Wpadłam tylko na chwilę.
Usprawiedliwić nieobecność swą zmuszona jestem. Otóż moi drodzy czytacze, nie piszę, bo jestem niezmiernie zajęta.
Jestem niezmiernie zajęta pławieniem się i taplaniem w cudowności bycia mamą dziecka totalnie bezwzględnie cudownego.
Kilka dobrych dni temu wrócił mój ukochany, najgrzeczniejszy na świecie Synu. Pewnego dnia obudził się z uśmiechem na pysiu, i dotąd jest fajowski, uśmiechnięty, grzeczny, przytulaśny i bezproblemowy. Czyli dla wielu mam po prostu normalny.
I teraz powiem Wam drogie mamy bezproblemowych dzieci - nawet nie zdajecie sobie sprawy jakiż to wielki dar i błogosławieństwo. Ja wiem, bo mam porównanie...
A teraz tylko modły do nieba wznoszę, aby mój bobas tak wysoce wspaniały, pozostał w stanie niezmiennym jak najdłużej ;-P
Suuuuuuuuuuuuuuuuper jest być mamą!
Zrelaksowaną, niesfrustrowaną, wielbiącą dziecię swoje...
wtorek, 28 lutego 2012
czwartek, 23 lutego 2012
Z perspektywy.
Ostatnio miałam okazję doświadczyć czegoś genialnego. Uciekłam z domu o poranku.
Spoko, spoko. Uciekłam na legalu, w pełnym porozumieniu z mężem, przygotowując wcześniej:
- picie w kubeczku
- chrupki i ciacha we wskazanym miejscu
- ubranka dla Szusza na bieżący dzień
- bułkę na śniadanko i masło, żeby zmięknąć zdążyło.
- zupkę na obiadek
- rozkład dnia w formie wykładu, ze szczególnym uwzględnieniem godzin karmienia, spania i spaceru, tak aby dwóch poprzednich punktów programu nie zaburzył.
- krople, sól fizjologiczną i wodę morską do noska dziecięcego.
Ufffffffff.
No i uciekłam. Wsiadłam do auta i pojechałam w siną dal.
Bossssssssssssko. 2 godziny drogi. W samotności. Bez jęczenia dziecięcego lub strachu, czy aby się nie obudzi za wcześnie i buntował się nie będzie.
Dobra muzyka - nie Arka Noego. Cuuuudownie.
Potem gorące, serdeczne powitanie z piskami radości i cały dzień z przyjaciółką. Tą jedyną, najcudowniejszą, prawdziwą.
Telefon kontrolny. Zakupki. Telefon. Pyszny obiad.Telefon. Kawka. Nadrabianie gadulcowych zaległości nie do odrobienia. Pożegnanie. Zakłucie w sercu, że już koniec. Koniec bycia tylko sobą.
Wracając dużo myślałam o swoim synku. Samo mi się myśleć zaczęło. Przypominałam sobie jego twarzyczkę, minki - te śmieszne są powalające na kolana. Jego krzyki, bicie brawa i robienie pa pa. Dwa zęby... Uśmiechałam się sama do siebie.
Kiedy wróciłam do domu, Nacio był zajęty zabawą z tatą.
Popatrzyłam tak sobie na niego, zanim mnie zauważył i zobaczyłam go zupełnie inaczej niż dotąd.
Duży taki był z wyglądu - większy niż zawsze. A dzidziuś jeszcze z zachowania. Niezgrabnie usiłował coś sięgnąć. Boże jaki on wydał mi się malutki.
I głosik taki dzidziusiowy nagle się odezwał, dźwięki bliżej niezidentyfikowane wydając.
Jeju jakie to dziwne. Zobaczyłam swojego synka z zupełnie innej perspektywy niż zawsze. Z innej, niż zwykle,kiedy trzymam go na rękach, lub on siedzi na mnie lub blisko, bliziutko. Bo przecież na krok mnie od dłuższego czasu nie odstępuje. Z innej, niż kiedy miungwi, jęczy lub płacze. Uzmysłowiłam sobie, że wtedy traktuję go jak dużego chłopca. Upominam, musztruję, tłumaczę, że jak tak będzie wył, to mamusi będzie smutno.I żeby nie wył już. Że odstawię go na dywanik tylko na 5 minut, szybko powieszę pranie i znów go będę tulić.
