojego życia, zaczęłam intensywnie marzyć o dziecku.
Spełniło się.
Potem, gdy pod moim sercem zaczęło bić drugie serce i dowiedziałam się, że to chłopiec, wyobraziłam go sobie jako kilkulatka, biegającego po słonecznej plaży. Miał brązowe oczy, grube, ciemne, długie włosy i ciemną karnację oraz cudowny uśmiech... Był taki beztroski i szczęśliwy...
Spełniło się.
Natan jest dokładnie taki, jakim go sobie wymyśliłam...
Następnie, gdy zaszłam w drugą ciążę, zamarzyłam, żeby Nacio okazał się dobrym bratem. Opiekuńczym, kochającym, czułym.
Spełniło się...
Kilka tygodni temu miał w przedszkolu występy dla rodziców. Poszliśmy z mężem i Fryckiem. Występy jak występy.
Klasycznie - matka zaryczana siedzi na mikro krzesełku ćwiercią pośladka, przepełniona dumą, zapatrzona w syna z chusteczką higieniczną w garści.
Wpatruję się zatem, wycieram oczy tą wymiętą chustką, w zachwycie nad profesjonalizmem scenicznym mojego syna, gdy nagle ten, nie przerywając swej kwestii, zaczyna dawać mi jakieś sygnały. Oczami usiłuje coś pokazać. Wybałusza je i na coś wskazuje. Lekko zdezorientowana, w końcu zaczynam jarzyć, że pokazuje na ławeczkę przede mną, przy której na dywanie siedzi Fryderyk i właśnie oto kończy proceder zdejmowania swego obuwia.
Syn mój lat siedem okazał się czujny jak matka. A w zasadzie bardziej...
Aktualnie jesteśmy natomiast nad morzem i tutaj także obserwuję tryliony objawów miłości braterskiej. Wczoraj poczułam, że najwyższa pora pochwalić Nacia za jego dobrą wolę, czujność, cierpliwość i chęć pomocy bratu. Zawstydził się.
Dziś rano szykuję śniadanko, a Nacio ścieli łóżo. Frycek jak zwykle przeszkadza. W pewnej chwili słyszę jak pyta Fryderyka, czy ten chce siusiu. Znów opiekuńczość niemal matczyna. I jaka cierpliwość. Pękam z dumy... I zwracam się do Natanka, że właśnie o takie gesty wczoraj mi chodziło i że to cudowne i wzruszające i że dumna jestem niesłychanie i szczęśliwa...
Na co Natan rzuca przekornie do naszego smarka - a może chcesz w dupkę Fryderyczku?
;-D
No wypisz wymaluj matka.
Spełniło się.
Potem, gdy pod moim sercem zaczęło bić drugie serce i dowiedziałam się, że to chłopiec, wyobraziłam go sobie jako kilkulatka, biegającego po słonecznej plaży. Miał brązowe oczy, grube, ciemne, długie włosy i ciemną karnację oraz cudowny uśmiech... Był taki beztroski i szczęśliwy...
Spełniło się.
Natan jest dokładnie taki, jakim go sobie wymyśliłam...
Następnie, gdy zaszłam w drugą ciążę, zamarzyłam, żeby Nacio okazał się dobrym bratem. Opiekuńczym, kochającym, czułym.
Spełniło się...
Kilka tygodni temu miał w przedszkolu występy dla rodziców. Poszliśmy z mężem i Fryckiem. Występy jak występy.
Klasycznie - matka zaryczana siedzi na mikro krzesełku ćwiercią pośladka, przepełniona dumą, zapatrzona w syna z chusteczką higieniczną w garści.
Wpatruję się zatem, wycieram oczy tą wymiętą chustką, w zachwycie nad profesjonalizmem scenicznym mojego syna, gdy nagle ten, nie przerywając swej kwestii, zaczyna dawać mi jakieś sygnały. Oczami usiłuje coś pokazać. Wybałusza je i na coś wskazuje. Lekko zdezorientowana, w końcu zaczynam jarzyć, że pokazuje na ławeczkę przede mną, przy której na dywanie siedzi Fryderyk i właśnie oto kończy proceder zdejmowania swego obuwia.
Syn mój lat siedem okazał się czujny jak matka. A w zasadzie bardziej...
Aktualnie jesteśmy natomiast nad morzem i tutaj także obserwuję tryliony objawów miłości braterskiej. Wczoraj poczułam, że najwyższa pora pochwalić Nacia za jego dobrą wolę, czujność, cierpliwość i chęć pomocy bratu. Zawstydził się.
Dziś rano szykuję śniadanko, a Nacio ścieli łóżo. Frycek jak zwykle przeszkadza. W pewnej chwili słyszę jak pyta Fryderyka, czy ten chce siusiu. Znów opiekuńczość niemal matczyna. I jaka cierpliwość. Pękam z dumy... I zwracam się do Natanka, że właśnie o takie gesty wczoraj mi chodziło i że to cudowne i wzruszające i że dumna jestem niesłychanie i szczęśliwa...
Na co Natan rzuca przekornie do naszego smarka - a może chcesz w dupkę Fryderyczku?
;-D
No wypisz wymaluj matka.
wtorek, 5 czerwca 2018
Nauczyciel.
Często gdy spaceruję, mijam inne matki z wózkami. Najbardziej zwracam uwagę na te z głębokimi. Ich wózki są nowiutkie, czyściutkie, wymuskane, pachnące nowością. Wózki, które zostały wyszukane, dokładnie obejrzane i wybrane w końcu, po rozwianiu wielu wątpliwości ciężarnego umysłu, jako te idealne. Często zafundowane przez dziadków dla pierworodnego wnuka.
Prowadzą je dziewczyny. Rozanielone, spokojne, idą powoli zwracając nadmierną uwagę na wszelkie nierówności. Są to matki pierworodnych dzieci.
I wtedy mówię sobie w myślach - co ty wiesz o zabijaniu kobieto. Tfu - o macierzyństwie? Kobieto.
Albo inne dziewczyny zagadane w kąciku dla dzieci, w jednej z kawiarni lub na placu zabaw. ONE WIEDZĄ WSZYSTKO. Gówno wiedzą - sobie myślę. I ja gówno wiedziałam, pławiąc się w ultra komfortowym macierzyństwie, gdy byłam pojedynczą mamą. Naprawdę czasami tak myślę, choć uważam, że to poniekąd bardzo płytkie. Choć pierwotnie tak właśnie czuję.
O tym, że gówno wiem uświadomił mnie mój drugi syn. Przeciągnął mnie po najciemniejszych zakamarkach macierzyństwa. Swego ojca oprowadził po wszystkich dolinach ojcostwa.
A teraz jest naszym absolutnym oczkiem w głowie.
Czasami bałam się, gdy wył tygodniami, miesiącami całymi, że tak już zostanie. Że już zawsze będzie rozdarty, roszczeniowy, przyklejony.
Czasami pytałam Boga - dlaczego? Dlaczego dostaliśmy taki egzemplarz? Grzeszyłam.
Ale relacja z tak wymagającym dzieckiem bywa naprawdę trudna.
I wtedy pewna znajoma powiedziała mi, abym potraktowała GO, jak nauczyciela.
Nauczyciela, którego Bóg postawił na mojej drodze, abym mogła się sprawdzić. Poznać siebie, pracować nad sobą, swoim charakterem, wyciągnąć z siebie więcej niż zwykle, wejść na wyższy level bycia matką.
Tak się stało. Dzięki memu małemu okruszkowi stałam się twarda, niewiele rzeczy mnie już zaskakuje, przestałam panikować. Jestem dużo bardziej świadoma siebie. Opanowałam wiele swoich słabości, które od dawna mi zawadzały - dla Niego.
A On? Daje mi tyle miłości, radości, powodów do dumy... Dał się okiełznać i jest bardzo grzecznym, uroczym psotnikiem. Otwartym i towarzyskim. Uwielbiam spędzać z nim czas. Przyjaźnimy się. Serio.Towarzyszy mi całymi dniami, we wszystkim co robię, więc nie mogło stać się inaczej. Prawi mi komplementy. Że mam "bajdźo ładne buty" i "śliśne uśta" - lubi czerwone.
I bardzo często mówi mi, że mnie kocha, a to jest chyba największe wynagrodzenie tamtych trudów - zapewnienie o miłości małego człowieka, który nic nie musi, oraz który niczego nie udaje. Emocja czysta jak łza... Drogocenna tym bardziej, że przecież dziecko jest naszym lustrzanym odbiciem.
Prowadzą je dziewczyny. Rozanielone, spokojne, idą powoli zwracając nadmierną uwagę na wszelkie nierówności. Są to matki pierworodnych dzieci.
I wtedy mówię sobie w myślach - co ty wiesz o zabijaniu kobieto. Tfu - o macierzyństwie? Kobieto.
Albo inne dziewczyny zagadane w kąciku dla dzieci, w jednej z kawiarni lub na placu zabaw. ONE WIEDZĄ WSZYSTKO. Gówno wiedzą - sobie myślę. I ja gówno wiedziałam, pławiąc się w ultra komfortowym macierzyństwie, gdy byłam pojedynczą mamą. Naprawdę czasami tak myślę, choć uważam, że to poniekąd bardzo płytkie. Choć pierwotnie tak właśnie czuję.
O tym, że gówno wiem uświadomił mnie mój drugi syn. Przeciągnął mnie po najciemniejszych zakamarkach macierzyństwa. Swego ojca oprowadził po wszystkich dolinach ojcostwa.
A teraz jest naszym absolutnym oczkiem w głowie.
Czasami bałam się, gdy wył tygodniami, miesiącami całymi, że tak już zostanie. Że już zawsze będzie rozdarty, roszczeniowy, przyklejony.
Czasami pytałam Boga - dlaczego? Dlaczego dostaliśmy taki egzemplarz? Grzeszyłam.
Ale relacja z tak wymagającym dzieckiem bywa naprawdę trudna.
I wtedy pewna znajoma powiedziała mi, abym potraktowała GO, jak nauczyciela.
Nauczyciela, którego Bóg postawił na mojej drodze, abym mogła się sprawdzić. Poznać siebie, pracować nad sobą, swoim charakterem, wyciągnąć z siebie więcej niż zwykle, wejść na wyższy level bycia matką.
Tak się stało. Dzięki memu małemu okruszkowi stałam się twarda, niewiele rzeczy mnie już zaskakuje, przestałam panikować. Jestem dużo bardziej świadoma siebie. Opanowałam wiele swoich słabości, które od dawna mi zawadzały - dla Niego.
A On? Daje mi tyle miłości, radości, powodów do dumy... Dał się okiełznać i jest bardzo grzecznym, uroczym psotnikiem. Otwartym i towarzyskim. Uwielbiam spędzać z nim czas. Przyjaźnimy się. Serio.Towarzyszy mi całymi dniami, we wszystkim co robię, więc nie mogło stać się inaczej. Prawi mi komplementy. Że mam "bajdźo ładne buty" i "śliśne uśta" - lubi czerwone.