Wtedy właśnie mnie olśniło. Jezuuuuuu, czy ja na łeb do końca upadłam? Przecież on nie wie co to smutno, 5 minut, a co dopiero wieszanie prania! On nie wie nawet co słowo wyć oznacza! A ja tu do niego z takimi mądrościami. I dziwi się baba głupia, że dzieciak nie słucha i nic sobie z tego nie robi wredota jedna.
Z mojej perspektywy Syn mój wył, bo ma mnie i muchy w nosie i taki niegrzeczny jest z założenia, a jęczy bo mnie nie lubi. No i nie słucha się mamy, bo niegrzeczny jest łobuz jeden.
A on słucha, tylko że matka po chińsku gada, więc biedak nie wie o co jej chodzi.
Z jego perspektywy...
Spoko, spoko. Uciekłam na legalu, w pełnym porozumieniu z mężem, przygotowując wcześniej:
- picie w kubeczku
- chrupki i ciacha we wskazanym miejscu
- ubranka dla Szusza na bieżący dzień
- bułkę na śniadanko i masło, żeby zmięknąć zdążyło.
- zupkę na obiadek
- rozkład dnia w formie wykładu, ze szczególnym uwzględnieniem godzin karmienia, spania i spaceru, tak aby dwóch poprzednich punktów programu nie zaburzył.
- krople, sól fizjologiczną i wodę morską do noska dziecięcego.
Ufffffffff.
No i uciekłam. Wsiadłam do auta i pojechałam w siną dal.
Bossssssssssssko. 2 godziny drogi. W samotności. Bez jęczenia dziecięcego lub strachu, czy aby się nie obudzi za wcześnie i buntował się nie będzie.
Dobra muzyka - nie Arka Noego. Cuuuudownie.
Potem gorące, serdeczne powitanie z piskami radości i cały dzień z przyjaciółką. Tą jedyną, najcudowniejszą, prawdziwą.
Telefon kontrolny. Zakupki. Telefon. Pyszny obiad.Telefon. Kawka. Nadrabianie gadulcowych zaległości nie do odrobienia. Pożegnanie. Zakłucie w sercu, że już koniec. Koniec bycia tylko sobą.
Wracając dużo myślałam o swoim synku. Samo mi się myśleć zaczęło. Przypominałam sobie jego twarzyczkę, minki - te śmieszne są powalające na kolana. Jego krzyki, bicie brawa i robienie pa pa. Dwa zęby... Uśmiechałam się sama do siebie.
Kiedy wróciłam do domu, Nacio był zajęty zabawą z tatą.
Popatrzyłam tak sobie na niego, zanim mnie zauważył i zobaczyłam go zupełnie inaczej niż dotąd.
Duży taki był z wyglądu - większy niż zawsze. A dzidziuś jeszcze z zachowania. Niezgrabnie usiłował coś sięgnąć. Boże jaki on wydał mi się malutki.
I głosik taki dzidziusiowy nagle się odezwał, dźwięki bliżej niezidentyfikowane wydając.
Jeju jakie to dziwne. Zobaczyłam swojego synka z zupełnie innej perspektywy niż zawsze. Z innej, niż zwykle,kiedy trzymam go na rękach, lub on siedzi na mnie lub blisko, bliziutko. Bo przecież na krok mnie od dłuższego czasu nie odstępuje. Z innej, niż kiedy miungwi, jęczy lub płacze. Uzmysłowiłam sobie, że wtedy traktuję go jak dużego chłopca. Upominam, musztruję, tłumaczę, że jak tak będzie wył, to mamusi będzie smutno.I żeby nie wył już. Że odstawię go na dywanik tylko na 5 minut, szybko powieszę pranie i znów go będę tulić.
Wtedy właśnie mnie olśniło. Jezuuuuuu, czy ja na łeb do końca upadłam? Przecież on nie wie co to smutno, 5 minut, a co dopiero wieszanie prania! On nie wie nawet co słowo wyć oznacza! A ja tu do niego z takimi mądrościami. I dziwi się baba głupia, że dzieciak nie słucha i nic sobie z tego nie robi wredota jedna.
Z mojej perspektywy Syn mój wył, bo ma mnie i muchy w nosie i taki niegrzeczny jest z założenia, a jęczy bo mnie nie lubi. No i nie słucha się mamy, bo niegrzeczny jest łobuz jeden.
A on słucha, tylko że matka po chińsku gada, więc biedak nie wie o co jej chodzi.
Z jego perspektywy...
Mina na kaczora ;-P
wtorek, 21 lutego 2012
Syty głodnego nie zrozumie...
Dzisiaj będzie wpis z cyklu obserwacyjno-rozważeniowych.
Prościej - zaobserwowałam, rozważałam, więc teraz zapisuję.
Czasem mam mocne wrażenie, że Kura typu Domowego, wysiadująca swe małe w domu, żyje na jakiejś innej planecie...
Niby tej samej, ale wymiar jakiś inny. I mija się wiecznie z tymi "normalnymi" Niekurami. . .
Kiedy otwiera oczy - normalni jeszcze śpią.
Kiedy ma czas na kawkę, wspólne zakupy - normalni są w pracy.
Kiedy normalni bawią się, gdy śledzik króluje - Kura śledzia wcina w samotności, ot tak tylko dla symbolu.
Kiedy normalni marzą, żeby tak sobie w domku posiedzieć - Kura na myśl, że znów siedzieć będzie, odruch ma wymiotny,
Kiedy normalni mają odruch wymiotny na myśl o poniedziałkowym poranku w pracy, Kura marzy.
I tak mogłabym mnożyć przykłady niemal w nieskończoność.
A do tego coraz częściej spotykam się z dowodami starej jak świat maksymy, że "Syty głodnego nie zrozumie".
Nieposiadacz dziecka, nie zrozumie zmęczenia, frustracji i monotonni Rodzica. Nie zrozumie dlaczego Rodzic nie odbiera telefonu, bo go wyciszył. Nie zrozumie, dlaczego Rodzic nie zostanie na imprezie do czwartej nad ranem. Nie zrozumie też dlaczego Rodzic czasem nie zdąża na umówioną godzinę.
Rodzic grzecznego bąbla, nie zrozumie rodzica, któremu bąbel w kość daje.
Mama dziecka ząbkującego niezauważenie, nie zrozumie matki, dla której niewinne ząbkowanie to zębisków wyrzynanie i oznacza prawdziwy armagedon.
Kobieta, która miała normalny poród nie zrozumie tej, która rodziła z komplikacjami.
Bogata matka, nie zrozumie ubogiej.
Matka, która ma dobrego męża, nigdy nie zrozumie tej samotnie wychowującej...
Matka "pełną gębą" nie zrozumie tej, która sobie z macierzyństwem nie radzi, bo nie jest to jej powołanie.
Szczęśliwa matka, nie zrozumie nieszczęśliwej...
To śmieszne, ale wcześniej, jako Nierodzic, nie zdawałam sobie zupełnie z tego sprawy. Są co prawda jednostki, które z natury potrafią wczuć się w czyjąś sytuację i okazać współczucie i empatię. Jednak ciągle to tylko jednostki...
Prościej - zaobserwowałam, rozważałam, więc teraz zapisuję.
Czasem mam mocne wrażenie, że Kura typu Domowego, wysiadująca swe małe w domu, żyje na jakiejś innej planecie...
Niby tej samej, ale wymiar jakiś inny. I mija się wiecznie z tymi "normalnymi" Niekurami. . .
Kiedy otwiera oczy - normalni jeszcze śpią.
Kiedy ma czas na kawkę, wspólne zakupy - normalni są w pracy.