I bardzo często mówi mi, że mnie kocha, a to jest chyba największe wynagrodzenie tamtych trudów - zapewnienie o miłości małego człowieka, który nic nie musi, oraz który niczego nie udaje. Emocja czysta jak łza... Drogocenna tym bardziej, że przecież dziecko jest naszym lustrzanym odbiciem.
piątek, 25 maja 2018
Człowiek ze strychu.
Intensywny był ten dzień.
Wstałam z nerwem. Ledwo wstałam, bo się nie wyspałam.
Nie wyspałam się, bo pochłonął mnie nowy serial na Netflixie. Ostatnio oglądam seriale pasjami. Pochłaniam jak dobrą książkę, a moje wieczory z Netflixem stały się nagrodą po całym długim dniu, przyjemnostką na którą czekam w zasadzie od samego rana.
Ale wracając do rana... Wstałam niewyspana, bo kończył się pierwszy sezon i zawładnęła mną dzika żądza zerknięcia, co będzie w następnym odcinku, a zerknięcie przedłużyło się do pierwszej w nocy. Ehhhh słaby ze mnie człowiek.
Także - cierp ciało, coś chciało. Zwlokłam swoje ciało z ciepłego łóżka i zaprowadziłam do łazienki...
Potem do sklepu po bułki, a następnie razem z mymi synmi do przedszkola. Młodszego przyprowadziłam spowrotem.
Nakarmiłam swe młodsze dziecię, ubrałam, uczesałam jego rozwiany włos. Wypiłam szklankę ciepłej wody z cytryną i szczyptą soli. Zjadłam zupę mleczną. Kluski na mleku to były. Z cynamonem. Nigdy nie jadłam wcześniej, ale odkąd siostra sprzedała mi patent - uwielbiam. Łyżka mąki, wiejskie jajo i na mleko kładziesz. Widelcem. Dwie minuty i wpylasz.
Rozkręciłam się. Ogarnęłam twarz, łóżko, podlałam kwiaty na balkonie...
Pojechaliśmy na rynek. Dla niektórych targ to będzie. U nas rynek.
Pojechaliśmy po trzydzieści kiełbas i dwadzieścia serdelków, na przyjęcie urodzinowe naszego okruszka. Garden party to będzie, z angielska. Z ogniskiem i kiełbaskami oraz serdelkami.
Ostatni raz serdelki jadłam... Bardzo dawno temu.
Kiedyś mój dziadziuś nam często kupował. Wtedy, kiedy one były jeszcze serdelkami, a nie oszustwem.
Ostatnio coś mnie tknęło i kupiłam trzy sztuki, ot tak dla chłopców do zgrzania. Z małej manufaktury wędliniarskiej, która ma szyld, że tradycyjnymi metodami wytwarzają swe produkty i bez konserwantów, wypełniaczy i innego syfu, który inni naciągacze walą tonami. W każdym razie, gdy po zgrzaniu we wrzątku, chapsnęłam kawałek (zawsze pierwsza próbuję przed dziećmi;-) ), okazało się, że to PRAWDZIWE MIĘSKO, tylko drobniutko zmielone po parówkowemu. Podejrzewam, że kiedyś tak wyglądały wszystkie serdelki...
Dobra, kiełbaski są i serdelki, jeszcze pomidory...
I wtedy mój wzrok zatrzymał się na jednej postaci, wyłuszczonej z tłumu... Mężczyzna starszawy... Nie stary. Wyprostowany jeszcze. Szary był. Jakby zdjęty ze strychu po latach. Włosy mocno przerzedzone, "zakurzona" broda i okulary z lat siedemdziesiątych. Sześćdziesiątych? Na chudym grzbiecie szara koszula i marynarka przyżółkła, spod szarości przebijały się resztki minionego koloru. Spodnie na kant, które pamiętają czasy, gdy w każdym urzędzie niewinnie jarało się fajki. Spodnie były brudne. Plama na plamie informowały, że podobnie jak ich właściciel, dawno nie zażywały kąpieli. Ale na kant...
Ten zakurzony człowiek to nie był żaden menel, choć ubóstwa nie dało się nie zauważyć. Nosił znamiona inteligencji.
Szedł sam. Smutnym, milczącym wzrokiem zaglądał na stoiska. Minęliśmy się trzy razy. Ostatni, w sporym już oddaleniu od rynku, gdy wracaliśmy do domu... Każde z nas do swojego.
Cały dzień noszę go przed oczami. Nie mogę zapomnieć tej jego niesamowitości...
Był jak zjawisko.
Człowiek, który razem z kilkoma foliówkami z targowiska, dźwigał swoją przeszłość.
Człowiek, który z jakiegoś powodu, zatrzymał się kilkadziesiąt lat temu i żyje przeszłością...
Żyje. Choć sam wydaje się być już historią...
Wstałam z nerwem. Ledwo wstałam, bo się nie wyspałam.
Nie wyspałam się, bo pochłonął mnie nowy serial na Netflixie. Ostatnio oglądam seriale pasjami. Pochłaniam jak dobrą książkę, a moje wieczory z Netflixem stały się nagrodą po całym długim dniu, przyjemnostką na którą czekam w zasadzie od samego rana.
Ale wracając do rana... Wstałam niewyspana, bo kończył się pierwszy sezon i zawładnęła mną dzika żądza zerknięcia, co będzie w następnym odcinku, a zerknięcie przedłużyło się do pierwszej w nocy. Ehhhh słaby ze mnie człowiek.
Także - cierp ciało, coś chciało. Zwlokłam swoje ciało z ciepłego łóżka i zaprowadziłam do łazienki...
Potem do sklepu po bułki, a następnie razem z mymi synmi do przedszkola. Młodszego przyprowadziłam spowrotem.
Nakarmiłam swe młodsze dziecię, ubrałam, uczesałam jego rozwiany włos. Wypiłam szklankę ciepłej wody z cytryną i szczyptą soli. Zjadłam zupę mleczną. Kluski na mleku to były. Z cynamonem. Nigdy nie jadłam wcześniej, ale odkąd siostra sprzedała mi patent - uwielbiam. Łyżka mąki, wiejskie jajo i na mleko kładziesz. Widelcem. Dwie minuty i wpylasz.
Rozkręciłam się. Ogarnęłam twarz, łóżko, podlałam kwiaty na balkonie...
Pojechaliśmy na rynek. Dla niektórych targ to będzie. U nas rynek.
Pojechaliśmy po trzydzieści kiełbas i dwadzieścia serdelków, na przyjęcie urodzinowe naszego okruszka. Garden party to będzie, z angielska. Z ogniskiem i kiełbaskami oraz serdelkami.
Ostatni raz serdelki jadłam... Bardzo dawno temu.
Kiedyś mój dziadziuś nam często kupował. Wtedy, kiedy one były jeszcze serdelkami, a nie oszustwem.
Ostatnio coś mnie tknęło i kupiłam trzy sztuki, ot tak dla chłopców do zgrzania. Z małej manufaktury wędliniarskiej, która ma szyld, że tradycyjnymi metodami wytwarzają swe produkty i bez konserwantów, wypełniaczy i innego syfu, który inni naciągacze walą tonami. W każdym razie, gdy po zgrzaniu we wrzątku, chapsnęłam kawałek (zawsze pierwsza próbuję przed dziećmi;-) ), okazało się, że to PRAWDZIWE MIĘSKO, tylko drobniutko zmielone po parówkowemu. Podejrzewam, że kiedyś tak wyglądały wszystkie serdelki...
Dobra, kiełbaski są i serdelki, jeszcze pomidory...
I wtedy mój wzrok zatrzymał się na jednej postaci, wyłuszczonej z tłumu... Mężczyzna starszawy... Nie stary. Wyprostowany jeszcze. Szary był. Jakby zdjęty ze strychu po latach. Włosy mocno przerzedzone, "zakurzona" broda i okulary z lat siedemdziesiątych. Sześćdziesiątych? Na chudym grzbiecie szara koszula i marynarka przyżółkła, spod szarości przebijały się resztki minionego koloru. Spodnie na kant, które pamiętają czasy, gdy w każdym urzędzie niewinnie jarało się fajki. Spodnie były brudne. Plama na plamie informowały, że podobnie jak ich właściciel, dawno nie zażywały kąpieli. Ale na kant...
Ten zakurzony człowiek to nie był żaden menel, choć ubóstwa nie dało się nie zauważyć. Nosił znamiona inteligencji.
Szedł sam. Smutnym, milczącym wzrokiem zaglądał na stoiska. Minęliśmy się trzy razy. Ostatni, w sporym już oddaleniu od rynku, gdy wracaliśmy do domu... Każde z nas do swojego.
Cały dzień noszę go przed oczami. Nie mogę zapomnieć tej jego niesamowitości...
Był jak zjawisko.
Człowiek, który razem z kilkoma foliówkami z targowiska, dźwigał swoją przeszłość.
Człowiek, który z jakiegoś powodu, zatrzymał się kilkadziesiąt lat temu i żyje przeszłością...
Żyje. Choć sam wydaje się być już historią...
środa, 16 maja 2018
Złość.
Czy miałaś kiedyś sytuację, gdy Twoje dziecko doprowadziło Cię do takiego stanu, że przestałaś je lubić? Nie cierpiałaś go i miałaś ochotę skroić mu tyłek na kwaśne jabłko? Może uczucie to trwało ułamek sekundy, może godzinę, może przez cały wieczór, albo nawet kilka dni...
Jestem przekonana, że miałaś. Każda z nas miała...
Nie miałaś?
To muszę Cię uświadomić i zasmucić jednocześnie, że jeszcze nie raz doświadczysz tego stanu, zwłaszcza przy drugim lub kolejnym dziecku, gdy robi się zwykle bardziej ekstremalnie, niż z jedynaczkiem.
Ale wróćmy do nielubienia.
Po pierwsze, wyrzuty sumienia schowaj do kieszeni.
Po drugie masz prawo do takiego stanu.
A po trzecie TO NORMALNE.
Tak! Bo jesteś człowiekiem i masz prawo CZUĆ EMOCJE. Wiem, wiem, małżonek i reszta rodzinnej świty jest przekonana, że razem z wydaleniem ze swej pochwy potomka, przeistoczyłaś się w " pierd...oną oazę spokoju, pierd...ny k...wa, wyciszony kwiatu lotosu na zajebiście spokojnej tafli jeb...nego jeziora, a wręcz w jeb...ny wagon pełen pierd...nych tybetańskich mnichów".
Niestety nie!
Nadal jesteś tylko człowiekiem. Czującym, a do tego od stóp do głów wypełnionym emocjami, że aż kipi.
I wśród tych emocji obok miłości, zachwytu, radości są także smutek...złość...
Bo matka też ma prawo być zła! Ja myślę, że ona nawet ma większe prawo od innych.