Kiedy normalni bawią się, gdy śledzik króluje - Kura śledzia wcina w samotności, ot tak tylko dla symbolu.
Kiedy normalni marzą, żeby tak sobie w domku posiedzieć - Kura na myśl, że znów siedzieć będzie, odruch ma wymiotny,
Kiedy normalni mają odruch wymiotny na myśl o poniedziałkowym poranku w pracy, Kura marzy.
I tak mogłabym mnożyć przykłady niemal w nieskończoność.
A do tego coraz częściej spotykam się z dowodami starej jak świat maksymy, że "Syty głodnego nie zrozumie".
Nieposiadacz dziecka, nie zrozumie zmęczenia, frustracji i monotonni Rodzica. Nie zrozumie dlaczego Rodzic nie odbiera telefonu, bo go wyciszył. Nie zrozumie, dlaczego Rodzic nie zostanie na imprezie do czwartej nad ranem. Nie zrozumie też dlaczego Rodzic czasem nie zdąża na umówioną godzinę.
Rodzic grzecznego bąbla, nie zrozumie rodzica, któremu bąbel w kość daje.
Mama dziecka ząbkującego niezauważenie, nie zrozumie matki, dla której niewinne ząbkowanie to zębisków wyrzynanie i oznacza prawdziwy armagedon.
Kobieta, która miała normalny poród nie zrozumie tej, która rodziła z komplikacjami.
Bogata matka, nie zrozumie ubogiej.
Matka, która ma dobrego męża, nigdy nie zrozumie tej samotnie wychowującej...
Matka "pełną gębą" nie zrozumie tej, która sobie z macierzyństwem nie radzi, bo nie jest to jej powołanie.
Szczęśliwa matka, nie zrozumie nieszczęśliwej...
To śmieszne, ale wcześniej, jako Nierodzic, nie zdawałam sobie zupełnie z tego sprawy. Są co prawda jednostki, które z natury potrafią wczuć się w czyjąś sytuację i okazać współczucie i empatię. Jednak ciągle to tylko jednostki...
czwartek, 16 lutego 2012
Matka z kategorii ignorantek.
Mój Syn zwyczajnym synem z pewnością nie jest. A już bobasem zwyczajnym to na bank nie. Od początku NIC nie było normalnie.
Typowe noworodki jedzą i śpią. Nacio jadł i wył.
Typowe bobasy śpią w łóżeczku. Szuszu najpierw na nas, potem z nami, a obecnie znów na nas momentami, ale nieco inaczej ;-P.
Typowe dzidziole ciągną cyca, do póki się ich nie odstawi, Synuś nasz na początku ósmego miesiąca zastrajkował i koniec i kropka i daremne były matki łzy i żale.
Typowy bobas ma drzemki w ciągu dnia po ok. półtorej godziny. Nataszek - 30 minut.
Typowe dziecko z czasem, kiedy zaczyna jeść stałe posiłki budzi się w nocy raz, albo wcale, nasze do dziś 3 razy, regularnie, jak w zegarku.
Typowy bobas ma potrzebę picia, łaknienie tak zwane, pije wtedy herbatkę koperkową, wodę lub soczek, nasz Nacio pić nauczył się jakieś 3 miesiące temu, a do dziś żadnych ziołówek nie toleruje.
Typowy dzidziuś słodkie deserki w słoiczkach wcina z przyjemnością, Szuszek nasz deserki nieświadomie wypija z wodą rozcieńczone, bo papek takowych łychą podawanych, nie cierpi.
Ale teraz to już mam prawdziwego hiciora.
Typowe dziecko w jego wieku je na śniadanie i kolację kaszkę, tudzież kleik lub inne danie mleczne, łyżeczką przez mamę podawane, nasz chłopczyk na śniadanie i kolację je bułkę, rogala, ostatnio chlebek. Razowy. Z masełkiem koniecznie. Ewentualnie w towarzystwie twarożku ziarnistego. Je posiłki owe samodzielnie, nogą pod blatem z radością machając.