Bo bywa przecież tak, że przez długi czas, codziennie na nowo, a czasami także bez wytchnienia nocą, stawia czoło: przewlekłemu niewyspaniu, przemęczeniu fizycznemu, frustracji, krzykom, płaczom, humorom i fochom swej dziatwy, zespołowi napięcia przedmiesiączkowego, menstruacji, cellulitowi na... wszędzie! obwisłym cyckom, cyckom jak piłki do kosza, wielkiemu brzucholowi, zakwasom po treningach, żeby brzuchol nie był wielki, jelitówkom, pawiom na dywanach, obrzyganym pościelom, gilom i innym wydzielinom...
Kto normalny jest w stanie to znosić z uśmiechem na pysku?! No kto?
Mąż jest w stanie? Teściowa? Szwagierka? Ciućkające matki w piaskownicy? Przecież one ciućkają i świergoczą do swej trzódki, aby zagłuszyć właśnie wyrzuty sumienia. Bo zdarzyło im się przed chwilą poczuć tę cholerną ludzką emocję - złość do własnego dziecka.
I wiem, że miał być róż, brokat i wata cukrowa, ale czy tego chcesz, czy nie, dziewczyno łącząc swe jajo z nasieniem chłopa swego, wdepnęłaś w niezłe gówno.
Choć przeplatane różami;-)
Emocje to myśli w naszych głowach, pojawiają się w sposób naturalny, pod wpływem kontaktu z otoczeniem i są zależne od pewnego zakorzenionego w naszej podświadomości myślenia.
Na przykład, gdy czujesz złość do swojego dziecka, a co za tym idzie, jesteś dla niego niemiła, Twoja podświadomość podpowiada Ci, że powinna czuć wstyd i wyrzuty sumienia, bo matce nie wolno czuć złości. Masz to wbite do swej podświadomości, między innymi poprzez wzorce z dzieciństwa lub społeczne stereotypy.
Natomiast, gdy wspomniany wstyd, lub wyrzuty sumienia zaczynają Cię dręczyć, powodować frustracje, gdy dusisz w sobie tę złość, karasz siebie za nią wewnętrznie, a złość się wtedy nasila, wówczas radzę Ci zająć się źródłem tego problemu, bo długo tak kochanie nie ujedziesz.
Pozwól sobie czuć. Zaakceptuj fakt, że masz prawo czuć różne emocje, znajdź w swojej podświadomości problem, a wreszcie zmień tę odkrytą myśl, "wpisując" na jej miejsce nową i powtarzaj ją często, najlepiej do lustra, co rano. A w końcu wybacz sobie...
PS. Psychologowie zalecają także samotną wycieczkę do lasu, aby powydzierać ryja, ewentualnie spuszczenie manta jaśkowi lub zapisanie się na boks;-)
Jestem przekonana, że miałaś. Każda z nas miała...
Nie miałaś?
To muszę Cię uświadomić i zasmucić jednocześnie, że jeszcze nie raz doświadczysz tego stanu, zwłaszcza przy drugim lub kolejnym dziecku, gdy robi się zwykle bardziej ekstremalnie, niż z jedynaczkiem.
Ale wróćmy do nielubienia.
Po pierwsze, wyrzuty sumienia schowaj do kieszeni.
Po drugie masz prawo do takiego stanu.
A po trzecie TO NORMALNE.
Tak! Bo jesteś człowiekiem i masz prawo CZUĆ EMOCJE. Wiem, wiem, małżonek i reszta rodzinnej świty jest przekonana, że razem z wydaleniem ze swej pochwy potomka, przeistoczyłaś się w " pierd...oną oazę spokoju, pierd...ny k...wa, wyciszony kwiatu lotosu na zajebiście spokojnej tafli jeb...nego jeziora, a wręcz w jeb...ny wagon pełen pierd...nych tybetańskich mnichów".
Niestety nie!
Nadal jesteś tylko człowiekiem. Czującym, a do tego od stóp do głów wypełnionym emocjami, że aż kipi.
I wśród tych emocji obok miłości, zachwytu, radości są także smutek...złość...
Bo matka też ma prawo być zła! Ja myślę, że ona nawet ma większe prawo od innych.
Bo bywa przecież tak, że przez długi czas, codziennie na nowo, a czasami także bez wytchnienia nocą, stawia czoło: przewlekłemu niewyspaniu, przemęczeniu fizycznemu, frustracji, krzykom, płaczom, humorom i fochom swej dziatwy, zespołowi napięcia przedmiesiączkowego, menstruacji, cellulitowi na... wszędzie! obwisłym cyckom, cyckom jak piłki do kosza, wielkiemu brzucholowi, zakwasom po treningach, żeby brzuchol nie był wielki, jelitówkom, pawiom na dywanach, obrzyganym pościelom, gilom i innym wydzielinom...
Kto normalny jest w stanie to znosić z uśmiechem na pysku?! No kto?
Mąż jest w stanie? Teściowa? Szwagierka? Ciućkające matki w piaskownicy? Przecież one ciućkają i świergoczą do swej trzódki, aby zagłuszyć właśnie wyrzuty sumienia. Bo zdarzyło im się przed chwilą poczuć tę cholerną ludzką emocję - złość do własnego dziecka.
I wiem, że miał być róż, brokat i wata cukrowa, ale czy tego chcesz, czy nie, dziewczyno łącząc swe jajo z nasieniem chłopa swego, wdepnęłaś w niezłe gówno.
Choć przeplatane różami;-)
Emocje to myśli w naszych głowach, pojawiają się w sposób naturalny, pod wpływem kontaktu z otoczeniem i są zależne od pewnego zakorzenionego w naszej podświadomości myślenia.
Na przykład, gdy czujesz złość do swojego dziecka, a co za tym idzie, jesteś dla niego niemiła, Twoja podświadomość podpowiada Ci, że powinna czuć wstyd i wyrzuty sumienia, bo matce nie wolno czuć złości. Masz to wbite do swej podświadomości, między innymi poprzez wzorce z dzieciństwa lub społeczne stereotypy.
Natomiast, gdy wspomniany wstyd, lub wyrzuty sumienia zaczynają Cię dręczyć, powodować frustracje, gdy dusisz w sobie tę złość, karasz siebie za nią wewnętrznie, a złość się wtedy nasila, wówczas radzę Ci zająć się źródłem tego problemu, bo długo tak kochanie nie ujedziesz.
Pozwól sobie czuć. Zaakceptuj fakt, że masz prawo czuć różne emocje, znajdź w swojej podświadomości problem, a wreszcie zmień tę odkrytą myśl, "wpisując" na jej miejsce nową i powtarzaj ją często, najlepiej do lustra, co rano. A w końcu wybacz sobie...
PS. Psychologowie zalecają także samotną wycieczkę do lasu, aby powydzierać ryja, ewentualnie spuszczenie manta jaśkowi lub zapisanie się na boks;-)
wtorek, 8 maja 2018
Nie możesz się bać.
Odkąd dowiedziałam się, że w moim brzuchu kiełkuje dziecko, w moim sercu zaczął kiełkować strach o jego zdrowie i życie.
Z czasem ten strach stawał się coraz mniej abstrakcyjny. Dziecko zaczynało się ruszać, kopać, czasami milkło na wiele godzin... Umierałam wtedy ze strachu.
Potem, gdy przyszło na świat umierałam ze strachu już regularnie. Każdy dłuższy płacz, zachłyśnięcie się mlekiem, wprawiały mnie w przerażenie. Gdy przychodziła gorączka i kaszel to już całkiem zaczynałam umierać, a kiedy w czwartym miesiącu jego życia wylądowaliśmy w szpitalu, to chodziłam jak umarłe zombie przez cały tydzień.
Do dziś pamiętam doskonale takie noce, gdy będąc już w drugiej ciąży, dostawałam zawału przy każdym kaszlnięciu Natanka.
Albo innym razem, gdy w ogóle nie zmrużyłam oka, leżąc zupełnie sztywna na wznak i nasłuchując, czy aby nie zaczyna wymiotować, bo wieczorem raz zwrócił, więc to na bank będzie jelitówka.
JELITÓWKA i OSPA to były moje największe życiowe koszmary.
A potem urodził się Fryderyczek i zaczęła się prawdziwa jazda. Oprócz poważnych zaburzeń trawienia, mały łapał wszystko i od każdego. Tylko u niego nie kończyło się to na katarku i pokasływaniu, on w moment dostawał zapalenia oskrzeli, albo płuc. Przypominam sobie taką noc, gdy kaszel tak strasznie się nasilił, że mały zaczął się najnormalniej dusić. Jechałam z nim na pogotowie, trzęsąc się cała jak osika. Kolana obijały się jedno o drugie, nie mówiąc już o rękach. Czekając na lekarza byłam już cała sztywna, z totalnie zaciśniętą szczęką.
Często po tak silnym ataku strachu, potrzebowałam dużo czasu, żeby dojść do siebie.
Aż do pewnego dnia...
Kiedyś w rozmowie ze znajomą psycholożką zwierzyłam się z tych swoich paraliżujących lęków o dzieci. A ona powiedziała, że absolutnie nie wolno mi tak robić! Po pierwsze dziecko to wyczuwa i zamiast czuć się bezpieczne, samo zaczyna się bać. A po drugie, istnieje całkiem duże prawdopodobieństwo, że ciągłym lękiem o zdrowie dzieci, przyciągam ich choroby. Ha! No dobrze, tylko jak tego nie robić? Jak przestać czarno widzieć? Wmówić sobie?
I wtedy znajoma użyła porównania, które będę pamiętać już zawsze. Porównania, które pozwoliło mi się uwolnić z mojego permanentnego, panicznego lęku.
- Ty nie możesz przyciągać złego myślami. Ty musisz stać na straży swoich dzieci z tarczą i odpychać od nich zło. Ta tarcza to Twoje pozytywne myślenie.
Dużo rozmyślałam potem na ten temat... Aż do pewnego dnia...
Był piątek. W niedzielę mieliśmy wyjechać nad morze. Ja z moim mężem i dziećmi oraz moja kumpela z synkiem w wieku Nacia.
Wracając do piątku - dostałam telefon. Od kumpeli, że oni już zaczęli się pakować i że super i cieszą się i czekają, tylko Stasiek trochę nosem zaczął pociągać, ale że ona już mu witaminę c dała, wiec będzie git.
Przysięgam, że gdy tylko do mojego mózgu doszedł komunikat "Stasiek trochę nosem zaczął pociągać", natychmiast zesztywniałam. O fuck! Nieee, błagam tylko nie to!
Frycuś był wtedy po zapaleniu płuc, po ANTYBIOTYKU! Więc prawdopodobieństwo, że przejmie gila jest ultra wysokie. W jego przypadku gil praktycznie zawsze kończył się na oskrzelach, więc na bank się zarazi i cały wyjazd szlag trafi! I gdzie ja tam do lekarza się dostanę?! A gdy zacznie się dusić w nocy?! Czy tam jest w ogóle jakieś pogotowie?!
Nagle trzasnęłam się po ryju (w myślach oczywiście). Prrrrrrrr szalona! Miałaś więcej tego nie robić! N-I-E CZ-A-R-N-O-W-I-DZ-I-E-Ć!
Myśl pozytywnie.
Jasne. Tylko jak? Przecież jestem PEWNA, że tak właśnie będzie!
Nie panikuj, powtarzaj sobie: mój synek się nie rozchoruje, mój synek się nie rozchoruje, mój synek się nie rozchoruje.
I wtedy po raz pierwszy stałam się prawdziwą strażniczką moich dzieci. Zaakceptowałam fakt, że mój okruszek może się zarazić, ale zaczęłam też głęboko wierzyć, że tak się nie stanie. Bo przecież NIGDY NIE WIESZ NICZEGO NA PEWNO, prawda?
Chcecie wiedzieć, jak skończyła się ta historia?
Po przyjeździe na miejsce, okazało się, że synek koleżanki nie jest chory, tylko ma alergię! W życiu bym na to nie wpadła, że istnieje jakiekolwiek prawdopodobieństwo, że jego katar okaże się alergią!
Mało tego, na drugi dzień mój mąż tak się rozchorował, że całą dobę spał z gorączka w łóżku, w naszym wspólnym pokoju.
Fryniu także od niego nie przejął wirusa...
Byłam w szoku.
I Wam życzę takiegoż szoku mamuśki panikary. Chrońmy nasze bąble. Tak dużo leży w naszych głowach. Korzystajmy z tego.
Z czasem ten strach stawał się coraz mniej abstrakcyjny. Dziecko zaczynało się ruszać, kopać, czasami milkło na wiele godzin... Umierałam wtedy ze strachu.
Potem, gdy przyszło na świat umierałam ze strachu już regularnie. Każdy dłuższy płacz, zachłyśnięcie się mlekiem, wprawiały mnie w przerażenie. Gdy przychodziła gorączka i kaszel to już całkiem zaczynałam umierać, a kiedy w czwartym miesiącu jego życia wylądowaliśmy w szpitalu, to chodziłam jak umarłe zombie przez cały tydzień.
Do dziś pamiętam doskonale takie noce, gdy będąc już w drugiej ciąży, dostawałam zawału przy każdym kaszlnięciu Natanka.
Albo innym razem, gdy w ogóle nie zmrużyłam oka, leżąc zupełnie sztywna na wznak i nasłuchując, czy aby nie zaczyna wymiotować, bo wieczorem raz zwrócił, więc to na bank będzie jelitówka.
JELITÓWKA i OSPA to były moje największe życiowe koszmary.
A potem urodził się Fryderyczek i zaczęła się prawdziwa jazda. Oprócz poważnych zaburzeń trawienia, mały łapał wszystko i od każdego. Tylko u niego nie kończyło się to na katarku i pokasływaniu, on w moment dostawał zapalenia oskrzeli, albo płuc. Przypominam sobie taką noc, gdy kaszel tak strasznie się nasilił, że mały zaczął się najnormalniej dusić. Jechałam z nim na pogotowie, trzęsąc się cała jak osika. Kolana obijały się jedno o drugie, nie mówiąc już o rękach. Czekając na lekarza byłam już cała sztywna, z totalnie zaciśniętą szczęką.
Często po tak silnym ataku strachu, potrzebowałam dużo czasu, żeby dojść do siebie.
Aż do pewnego dnia...
Kiedyś w rozmowie ze znajomą psycholożką zwierzyłam się z tych swoich paraliżujących lęków o dzieci. A ona powiedziała, że absolutnie nie wolno mi tak robić! Po pierwsze dziecko to wyczuwa i zamiast czuć się bezpieczne, samo zaczyna się bać. A po drugie, istnieje całkiem duże prawdopodobieństwo, że ciągłym lękiem o zdrowie dzieci, przyciągam ich choroby. Ha! No dobrze, tylko jak tego nie robić? Jak przestać czarno widzieć? Wmówić sobie?
I wtedy znajoma użyła porównania, które będę pamiętać już zawsze. Porównania, które pozwoliło mi się uwolnić z mojego permanentnego, panicznego lęku.
- Ty nie możesz przyciągać złego myślami. Ty musisz stać na straży swoich dzieci z tarczą i odpychać od nich zło. Ta tarcza to Twoje pozytywne myślenie.
Dużo rozmyślałam potem na ten temat... Aż do pewnego dnia...
Był piątek. W niedzielę mieliśmy wyjechać nad morze. Ja z moim mężem i dziećmi oraz moja kumpela z synkiem w wieku Nacia.
Wracając do piątku - dostałam telefon. Od kumpeli, że oni już zaczęli się pakować i że super i cieszą się i czekają, tylko Stasiek trochę nosem zaczął pociągać, ale że ona już mu witaminę c dała, wiec będzie git.
Przysięgam, że gdy tylko do mojego mózgu doszedł komunikat "Stasiek trochę nosem zaczął pociągać", natychmiast zesztywniałam. O fuck! Nieee, błagam tylko nie to!
Frycuś był wtedy po zapaleniu płuc, po ANTYBIOTYKU! Więc prawdopodobieństwo, że przejmie gila jest ultra wysokie. W jego przypadku gil praktycznie zawsze kończył się na oskrzelach, więc na bank się zarazi i cały wyjazd szlag trafi! I gdzie ja tam do lekarza się dostanę?! A gdy zacznie się dusić w nocy?! Czy tam jest w ogóle jakieś pogotowie?!
Nagle trzasnęłam się po ryju (w myślach oczywiście). Prrrrrrrr szalona! Miałaś więcej tego nie robić! N-I-E CZ-A-R-N-O-W-I-DZ-I-E-Ć!
Myśl pozytywnie.
Jasne. Tylko jak? Przecież jestem PEWNA, że tak właśnie będzie!
Nie panikuj, powtarzaj sobie: mój synek się nie rozchoruje, mój synek się nie rozchoruje, mój synek się nie rozchoruje.
I wtedy po raz pierwszy stałam się prawdziwą strażniczką moich dzieci. Zaakceptowałam fakt, że mój okruszek może się zarazić, ale zaczęłam też głęboko wierzyć, że tak się nie stanie. Bo przecież NIGDY NIE WIESZ NICZEGO NA PEWNO, prawda?
Chcecie wiedzieć, jak skończyła się ta historia?
Po przyjeździe na miejsce, okazało się, że synek koleżanki nie jest chory, tylko ma alergię! W życiu bym na to nie wpadła, że istnieje jakiekolwiek prawdopodobieństwo, że jego katar okaże się alergią!
Mało tego, na drugi dzień mój mąż tak się rozchorował, że całą dobę spał z gorączka w łóżku, w naszym wspólnym pokoju.
Fryniu także od niego nie przejął wirusa...
Byłam w szoku.
I Wam życzę takiegoż szoku mamuśki panikary. Chrońmy nasze bąble. Tak dużo leży w naszych głowach. Korzystajmy z tego.
wtorek, 1 maja 2018
Sumienie.
Matki można podzielić na dwie główne grupy.
Matki, które nie pilnują się w ciąży, jarają, piją, a po narodzeniu drą ryja, szarpią, leją po nerach, ciągają wózki na imprezy, chleją przy dzieciach, zaniedbują i generalnie mają je w d...e.
Są też matki, które w ciąży boją się kichać i kaszleć, głaszczą brzuch i puszczają im muzykę, wybierają najlepszych lekarzy, regularnie robią badania i choćby wszystko było w najlepszym porządku i tak umierają ze strachu, czy aby dotrwają bezpiecznie do końca. Po narodzinach całkowicie rezygnują z siebie, nie śpią po nocach, karmią piersią pomimo wielu niedogodności, noszą, tulą, lulają, śpiewają kołysanki, czytają książeczki... Gdy smyk o coś wrzeszczy, liczą do dziesięciu, hamują nerwy, zagryzają zęby i... tłumaczą, odwracają uwagę, zagadują. Mówią, że kochają, głaszczą, wspierają, motywują, chwalą, ocierają łzy i umierają ze strachu o maluchy...
Obydwie grupy łączy oczywiście przestrzeń pomiędzy. Wyszczególniłam natomiast akurat te dwie jaskrawe, bo na nich najlepiej widać pewne zjawisko.
Otóż wyrzuty sumienia matek wobec dzieci jest wprost proporcjonalna do ich miłości i zaangażowania.
Matki z grupy pierwszej nie mają wyrzutów!
Krzywdzą dzieci i już.
Stale, codziennie i nie widzą w tym nic złego. Nie widzą swoich błędów. Oby narzucić coś na dziecięcy tyłek, dać ochłap do jedzenia i mieć z głowy, przecież rodzeństwo też potrafi zmienić pieluchę. Niech się cieszy, że nie trafiło do domu dziecka.
Matki troskliwe natomiast stale cierpią na wyrzuty sumienia. A to bo głos uniosła, bo dzisiaj wieczorem nie poczytała, a przecież powinna. A to bo pomyślała, że chciałaby pobyć sama (jak mogła?!). I trylion innych wyrzutów, zupełnie nie mających sensu. Wiecie na pewno o których mówię.
Tak się złożyło, że w ostatnim czasie napisało do mnie kilka "świeżych" mam. Łączyło je zmęczenie i załamanie. Nie nadążały za niczym. Ich dzidziusie wyją dzień i noc... One starają się z całych sił, a i tak wszystko w proszku.
Skąd my to znamy... Witajcie w klubie zombie!
Łączyło ich coś jeszcze - wyrzuty sumienia! Że nie wiedzą, co dolega ich maluchom, że nie mają dość siły, że nie dają wystarczająco dużo uwagi starszemu dziecku, że nie dają wystarczająco dużo uwagi noworodkowi, że chcą pobyć ze starszym, że za mało dają z siebie, bo przecież SĄ MATKI, które z noworodkiem przy cycu wyfroterują podłogi, wypucują baterie w łazience, poukładają w szafach, ugotują dwudaniowy obiad i przyniosą mężowi kapcie w zębach.
Są takie? Naprawdę?
Przechodziłam to. Z resztą pewnie pamiętacie. Czułam się najbardziej ch....wą matką na świecie, a przecież miałam być SUPERMENKĄ! Twardą, zorganizowaną. Matką transformers!
A kto tak powiedział?
Że powinnam?
A kto tak powiedział, że Ty powinnaś. Gdybyś potrafiła, to byś była. Jestem tego pewna.
Ale zwyczajnie pewnych rzeczy nie przeskoczysz!
Tak jak moja znajoma...
W ostatnim trymestrze ciąży test na toksoplazmozę wykazał, że właśnie przeszła tę chorobę. Robiła trzy razy test w czasie całej ciąży, miała bardzo czujnego, dobrego lekarza. Pech straszny sprawił, że nie wychwycili zakażenia na czas. Doszło do zakażenia maleństwa i śliczna "zdrowa" dziewczynka urodziła z wrodzoną toksoplazmozą. Od razu zareagowano, uśpiono chorobę, maleństwo jest pod stałą kontrolą specjalistów, niestety choroba pozostanie z nią do końca życia...
Jej mama jest wypisz wymaluj mamą z drugiej grupy. Troskliwa, cierpliwa, zakochana w córeczce, totalnie w nią zaangażowana...
I nie może sobie wybaczyć...