I pewnie teraz wiele mam stuka się w czoło i właśnie zalicza mnie do kategorii matek ignorantek, co to literatury naukowej nie czytują i nie wiedzą, że przecież pieczywo w tym wieku?!Codziennie?!Regularnie?!I do tego z masłem?! Zbrodnia!
A ja odpowiem - tak właśnie! Bo mimo prób mych usilnych, żadna substancja mleczno-kleista przez Syna mego akceptowana w chwili obecnej nie jest. Wolę zatem, aby chłopczyk mój mlaskając z zachwytem dwie kromki razowca wtranżolił, rozsmarowując malowniczo przy tym owe szkodliwe masło sobie na twarzy, niż bym miała kachę znienawidzoną z twarzy swej zeskrobywać, podłogi i otoczenia pozostałego.
Niestety, a może stety Matką jestem nietypową, Syna oryginalnego wysoce i walczyć z tym dłużej nie zamierzam, bo niechybnie skończyć się to może dla mnie. . . pokojem bez klamek ;-P
Typowe noworodki jedzą i śpią. Nacio jadł i wył.
Typowe bobasy śpią w łóżeczku. Szuszu najpierw na nas, potem z nami, a obecnie znów na nas momentami, ale nieco inaczej ;-P.
Typowe dzidziole ciągną cyca, do póki się ich nie odstawi, Synuś nasz na początku ósmego miesiąca zastrajkował i koniec i kropka i daremne były matki łzy i żale.
Typowy bobas ma drzemki w ciągu dnia po ok. półtorej godziny. Nataszek - 30 minut.
Typowe dziecko z czasem, kiedy zaczyna jeść stałe posiłki budzi się w nocy raz, albo wcale, nasze do dziś 3 razy, regularnie, jak w zegarku.
Typowy bobas ma potrzebę picia, łaknienie tak zwane, pije wtedy herbatkę koperkową, wodę lub soczek, nasz Nacio pić nauczył się jakieś 3 miesiące temu, a do dziś żadnych ziołówek nie toleruje.
Typowy dzidziuś słodkie deserki w słoiczkach wcina z przyjemnością, Szuszek nasz deserki nieświadomie wypija z wodą rozcieńczone, bo papek takowych łychą podawanych, nie cierpi.
Ale teraz to już mam prawdziwego hiciora.
Typowe dziecko w jego wieku je na śniadanie i kolację kaszkę, tudzież kleik lub inne danie mleczne, łyżeczką przez mamę podawane, nasz chłopczyk na śniadanie i kolację je bułkę, rogala, ostatnio chlebek. Razowy. Z masełkiem koniecznie. Ewentualnie w towarzystwie twarożku ziarnistego. Je posiłki owe samodzielnie, nogą pod blatem z radością machając.
I pewnie teraz wiele mam stuka się w czoło i właśnie zalicza mnie do kategorii matek ignorantek, co to literatury naukowej nie czytują i nie wiedzą, że przecież pieczywo w tym wieku?!Codziennie?!Regularnie?!I do tego z masłem?! Zbrodnia!
A ja odpowiem - tak właśnie! Bo mimo prób mych usilnych, żadna substancja mleczno-kleista przez Syna mego akceptowana w chwili obecnej nie jest. Wolę zatem, aby chłopczyk mój mlaskając z zachwytem dwie kromki razowca wtranżolił, rozsmarowując malowniczo przy tym owe szkodliwe masło sobie na twarzy, niż bym miała kachę znienawidzoną z twarzy swej zeskrobywać, podłogi i otoczenia pozostałego.
Niestety, a może stety Matką jestem nietypową, Syna oryginalnego wysoce i walczyć z tym dłużej nie zamierzam, bo niechybnie skończyć się to może dla mnie. . . pokojem bez klamek ;-P
wtorek, 14 lutego 2012
Pewni zakochani
Pewni zakochani gdzieś się zapodziali.
On utknął w pieluch stercie.
Ona w morze zupy przecierowej wdepnęła i wyjść nie może.
Tęsknią za sobą każdego dnia wzajemnie.
On wierzy, że wygrzebać się w końcu uda, więc ze stertą walczy.
Ona uwolnić się każdego dnia próbuje, ale czasami już sił jej brak.
Wtedy jednak wiatr przyniesie Jego zapach, potem Jego: "tęsknię, kocham" z oddali niesione, na końcu "ciepłe wspomnienie"...
Macierzyństwo...Tacierzyństwo...
To wyjątkowy i bardzo ciężki czas dla Zakochanych.
Bo miłość, której akurat starczało dla dwojga trzeba teraz podzielić na troje... ;-)
On utknął w pieluch stercie.
Ona w morze zupy przecierowej wdepnęła i wyjść nie może.
Tęsknią za sobą każdego dnia wzajemnie.
On wierzy, że wygrzebać się w końcu uda, więc ze stertą walczy.
Ona uwolnić się każdego dnia próbuje, ale czasami już sił jej brak.
Wtedy jednak wiatr przyniesie Jego zapach, potem Jego: "tęsknię, kocham" z oddali niesione, na końcu "ciepłe wspomnienie"...
Macierzyństwo...Tacierzyństwo...
To wyjątkowy i bardzo ciężki czas dla Zakochanych.
Bo miłość, której akurat starczało dla dwojga trzeba teraz podzielić na troje... ;-)
poniedziałek, 13 lutego 2012
Żółw i zając.
Boooooooosze!!!
A teraz głęboki wdech. . .
I wydech. . .Spokojnie.
Dobra. O początku.
Mamy z Tatą Maciusiem pewien straszny rozjazd. Każdego dnia mijamy się w pewnej kwestii. Kwestii takowych pewnie znalazłoby się dużo więcej, ale skupię się dziś na jednej;-P
Mam wrażenie, że mijamy się tak co najmniej kilkanaście razy dziennie, co zaczyna prowadzić mnie do frustracji. Ba! Do szału mnie doprowadza! Mianowicie mijamy się w kwestii tempa.
Wiem, że pora iście walentynkowa i pewne skojarzenia mimowolnie nasuwają się na myśl, ale nie, nie;-) Tempo owe jest dużo bardziej prozaiczne. Mijamy się w tempie obsługiwania bobasa naszego.
Nigdy nie należałam do osób powolnych, ale mam wrażenie, że po urodzeniu Nacia mego zaczęłam funkcjonować trzy, a nawet cztery razy szybciej. I tak oto w tempie sprintera jestem w stanie przygotować mleko, gdy maluch obudzi się w nocy, zanim jeszcze zdąży się rozedrzeć i obudzić na dobre.
Ekspresowo też organizuję zaginiony smoczek lub TERAZ potrzebne picie.
Nie mówiąc już o obsłużeniu małej zakupcianej dupalindy, czy ubraniu na zimowy spacer.
Z prędkością światła czyszczę też całościowo bobasa, gdy dopiero co zjadł samodzielnie posiłek, zanim jeszcze zacznie do końca wcierać go sobie w swą zacną buziunię, włosy, czy ubranie. Chustki nawilżane mam w ręku, zanim jeszcze przyjdzie mu owy pomysł do głowy.
Tempo sprintera osiągnęłam nie wiem nawet kiedy. Tak trzeba i koniec. Tak jest łatwiej. Tak można uniknąć wielu dziecięcych krzyków, łez, odparzeń, prania i tak dalej.
Tatuś Maciuś niestety nie pojął tej tajemnej wiedzy do dziś.
Jak sobie radzi biedaczysko, będąc z Nataszkiem sam - nie wnikam i nie wtrącam się.
Ale kiedy jesteśmy razem, kiedy potrzebuję pomocy, bo jestem uziemiona i proszę. I kiedy Tatuś wysoce powolny, smoczka przynosi przez minut trzy, a mały drze się już w niebogłosy, bo z braku "poszukiwanego" się rozbudził, to przyznaję - robię się nerwowa.