Choroby swojego maleństwa.
Sobie!
Nie przyczyniła się w najmniejszym stopniu do tej choroby. Nie jadła surowego mięsa, starała się nie jadać poza domem, nie zrobiła NIC CO MOGŁOBY RYZYKOWAĆ ZDROWIE jej dziecka, a dźwiga każdego dnia ogromny wyrzut sumienia...
Tak mamy drogie mamy, prawda? Nękamy same siebie i zadręczamy wyrzutami sumienia, zamiast zwyczajnie zaakceptować, że nie na wszystko mamy wpływ. I nawet, gdy WYDAJE, że wystarczy wykonać większy wysiłek, to często najzwyczajniej w świecie, nie jesteśmy w stanie tego uczynić. Bo jesteśmy tylko mamami, a nie nadludźmi.
To tak jak w grze w karty.
Nacio wymiata po mistrzowsku, natomiast bardzo przeżywa każdą porażkę. Płacze, denerwuje się. Tylko czy ma totalny wpływ na swoją przegraną? Czy ma wpływ na rozdanie kart? Na szczęście przeciwników?
NIE MA.
Dlatego uczę go, że najlepiej jest zwyczajnie zaakceptować "przegraną". Płacz i rwanie włosów z głowy nie ma najmniejszego sensu. Jesteśmy tylko ludźmi, a coś, co już się wydarzyło, stało się historią. Nie ma co dłużej przy niej pozostawać. Trzeba żyć dalej i cieszyć się, że jest taka możliwość.
Kochajcie siebie drogie mamusie!
I nie bądźcie dla siebie takie surowe.
Matki, które nie pilnują się w ciąży, jarają, piją, a po narodzeniu drą ryja, szarpią, leją po nerach, ciągają wózki na imprezy, chleją przy dzieciach, zaniedbują i generalnie mają je w d...e.
Są też matki, które w ciąży boją się kichać i kaszleć, głaszczą brzuch i puszczają im muzykę, wybierają najlepszych lekarzy, regularnie robią badania i choćby wszystko było w najlepszym porządku i tak umierają ze strachu, czy aby dotrwają bezpiecznie do końca. Po narodzinach całkowicie rezygnują z siebie, nie śpią po nocach, karmią piersią pomimo wielu niedogodności, noszą, tulą, lulają, śpiewają kołysanki, czytają książeczki... Gdy smyk o coś wrzeszczy, liczą do dziesięciu, hamują nerwy, zagryzają zęby i... tłumaczą, odwracają uwagę, zagadują. Mówią, że kochają, głaszczą, wspierają, motywują, chwalą, ocierają łzy i umierają ze strachu o maluchy...
Obydwie grupy łączy oczywiście przestrzeń pomiędzy. Wyszczególniłam natomiast akurat te dwie jaskrawe, bo na nich najlepiej widać pewne zjawisko.
Otóż wyrzuty sumienia matek wobec dzieci jest wprost proporcjonalna do ich miłości i zaangażowania.
Matki z grupy pierwszej nie mają wyrzutów!
Krzywdzą dzieci i już.
Stale, codziennie i nie widzą w tym nic złego. Nie widzą swoich błędów. Oby narzucić coś na dziecięcy tyłek, dać ochłap do jedzenia i mieć z głowy, przecież rodzeństwo też potrafi zmienić pieluchę. Niech się cieszy, że nie trafiło do domu dziecka.
Matki troskliwe natomiast stale cierpią na wyrzuty sumienia. A to bo głos uniosła, bo dzisiaj wieczorem nie poczytała, a przecież powinna. A to bo pomyślała, że chciałaby pobyć sama (jak mogła?!). I trylion innych wyrzutów, zupełnie nie mających sensu. Wiecie na pewno o których mówię.
Tak się złożyło, że w ostatnim czasie napisało do mnie kilka "świeżych" mam. Łączyło je zmęczenie i załamanie. Nie nadążały za niczym. Ich dzidziusie wyją dzień i noc... One starają się z całych sił, a i tak wszystko w proszku.
Skąd my to znamy... Witajcie w klubie zombie!
Łączyło ich coś jeszcze - wyrzuty sumienia! Że nie wiedzą, co dolega ich maluchom, że nie mają dość siły, że nie dają wystarczająco dużo uwagi starszemu dziecku, że nie dają wystarczająco dużo uwagi noworodkowi, że chcą pobyć ze starszym, że za mało dają z siebie, bo przecież SĄ MATKI, które z noworodkiem przy cycu wyfroterują podłogi, wypucują baterie w łazience, poukładają w szafach, ugotują dwudaniowy obiad i przyniosą mężowi kapcie w zębach.
Są takie? Naprawdę?
Przechodziłam to. Z resztą pewnie pamiętacie. Czułam się najbardziej ch....wą matką na świecie, a przecież miałam być SUPERMENKĄ! Twardą, zorganizowaną. Matką transformers!
A kto tak powiedział?
Że powinnam?
A kto tak powiedział, że Ty powinnaś. Gdybyś potrafiła, to byś była. Jestem tego pewna.
Ale zwyczajnie pewnych rzeczy nie przeskoczysz!
Tak jak moja znajoma...
W ostatnim trymestrze ciąży test na toksoplazmozę wykazał, że właśnie przeszła tę chorobę. Robiła trzy razy test w czasie całej ciąży, miała bardzo czujnego, dobrego lekarza. Pech straszny sprawił, że nie wychwycili zakażenia na czas. Doszło do zakażenia maleństwa i śliczna "zdrowa" dziewczynka urodziła z wrodzoną toksoplazmozą. Od razu zareagowano, uśpiono chorobę, maleństwo jest pod stałą kontrolą specjalistów, niestety choroba pozostanie z nią do końca życia...
Jej mama jest wypisz wymaluj mamą z drugiej grupy. Troskliwa, cierpliwa, zakochana w córeczce, totalnie w nią zaangażowana...
I nie może sobie wybaczyć...
Choroby swojego maleństwa.
Sobie!
Nie przyczyniła się w najmniejszym stopniu do tej choroby. Nie jadła surowego mięsa, starała się nie jadać poza domem, nie zrobiła NIC CO MOGŁOBY RYZYKOWAĆ ZDROWIE jej dziecka, a dźwiga każdego dnia ogromny wyrzut sumienia...
Tak mamy drogie mamy, prawda? Nękamy same siebie i zadręczamy wyrzutami sumienia, zamiast zwyczajnie zaakceptować, że nie na wszystko mamy wpływ. I nawet, gdy WYDAJE, że wystarczy wykonać większy wysiłek, to często najzwyczajniej w świecie, nie jesteśmy w stanie tego uczynić. Bo jesteśmy tylko mamami, a nie nadludźmi.
To tak jak w grze w karty.
Nacio wymiata po mistrzowsku, natomiast bardzo przeżywa każdą porażkę. Płacze, denerwuje się. Tylko czy ma totalny wpływ na swoją przegraną? Czy ma wpływ na rozdanie kart? Na szczęście przeciwników?
NIE MA.
Dlatego uczę go, że najlepiej jest zwyczajnie zaakceptować "przegraną". Płacz i rwanie włosów z głowy nie ma najmniejszego sensu. Jesteśmy tylko ludźmi, a coś, co już się wydarzyło, stało się historią. Nie ma co dłużej przy niej pozostawać. Trzeba żyć dalej i cieszyć się, że jest taka możliwość.
Kochajcie siebie drogie mamusie!
I nie bądźcie dla siebie takie surowe.
wtorek, 24 kwietnia 2018
Samotna matka.
Od jakiegoś czasu cierpiałam na chroniczny brak weny. Weny do gotowania, do sprzątania, do ustrajania domu, weny do dbania o siebie, do barwnego życia.
Posada kury domowej stała się niekończącą się opowieścią o codziennym sprzątaniu tego samego, praniu tego samego, gotowaniu tego samego, a każdy kolejny dzień zlewał się z poprzednim. I w tym wszystkim ja. Zblazowana, znudzona i... rozleniwiona.
Frycio przestawił się i zaczął wstawać o dziesiątej. To i ja o dziesiątej. Tłumaczyłam sobie, że po raz pierwszy od siedmiu lat, mam szansę nieco odespać.
I to była prawda.
A wszystko przez mojego męża, bo to on zaproponował mi wymiankę przy porannych obowiązkach. Przejął śniadanie i przygotowywanie Natanka do przedszkola.
A ja i mój pachnący pościelą, cieplutki mały synuś mamuni odsypialiśmy z prawdziwą rozkoszą. Co odsypialiśmy? No, te tysiące nieprzespanych nocy oraz moją nową namiętność i hobby - seriale! Pasjami oglądałam "Outlandera" czy "The Crown".
Coraz częściej rezygnowałam z uporządkowywania naszego mieszkania, bo i tak po godzinie nie było śladu po moim wysiłku, więc po co? Poddałam się. Popłynęłam z nurtem rzeki, wytyczonym przez mojego dwulatka. Pozwoliłam sobie na to zupełnie świadomie. Pobyć tak w tym zawieszeniu, zamyśleniu... Cieszę się, z tego. Czułam, że mam do tego prawo.
Z czasem jednak coś zaczęło mnie nieco gnieść i uwierać. Zrobiło się tak... byle jak.
Aż tak się złożyło, że tata mych dzieci wyjechał.
Zostałam zupełnie sama na polu bitwy i wiedziałam, że aby przetrwać od rana do wieczora z dzieciakami przez sześć dni, przejmując wszystkie obowiązki, muszę spiąć tyłek i mocno przeorganizować nasz dotychczasowy rytm slow, zapiąć pasy i modlić się, aby TO przeżyć.
Udało się. Ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu.
Od pierwszego dnia dostałam ogromny zastrzyk energii. Od świtu po zmierzch. Robiłam z chłopakami rzeczy wcześniej niemożliwe i wszystko się udawało. A do tego ten mój wyjątkowo radosny nastrój, tydzień przed okresem?!
Nagle okazało się, że gdy trzeba, to w godzinę można zrobić trylion różnych rzeczy. Jak się chce to w chacie może być porządek, tylko trzeba go na bieżąco podtrzymywać i dyscyplinować malucha bo przecież wszystko zależy od MOJEJ motywacji i wysiłku. Jestem królową i to ja rządzę! To ja decyduję, czy kibel będzie lśnił, a piach z piaskownicy zostanie tam, gdzie jego miejsce!
I nie wiem, czy Wy też tak macie, ale ja przypomniałam sobie jak bardzo kocham porządek... Porządek daje mi ukojenie, poczucie bezpieczeństwa, i prawdziwy relaks!
Oh, powiem Wam, że przez te kilka dni byłam urobiona po pachy, tęskniąca, ale mimo wszystko szczęśliwa. Bo czułam, że jestem sprawcą mojej rzeczywistości.
Całe to doświadczenie dało mi wiele refleksji...
Po pierwsze, kiedy musisz, jesteś w stanie zrobić dwa razy tyle, niż jak wtedy, gdy nie musisz.