Kiedy Tatuś przez pięć minut w tempie żółwim poszukuje czapki we wskazanym przeze mnie miejscu (gdzie jest na 200%), a ja stoję ze spoconym i wyjącym z gorąca bobasem - czuję, że poziom mojej frustracji sięga zenitu.
A kiedy wysyłam Żółwia mego do sklepu po świeżą bułeczkę, bo Synu obudził się baaaaaardzo głodny i bułka potrzebna jest nał (bo nic innego o poranku nie jest przez malca akceptowane), sklep mamy dwadzieścia metrów od klatki schodowej, a ja stoję piętnaście minut w oknie z drącym się z głodu dzieciakiem, czekając na pie......ą jedną bułkę za osiemdziesiąt pie.....ych groszy, to TRAFIA MNIE SZLAG!
PS. Mimo wszystko kocham Cię moja walentynko i rozumiem, że czasem sklep bywa zamknięty i trzeba iść sporo dalej do następnego;-*
A teraz głęboki wdech. . .
I wydech. . .Spokojnie.
Dobra. O początku.
Mamy z Tatą Maciusiem pewien straszny rozjazd. Każdego dnia mijamy się w pewnej kwestii. Kwestii takowych pewnie znalazłoby się dużo więcej, ale skupię się dziś na jednej;-P
Mam wrażenie, że mijamy się tak co najmniej kilkanaście razy dziennie, co zaczyna prowadzić mnie do frustracji. Ba! Do szału mnie doprowadza! Mianowicie mijamy się w kwestii tempa.
Wiem, że pora iście walentynkowa i pewne skojarzenia mimowolnie nasuwają się na myśl, ale nie, nie;-) Tempo owe jest dużo bardziej prozaiczne. Mijamy się w tempie obsługiwania bobasa naszego.
Nigdy nie należałam do osób powolnych, ale mam wrażenie, że po urodzeniu Nacia mego zaczęłam funkcjonować trzy, a nawet cztery razy szybciej. I tak oto w tempie sprintera jestem w stanie przygotować mleko, gdy maluch obudzi się w nocy, zanim jeszcze zdąży się rozedrzeć i obudzić na dobre.
Ekspresowo też organizuję zaginiony smoczek lub TERAZ potrzebne picie.
Nie mówiąc już o obsłużeniu małej zakupcianej dupalindy, czy ubraniu na zimowy spacer.
Z prędkością światła czyszczę też całościowo bobasa, gdy dopiero co zjadł samodzielnie posiłek, zanim jeszcze zacznie do końca wcierać go sobie w swą zacną buziunię, włosy, czy ubranie. Chustki nawilżane mam w ręku, zanim jeszcze przyjdzie mu owy pomysł do głowy.
Tempo sprintera osiągnęłam nie wiem nawet kiedy. Tak trzeba i koniec. Tak jest łatwiej. Tak można uniknąć wielu dziecięcych krzyków, łez, odparzeń, prania i tak dalej.
Tatuś Maciuś niestety nie pojął tej tajemnej wiedzy do dziś.
Jak sobie radzi biedaczysko, będąc z Nataszkiem sam - nie wnikam i nie wtrącam się.
Ale kiedy jesteśmy razem, kiedy potrzebuję pomocy, bo jestem uziemiona i proszę. I kiedy Tatuś wysoce powolny, smoczka przynosi przez minut trzy, a mały drze się już w niebogłosy, bo z braku "poszukiwanego" się rozbudził, to przyznaję - robię się nerwowa.
Kiedy Tatuś przez pięć minut w tempie żółwim poszukuje czapki we wskazanym przeze mnie miejscu (gdzie jest na 200%), a ja stoję ze spoconym i wyjącym z gorąca bobasem - czuję, że poziom mojej frustracji sięga zenitu.
A kiedy wysyłam Żółwia mego do sklepu po świeżą bułeczkę, bo Synu obudził się baaaaaardzo głodny i bułka potrzebna jest nał (bo nic innego o poranku nie jest przez malca akceptowane), sklep mamy dwadzieścia metrów od klatki schodowej, a ja stoję piętnaście minut w oknie z drącym się z głodu dzieciakiem, czekając na pie......ą jedną bułkę za osiemdziesiąt pie.....ych groszy, to TRAFIA MNIE SZLAG!