Po drugie, gdy rzeczywistość Cię do czegoś zmusza, bierzesz ster w swoje ręce i paradoksalnie, wszystko zaczyna zależeć od Ciebie.
Po trzecie, czasami możesz natrafić na skały i wtedy ster to można w d... sobie wsadzić.
Nie wiem ile czasu byłabym w stanie tak sobie w tej szczęśliwej samodzielności wytrwać. Tydzień? Dwa?
Wiem natomiast jedno. Ja przez te sześć dni miałam zdrowe ciało, opłacone mieszkanie, zatankowany samochód, i kasę w portfelu, ale ile samotnych kobiet oprócz ogarnięcia domu i dzieci, musi w tym samym czasie pójść jeszcze do pracy, zorganizować opiekę dla dzieci i z jednej pensji zapewnić sobie i dzieciom to, czego potrzebują. Nie wiem co by było, gdybym została z tym wszystkim sama. Gdzie podziałaby się moja radość z wolności?
Intuicyjnie natomiast czuję, że zgodnie z zasadą "im więcej musisz, tym więcej potrafisz", podjęłabym walkę i nawet mogłabym sama siebie zaskoczyć.
Jak te miliony dzielnych, samotnych mam każdego dnia...
Miliony prawdziwych bohaterek.
Posada kury domowej stała się niekończącą się opowieścią o codziennym sprzątaniu tego samego, praniu tego samego, gotowaniu tego samego, a każdy kolejny dzień zlewał się z poprzednim. I w tym wszystkim ja. Zblazowana, znudzona i... rozleniwiona.
Frycio przestawił się i zaczął wstawać o dziesiątej. To i ja o dziesiątej. Tłumaczyłam sobie, że po raz pierwszy od siedmiu lat, mam szansę nieco odespać.
I to była prawda.
A wszystko przez mojego męża, bo to on zaproponował mi wymiankę przy porannych obowiązkach. Przejął śniadanie i przygotowywanie Natanka do przedszkola.
A ja i mój pachnący pościelą, cieplutki mały synuś mamuni odsypialiśmy z prawdziwą rozkoszą. Co odsypialiśmy? No, te tysiące nieprzespanych nocy oraz moją nową namiętność i hobby - seriale! Pasjami oglądałam "Outlandera" czy "The Crown".
Coraz częściej rezygnowałam z uporządkowywania naszego mieszkania, bo i tak po godzinie nie było śladu po moim wysiłku, więc po co? Poddałam się. Popłynęłam z nurtem rzeki, wytyczonym przez mojego dwulatka. Pozwoliłam sobie na to zupełnie świadomie. Pobyć tak w tym zawieszeniu, zamyśleniu... Cieszę się, z tego. Czułam, że mam do tego prawo.
Z czasem jednak coś zaczęło mnie nieco gnieść i uwierać. Zrobiło się tak... byle jak.
Aż tak się złożyło, że tata mych dzieci wyjechał.
Zostałam zupełnie sama na polu bitwy i wiedziałam, że aby przetrwać od rana do wieczora z dzieciakami przez sześć dni, przejmując wszystkie obowiązki, muszę spiąć tyłek i mocno przeorganizować nasz dotychczasowy rytm slow, zapiąć pasy i modlić się, aby TO przeżyć.
Udało się. Ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu.
Od pierwszego dnia dostałam ogromny zastrzyk energii. Od świtu po zmierzch. Robiłam z chłopakami rzeczy wcześniej niemożliwe i wszystko się udawało. A do tego ten mój wyjątkowo radosny nastrój, tydzień przed okresem?!
Nagle okazało się, że gdy trzeba, to w godzinę można zrobić trylion różnych rzeczy. Jak się chce to w chacie może być porządek, tylko trzeba go na bieżąco podtrzymywać i dyscyplinować malucha bo przecież wszystko zależy od MOJEJ motywacji i wysiłku. Jestem królową i to ja rządzę! To ja decyduję, czy kibel będzie lśnił, a piach z piaskownicy zostanie tam, gdzie jego miejsce!
I nie wiem, czy Wy też tak macie, ale ja przypomniałam sobie jak bardzo kocham porządek... Porządek daje mi ukojenie, poczucie bezpieczeństwa, i prawdziwy relaks!
Oh, powiem Wam, że przez te kilka dni byłam urobiona po pachy, tęskniąca, ale mimo wszystko szczęśliwa. Bo czułam, że jestem sprawcą mojej rzeczywistości.
Całe to doświadczenie dało mi wiele refleksji...
Po pierwsze, kiedy musisz, jesteś w stanie zrobić dwa razy tyle, niż jak wtedy, gdy nie musisz.
Po drugie, gdy rzeczywistość Cię do czegoś zmusza, bierzesz ster w swoje ręce i paradoksalnie, wszystko zaczyna zależeć od Ciebie.
Po trzecie, czasami możesz natrafić na skały i wtedy ster to można w d... sobie wsadzić.
Nie wiem ile czasu byłabym w stanie tak sobie w tej szczęśliwej samodzielności wytrwać. Tydzień? Dwa?
Wiem natomiast jedno. Ja przez te sześć dni miałam zdrowe ciało, opłacone mieszkanie, zatankowany samochód, i kasę w portfelu, ale ile samotnych kobiet oprócz ogarnięcia domu i dzieci, musi w tym samym czasie pójść jeszcze do pracy, zorganizować opiekę dla dzieci i z jednej pensji zapewnić sobie i dzieciom to, czego potrzebują. Nie wiem co by było, gdybym została z tym wszystkim sama. Gdzie podziałaby się moja radość z wolności?
Intuicyjnie natomiast czuję, że zgodnie z zasadą "im więcej musisz, tym więcej potrafisz", podjęłabym walkę i nawet mogłabym sama siebie zaskoczyć.
Jak te miliony dzielnych, samotnych mam każdego dnia...
Miliony prawdziwych bohaterek.
wtorek, 17 kwietnia 2018
Nie mieć oczekiwań.
Opowiem Wam dzisiaj o czymś, co odkryłam na przełomie minionego roku. Jest to zjawisko, którego świadomość odmieniła diametralnie moje życie, uzdrowiła wiele relacji, a także ukoiła wewnętrzne zadry i żale.
Zacznijmy od tego, że po przyjściu na świat dzieci, znaczna część małżeństw zostaje wystawiona na próbę i myślę, że spora większość zebranych teraz przy ekranie kobiet przyzna mi rację, że określenie "zostaje wystawiona na próbę" okazuje się tutaj zbyt lakoniczne.
Nazwijmy zatem rzeczy po imieniu. Z doświadczenia własnego oraz rozmaitych moich koleżanek tudzież różnych innych żonomatek, które napotkałam na swojej drodze, wiem że gdy rodzą się małe wrzeszczące kluski, a potem niby rosną, ale nie zaprzestają wrzeszczeć, nie śpią po nocach, mają jelitówki, albo rosną im zęby, jednym słowem spokojny żywot bezdzietnych przemeblowują, przewartościowują i zamieniają w koszmar... Wówczas twórcy, tych ósmych cudów świata, mają ochotę się pozabijać, bo żadne z nich nie ma siły, ani ochoty dźwigać tego całego majdanu samemu, a jeśli nawet któreś w imię wielkiej miłości będzie chciało, to daję mu dwa, może trzy tygodnie, aż podążając za ogólną zasadą, złamie się, nie wytrzyma i najzwyczajniej w świecie zacznie drzeć ryja.
A darcie ryja jest wciągające. Ooo taaak. Jak jedzenie słonecznika albo popcornu. Bo jak już raz się wydrzesz, to nagle czujesz, że lżej jakoś i człowiek rozluźniony się robi. Jaka to miła odmiana od tego kilkumiesięcznego spięcia całodobowego. Chwilami można się nawet zapomnieć.
Ale uwaga, wszystko do momentu, gdy odbiorca nie zechce się odwdzięczyć. Wtedy to już klops, moi mili państwo. Zaczynają się wyzwiska, wulgaryzmy, niekończące pretensje. Przykro mi, ale właśnie wpadliście w wir machiny, służącej do zagłady małżeństwa. Bo jeśli już trzeba krzyczeć do siebie, to dlatego że ktoś nie słyszy. A jeśli nie słyszy to znaczy, że znacznie już oddalony...
Miałam totalnie wszystkiego dość. Ciągle na niego czekałam, liczyłam, prosiłam. Sama czułam się okropnie. Jak pies na łańcuchu, bez miski z wodą i żarciem. U D U P I O N A. W deszczowy, zimny dzień. Słaba i tak strasznie zależna od kogoś, kto coraz bardziej dom omijał szerokim łukiem.
A im więcej czekałam, tym bardziej czułam się zawiedziona, rosła wtedy we mnie frustracja i złość. Nawarstwiały się, a ja przeistaczałam się w wiedźmę. Nienawidzącą, pełną żalu, smutku i goryczy.
Jezu jak ja siebie wtedy nie lubiłam!
I wówczas, pewnego dnia stwierdziłam, że mam wszystkiego dosyć. Nie będę dłużej prosić i czekać. Nie to nie! Sama sobie poradzę. Bez łachy.
Przeplanowałam dzień tak, aby wykluczyć tatę moich dzieci ze wszystkich obowiązków, a samej dać sobie radę. Nagle okazało się, że można. Poczułam siłę. Wiarę w siebie! Niezależność!
I zmęczenie...
Ale byłam twarda. Przestałam prosić. Przestałam czekać i się zawodzić. Przestałam czuć tę gorycz, gdy ktoś cię po raz kolejny ignoruje. Byłam tylko ja, moje obowiązki i mój wewnętrzny spokój.
Zrobiłam to wszystko absolutnie intuicyjnie...
A potem dowiedziałam się, że na pewnym etapie samorozwoju, naturalnie dochodzi się do momentu, w którym dociera do człowieka, że wszystko zależy od niego. Wtedy uwalniasz się od innych. Nie masz oczekiwań, bo po co? Sama jesteś w stanie sobie poradzić. Momentami jest trudno, to fakt. Ale przynajmniej nikt nie dokłada Ci ciężaru w postaci poczucia żalu lub złości płynących z niespełnienia oczekiwań.
Mało tego, my nie mamy prawa mieć oczekiwań wobec kogokolwiek. Każdy człowiek to wolna jednostka. Nawet mąż. On jak każdy wolny człowiek może pomagać, a nie musi. Nie musi dźwigać uwieszonej na sobie żony, która i tak ciągle ma pretensje.
Ale jak tak żyć, zapytacie. Dlaczego mamy być skazane same na siebie? Ze wszystkim? A oni, to co, święte krowy?
Otóż nie mieć oczekiwań to także dać komuś szansę na inicjatywę, na ruch z własnej woli. Mężczyźni uwielbiają być sprawcami. Nie cierpią wykonywania poleceń. A od wrzeszczących wiedźm, to już wcale.
Nagle okazało się, że mój mąż, od którego przestałam wymagać, sam zaczął się angażować. Powoli, nieufnie, ale jednak. Zaczął mieć zapał, bo nie czuł już ciężaru uczepionej żony. Pozwoliło to nam się zbliżyć i na nowo zaprzyjaźnić. Czasami tylko jeszcze się zapominam... Ale gorzki, znajomy smak zawodu, szybko sprowadza mnie na ziemię...
Spróbujcie kochane. Na początku będziecie czuły się nieswojo, może nawet poczujecie złość, ale jeśli poczujecie w środku tę chęć uwolnienia się, wygracie.
Zacznijmy od tego, że po przyjściu na świat dzieci, znaczna część małżeństw zostaje wystawiona na próbę i myślę, że spora większość zebranych teraz przy ekranie kobiet przyzna mi rację, że określenie "zostaje wystawiona na próbę" okazuje się tutaj zbyt lakoniczne.
Nazwijmy zatem rzeczy po imieniu. Z doświadczenia własnego oraz rozmaitych moich koleżanek tudzież różnych innych żonomatek, które napotkałam na swojej drodze, wiem że gdy rodzą się małe wrzeszczące kluski, a potem niby rosną, ale nie zaprzestają wrzeszczeć, nie śpią po nocach, mają jelitówki, albo rosną im zęby, jednym słowem spokojny żywot bezdzietnych przemeblowują, przewartościowują i zamieniają w koszmar... Wówczas twórcy, tych ósmych cudów świata, mają ochotę się pozabijać, bo żadne z nich nie ma siły, ani ochoty dźwigać tego całego majdanu samemu, a jeśli nawet któreś w imię wielkiej miłości będzie chciało, to daję mu dwa, może trzy tygodnie, aż podążając za ogólną zasadą, złamie się, nie wytrzyma i najzwyczajniej w świecie zacznie drzeć ryja.
A darcie ryja jest wciągające. Ooo taaak. Jak jedzenie słonecznika albo popcornu. Bo jak już raz się wydrzesz, to nagle czujesz, że lżej jakoś i człowiek rozluźniony się robi. Jaka to miła odmiana od tego kilkumiesięcznego spięcia całodobowego. Chwilami można się nawet zapomnieć.
Ale uwaga, wszystko do momentu, gdy odbiorca nie zechce się odwdzięczyć. Wtedy to już klops, moi mili państwo. Zaczynają się wyzwiska, wulgaryzmy, niekończące pretensje. Przykro mi, ale właśnie wpadliście w wir machiny, służącej do zagłady małżeństwa. Bo jeśli już trzeba krzyczeć do siebie, to dlatego że ktoś nie słyszy. A jeśli nie słyszy to znaczy, że znacznie już oddalony...
Miałam totalnie wszystkiego dość. Ciągle na niego czekałam, liczyłam, prosiłam. Sama czułam się okropnie. Jak pies na łańcuchu, bez miski z wodą i żarciem. U D U P I O N A. W deszczowy, zimny dzień. Słaba i tak strasznie zależna od kogoś, kto coraz bardziej dom omijał szerokim łukiem.
A im więcej czekałam, tym bardziej czułam się zawiedziona, rosła wtedy we mnie frustracja i złość. Nawarstwiały się, a ja przeistaczałam się w wiedźmę. Nienawidzącą, pełną żalu, smutku i goryczy.
Jezu jak ja siebie wtedy nie lubiłam!
I wówczas, pewnego dnia stwierdziłam, że mam wszystkiego dosyć. Nie będę dłużej prosić i czekać. Nie to nie! Sama sobie poradzę. Bez łachy.
Przeplanowałam dzień tak, aby wykluczyć tatę moich dzieci ze wszystkich obowiązków, a samej dać sobie radę. Nagle okazało się, że można. Poczułam siłę. Wiarę w siebie! Niezależność!
I zmęczenie...
Ale byłam twarda. Przestałam prosić. Przestałam czekać i się zawodzić. Przestałam czuć tę gorycz, gdy ktoś cię po raz kolejny ignoruje. Byłam tylko ja, moje obowiązki i mój wewnętrzny spokój.
Zrobiłam to wszystko absolutnie intuicyjnie...
A potem dowiedziałam się, że na pewnym etapie samorozwoju, naturalnie dochodzi się do momentu, w którym dociera do człowieka, że wszystko zależy od niego. Wtedy uwalniasz się od innych. Nie masz oczekiwań, bo po co? Sama jesteś w stanie sobie poradzić. Momentami jest trudno, to fakt. Ale przynajmniej nikt nie dokłada Ci ciężaru w postaci poczucia żalu lub złości płynących z niespełnienia oczekiwań.
Mało tego, my nie mamy prawa mieć oczekiwań wobec kogokolwiek. Każdy człowiek to wolna jednostka. Nawet mąż. On jak każdy wolny człowiek może pomagać, a nie musi. Nie musi dźwigać uwieszonej na sobie żony, która i tak ciągle ma pretensje.
Ale jak tak żyć, zapytacie. Dlaczego mamy być skazane same na siebie? Ze wszystkim? A oni, to co, święte krowy?
Otóż nie mieć oczekiwań to także dać komuś szansę na inicjatywę, na ruch z własnej woli. Mężczyźni uwielbiają być sprawcami. Nie cierpią wykonywania poleceń. A od wrzeszczących wiedźm, to już wcale.
Nagle okazało się, że mój mąż, od którego przestałam wymagać, sam zaczął się angażować. Powoli, nieufnie, ale jednak. Zaczął mieć zapał, bo nie czuł już ciężaru uczepionej żony. Pozwoliło to nam się zbliżyć i na nowo zaprzyjaźnić. Czasami tylko jeszcze się zapominam... Ale gorzki, znajomy smak zawodu, szybko sprowadza mnie na ziemię...
Spróbujcie kochane. Na początku będziecie czuły się nieswojo, może nawet poczujecie złość, ale jeśli poczujecie w środku tę chęć uwolnienia się, wygracie.
poniedziałek, 9 kwietnia 2018
Jestem.
Znacie to uczucie, gdy robiliście w swoim życiu coś pasjami, coś co dawało Wam niebywałą satysfakcję, a potem musieliście z tego zrezygnować, żeby po dłuższym czasie stwierdzić, że pragniecie do tego wrócić, po czym za nic w świecie nie możecie zrobić tego pierwszego kroku?
Jeśli znacie, to wiedzcie, że i ja tak mam i właśnie robię ten pierwszy krok, pokonuję niewidzialną barierę i czuję ogromną satysfakcję. Jessssst! Udało się!
Tak samo miałam z powrotem do treningów po urodzeniu Fryderyka. Nie mogłam. No normalnie nie mogłam przezwyciężyć tego strasznego oporu. A gdy już znalazłam się na utęsknionej sali treningowej, popłakałam się ze szczęścia.
Ćwiczę do dziś i nie wyobrażam sobie tego nie robić.
W tzw. międzyczasie pojawiło się w moim umyśle nawet kilka tematów, ale uschły. Przeminęły...
Dziś więc będzie na luzaku. Opowiem nieco o naszej obecnej rzeczywistości... Na rozgrzewkę.
Zawód wykonywany - ostatnio mnie zapytano.
- Siedzę z synkiem w domu - odpowiedziałam najbardziej pretensjonalnie, jak tylko można.
Dopiero potem stwierdziłam, że da się o wiele bardziej trafnie określić moje położenie zawodowe.
Zatem - towarzyszę mojemu niespełna trzyletniemu synkowi w dorastaniu.
Fryderyk to cudowny przyjaciel i kompan. Delektuję się naszym razem spędzanym czasem. Tym tylko we dwoje. Pielęgnowaniem Go i tuleniem. Naszymi rozmowami i wygłupami, jego dziecięcymi spostrzeżeniami.
Codziennie dziękuję Bogu za każdą wspólną chwilę.
Fryniu jest bardzo inteligentnym, sprytnym i odważnym chłopcem. Ma silny charakter.
Zapewne będzie dyrektorem.
Już jest.
Ale ja pozostaję prezesem... Przynajmniej z założenia.
Fryniu lubi kombinować, upierać się przy swoim i jest bardzo samodzielny. I wesoły.
I kocha Lusię - naszego nowego psa.
Nie lubi za to jeść. Chyba, że kociejatkę (tłum. czekoladkę).
Nacio...
Nacio to chłopiec jak z bajki. Ponadprzeciętnie inteligentny. Uwielbia łamigłówki, zagadki, zgadywanki i zadania matematyczne. Te ostatnie rozpykuje w ramach zabawy popołudniami. Jest świetnym graczem we wszelkie gry: karciane, planszówki, szachy. Jego umysł musi stale pracować, bo inaczej jest przecież taaak nudno. Natan jest niebywale wrażliwy, empatyczny, pomocny i cierpliwy. A do tego prawdziwy z niego dżentelmen. Przynajmniej wobec mamusi. I tego się trzymajmy.
Moi chłopcy bardzo się kochają i nie cierpią. Przytulają i kłócą. Całują sobie zbite kolanka i guzy na głowie, ale także walą po łbach, gdy matka nie widzi. Płaczą i przepraszają...
Czyli wszystko w normie...
A mama...
Ja jestem już zupełnie inną mamą, niż kilka lat temu. Dzięki Fryciowi nabyłam niebywałego doświadczenia. On jest dla mnie prawdziwym nauczycielem. Niemalże sensejem. Mistrzem. Serio.
Jego mała osóbka tak dała mi w ciry... Podniosła poprzeczkę tak wysoko, że nie było szans, aby nie przejść załamki.
Ale dzięki temu miałam możliwość lepiej poznać samą siebie, odkryć swe różne strony, zrozumieć i dokonać ogromnego rozwoju osobistego, który nadal trwa i daje mi ogromny spokój i satysfakcję...
Teraz jest dobrze. Kocham nasz dom, rodzinę, moją rolę. Staram się nią nacieszyć na zapas, bo od września starszy krasnal idzie do szkoły, młodszy do przedszkola, a mama do pracy (o Jezusie!)
Przynajmniej taki jest plan 😊😊😊😊
Choć zawsze można go lekko zmodyfikować, prawda? 😈
Jeśli znacie, to wiedzcie, że i ja tak mam i właśnie robię ten pierwszy krok, pokonuję niewidzialną barierę i czuję ogromną satysfakcję. Jessssst! Udało się!
Tak samo miałam z powrotem do treningów po urodzeniu Fryderyka. Nie mogłam. No normalnie nie mogłam przezwyciężyć tego strasznego oporu. A gdy już znalazłam się na utęsknionej sali treningowej, popłakałam się ze szczęścia.
Ćwiczę do dziś i nie wyobrażam sobie tego nie robić.
W tzw. międzyczasie pojawiło się w moim umyśle nawet kilka tematów, ale uschły. Przeminęły...
Dziś więc będzie na luzaku. Opowiem nieco o naszej obecnej rzeczywistości... Na rozgrzewkę.
Zawód wykonywany - ostatnio mnie zapytano.
- Siedzę z synkiem w domu - odpowiedziałam najbardziej pretensjonalnie, jak tylko można.
Dopiero potem stwierdziłam, że da się o wiele bardziej trafnie określić moje położenie zawodowe.
Zatem - towarzyszę mojemu niespełna trzyletniemu synkowi w dorastaniu.
Fryderyk to cudowny przyjaciel i kompan. Delektuję się naszym razem spędzanym czasem. Tym tylko we dwoje. Pielęgnowaniem Go i tuleniem. Naszymi rozmowami i wygłupami, jego dziecięcymi spostrzeżeniami.
Codziennie dziękuję Bogu za każdą wspólną chwilę.
Fryniu jest bardzo inteligentnym, sprytnym i odważnym chłopcem. Ma silny charakter.
Zapewne będzie dyrektorem.
Już jest.
Ale ja pozostaję prezesem... Przynajmniej z założenia.
Fryniu lubi kombinować, upierać się przy swoim i jest bardzo samodzielny. I wesoły.
I kocha Lusię - naszego nowego psa.
Nie lubi za to jeść. Chyba, że kociejatkę (tłum. czekoladkę).
Nacio...
Nacio to chłopiec jak z bajki. Ponadprzeciętnie inteligentny. Uwielbia łamigłówki, zagadki, zgadywanki i zadania matematyczne. Te ostatnie rozpykuje w ramach zabawy popołudniami. Jest świetnym graczem we wszelkie gry: karciane, planszówki, szachy. Jego umysł musi stale pracować, bo inaczej jest przecież taaak nudno. Natan jest niebywale wrażliwy, empatyczny, pomocny i cierpliwy. A do tego prawdziwy z niego dżentelmen. Przynajmniej wobec mamusi. I tego się trzymajmy.
Moi chłopcy bardzo się kochają i nie cierpią. Przytulają i kłócą. Całują sobie zbite kolanka i guzy na głowie, ale także walą po łbach, gdy matka nie widzi. Płaczą i przepraszają...
Czyli wszystko w normie...
A mama...
Ja jestem już zupełnie inną mamą, niż kilka lat temu. Dzięki Fryciowi nabyłam niebywałego doświadczenia. On jest dla mnie prawdziwym nauczycielem. Niemalże sensejem. Mistrzem. Serio.
Jego mała osóbka tak dała mi w ciry... Podniosła poprzeczkę tak wysoko, że nie było szans, aby nie przejść załamki.
Ale dzięki temu miałam możliwość lepiej poznać samą siebie, odkryć swe różne strony, zrozumieć i dokonać ogromnego rozwoju osobistego, który nadal trwa i daje mi ogromny spokój i satysfakcję...
Teraz jest dobrze. Kocham nasz dom, rodzinę, moją rolę. Staram się nią nacieszyć na zapas, bo od września starszy krasnal idzie do szkoły, młodszy do przedszkola, a mama do pracy (o Jezusie!)
Przynajmniej taki jest plan 😊😊😊😊
Choć zawsze można go lekko zmodyfikować, prawda? 😈
wtorek, 23 stycznia 2018
Nauczka.
Było to pewnego popołudnia.
Popołudnie jak jedno z wielu w życiu matki.
Popołudnie, kiedy to po wykonaniu tryliona czynności około domowych, kobieta czynu, zaraz po tym gdy podała do stołu, stoczyła bitwę o każdy z dziesięciu kęsów, jakże wstrętnego przecież obiadu (każdy jest wstrętny z założenia, bo to obiad), zabrała ze stołu, wyrzuciła do kosza (zamykając przy tym oczy, zaciskając zęby), pochowawszy resztę do mycia, usiadła.
Pierwszy raz od rana usadowiła swoje poślady na kanapie i już, już ma zniknąć...zaszyć się ma, bez poczucia winy najmniejszej, w otchłani instagrama...
Gdy słyszy zbliżających się intruzów.
O żesz kurrrr.
Usiedli.
Oczywiście. Bo przecież jakże inaczej. Zapomniała matka, że ma ogon?! Dwa ogony. Na stałe? To przypomnieli.
Jeden z koszyczkiem na zabawki na głowie. Z trawy był koszyk.
- Mamo źobać mam kapejuś. (mamo zobacz mam kapelusz)
- Yhym.
(I tutaj ostrzegam Was moje drogie - odpowiedź zbywająca "yhym" może słono Was kosztować.)
Po trzydziestu sekundach bowiem, od "yhym" rypną Frycek kapejusiem, to znaczy koszykiem swego brata.
- Aaaaaa łaaaa. - rzecze bjat tj. brat.
- Fryderyku! Nie wolno bić braciszka! To boli! - reaguję książkowo.
Po piętnastu sekundach strzelił Fryderyk brata koszykiem ponownie.
- Aaaa łaaa. Mamuś on mnie bije!
- Frycek! Do jasnej pogody! (nie pytajcie mnie o sens tego wezwania, ważne, że dodaje mocy). Nie wolno bić!
Klękam przed oprawcą. Chwytam za ramionka. Patrzę w oczy i mówię. Groźno.
- Fryderyku nie wolno bić. To boli Twojego braciszka. Jeśli jeszcze raz go uderzysz, to dostaniesz karę!
Wstaję. Łykam herbatę. Brawo ja. Idealna reakcja. Przecież wiem. Bo przeczytałam bilion książek na temat wychowywania dzieci. Przecież dzięki mojej wiedzy i zaangażowaniu, Nacio to chodzący ideał. Dziecko miłe sercu i duszy.
Chlast. No rypnął go znowu.
O nie!
Wstaję. Chwytam czorta. Sadzam na krześle przy ścianie i mówię.
- Fryderyku dostajesz karę, bo uderzyłeś Natanka. Prosiłam, żebyś tego nie robił, a ty nie posłuchałeś mnie. Dlatego będziesz tutaj siedział dwie minuty.
Usiadłam na kanapie.
Fryderyk w ryk. Rzucam okiem. Lecą krokodyle łzy.
Po minucie schodzi, wyciera gile w rękaw i oznajmia - juś mi mineło. (już mu minęło)...
Mimo trudności zachowuję powagę i sadzam go spowrotem na krzesło.
Znowu żal za grzechy...
Serce mięknie.
Biedny mój. Robaczek kochany. Serdelek słodziutki... Moje maleństwo cudowne.
Dwie minuty mijają.
Kucam, przed winowajcą i recytuję:
- Fryderyku twoja kara dobiegła końca. Dostałeś ją, bo biłeś brata. Nie wolno bić, bo to boli.
Jeśli jeszcze raz go uderzysz, znowu dostaniesz karę.
- Yhy. - Wydusił przez łzy.
Przytuliłam mojego kupidynka, otarłam najsłodszą buziuńkę z łez...
A do uszu moich dobiegło:
- I tak go ściele. (i tak go strzelę)
- Coooo? - pytam bo nie wierzę.
- I tak go wajne, jak bede ściał. (i tak go walnę, jak będę chciał). Kosikiem.(koszykiem)
Odrzekło moje słodkie dziecię o twarzy anioła...
- Tylko sssssssspróbuj! - syknęłam ja, zupełnie niezgodnie z nowoczesnymi trendami w wychowywaniu dzieci.
Popołudnie jak jedno z wielu w życiu matki.
Popołudnie, kiedy to po wykonaniu tryliona czynności około domowych, kobieta czynu, zaraz po tym gdy podała do stołu, stoczyła bitwę o każdy z dziesięciu kęsów, jakże wstrętnego przecież obiadu (każdy jest wstrętny z założenia, bo to obiad), zabrała ze stołu, wyrzuciła do kosza (zamykając przy tym oczy, zaciskając zęby), pochowawszy resztę do mycia, usiadła.
Pierwszy raz od rana usadowiła swoje poślady na kanapie i już, już ma zniknąć...zaszyć się ma, bez poczucia winy najmniejszej, w otchłani instagrama...
Gdy słyszy zbliżających się intruzów.
O żesz kurrrr.
Usiedli.
Oczywiście. Bo przecież jakże inaczej. Zapomniała matka, że ma ogon?! Dwa ogony. Na stałe? To przypomnieli.
Jeden z koszyczkiem na zabawki na głowie. Z trawy był koszyk.
- Mamo źobać mam kapejuś. (mamo zobacz mam kapelusz)
- Yhym.
(I tutaj ostrzegam Was moje drogie - odpowiedź zbywająca "yhym" może słono Was kosztować.)
Po trzydziestu sekundach bowiem, od "yhym" rypną Frycek kapejusiem, to znaczy koszykiem swego brata.
- Aaaaaa łaaaa. - rzecze bjat tj. brat.
- Fryderyku! Nie wolno bić braciszka! To boli! - reaguję książkowo.
Po piętnastu sekundach strzelił Fryderyk brata koszykiem ponownie.
- Aaaa łaaa. Mamuś on mnie bije!
- Frycek! Do jasnej pogody! (nie pytajcie mnie o sens tego wezwania, ważne, że dodaje mocy). Nie wolno bić!
Klękam przed oprawcą. Chwytam za ramionka. Patrzę w oczy i mówię. Groźno.
- Fryderyku nie wolno bić. To boli Twojego braciszka. Jeśli jeszcze raz go uderzysz, to dostaniesz karę!
Wstaję. Łykam herbatę. Brawo ja. Idealna reakcja. Przecież wiem. Bo przeczytałam bilion książek na temat wychowywania dzieci. Przecież dzięki mojej wiedzy i zaangażowaniu, Nacio to chodzący ideał. Dziecko miłe sercu i duszy.
Chlast. No rypnął go znowu.
O nie!
Wstaję. Chwytam czorta. Sadzam na krześle przy ścianie i mówię.
- Fryderyku dostajesz karę, bo uderzyłeś Natanka. Prosiłam, żebyś tego nie robił, a ty nie posłuchałeś mnie. Dlatego będziesz tutaj siedział dwie minuty.
Usiadłam na kanapie.
Fryderyk w ryk. Rzucam okiem. Lecą krokodyle łzy.
Po minucie schodzi, wyciera gile w rękaw i oznajmia - juś mi mineło. (już mu minęło)...
Mimo trudności zachowuję powagę i sadzam go spowrotem na krzesło.
Znowu żal za grzechy...
Serce mięknie.
Biedny mój. Robaczek kochany. Serdelek słodziutki... Moje maleństwo cudowne.
Dwie minuty mijają.
Kucam, przed winowajcą i recytuję:
- Fryderyku twoja kara dobiegła końca. Dostałeś ją, bo biłeś brata. Nie wolno bić, bo to boli.
Jeśli jeszcze raz go uderzysz, znowu dostaniesz karę.
- Yhy. - Wydusił przez łzy.
Przytuliłam mojego kupidynka, otarłam najsłodszą buziuńkę z łez...
A do uszu moich dobiegło:
- I tak go ściele. (i tak go strzelę)
- Coooo? - pytam bo nie wierzę.
- I tak go wajne, jak bede ściał. (i tak go walnę, jak będę chciał). Kosikiem.(koszykiem)
Odrzekło moje słodkie dziecię o twarzy anioła...
- Tylko sssssssspróbuj! - syknęłam ja, zupełnie niezgodnie z nowoczesnymi trendami w wychowywaniu dzieci.