PS. Mimo wszystko kocham Cię moja walentynko i rozumiem, że czasem sklep bywa zamknięty i trzeba iść sporo dalej do następnego;-*
piątek, 10 lutego 2012
Ostatni miesiąc . . .
Dzisiaj Nacio kończy jedenaście miesięcy. Jutro rozpoczniemy zatem Ostatni Miesiąc. . . Ostatni miesiąc do roczku. Ostatni miesiąc niemowlęctwa.
A ja mam doła. Bo ja nie chcę. Bo znów odezwały się jakieś pozbawione logiki babsko-matczyne głosy, że "nieeeeeee", że "jeszcze za wcześnie, żeby już niemowlak mój niemowlakiem być przestał", że "jeszcze za krótko był moim eciu peciu malusim, pachnącym!!!".
Kurza twarz! Niby przerąbane było. Niby na skraju wytrzymałości bywam nerwowej, umęczona niemowlęctwa przypadłościami, ale mimo to, kurcze szkoda... Chlip. Chlip. ;-(
Bo jakiż to słodziaszny taki berbeć malusi. Ten noseniek, te stópeczki do całowania wystawione, ten języczek po ssakowemu na nynusiu zawinięty. . . A tu zaraz w chłopa mi się przemieni. W chłopaczura może nawet! Cholercia. . . Nie chcę! Nie chcę żadnego chłopaczura! Takiego niedomytego z lenistwa, z łbem zakapturzonym i żałobą za paznokciami. Neeeveeer!
Jakiś czas temu śniło mi się, że w niewiadomy mi sposób wsadziłam sobie Nataszka z powrotem do brzucha. I czułam, że fajnie mu nawet tam było. Przez czas jakiś. . . Potem się zaczął tak mocno wiercić, że bałam się, że brzuch mi pęknie. Bałam się też go wyjąć. . . Ale w końcu jakoś poszło. Łatwiej niż myślałam. I poczułam ulgę. Postanowiłam nigdy więcej go sobie w brzuchu nie chować ;-P
Pocieszam się tym, że każdy kolejny miesiąc przynosi jakieś nowe umiejętności, które cieszą Matkę niebywale. I tak w wieku jedenastu miesięcy Nacio:
- nie stoi samodzielnie;
- nie chodzi samodzielnie też;
- nie mówi mama, ani kocham;
- nie je ładnie , dużo i bezproblemowo;
- nie czyta, nie pisze i nie rozmawia na migi;
- na rowerku nie jeździ też;-P
za to:
- tańczy regularnie na stojąco, siedząco i leżąco;
- spierdziela po całym łóżku przy przewijaniu;
- rano zamiast kachy samodzielnie wcina bułkę/chlebek/rogala z niezdrowym masełkiem;
- słysząc byle melodię śpiewa samogłoski sopranem, niczym w chórze;
- w stylu czworakowym zasuwa z prędkością światła, zwłaszcza kiedy widzi na horyzoncie miskę z psimi chrupkami;
- staje i przesuwa się wzdłuż mebli w stylu chwiejnym, zwłaszcza w kierunku otwartego laptopa (zamknięte go nie kręcą) tudzież kosmetyków do makijażu własności |Mamy;
- gada stale w języku tylko jemu znanym, pięknie wypowiedzi swe intonując twierdząco, pytająco a zwaszcza wykrzyknikowo;-P
- Dolka - kompana swego psiego przytula na prośbę rodziców, "aja" też robi, choć czasem zapomni kłaki psie z rączki swej oswobodzić. . .
- od czasu do czasu całuje swego "braciszka" z lustra namiętnie i radośnie, zwaszcza gdy tafla jest świeżo wypucowana, a widoczność niezmącona.
- zęby ma dwa na powierzchni i 6 pod. Ale z ugryźć fachowo potrafi nawet ogórka kiszonego, czym niedawno wielce nas zaskoczył.
- a ostatnio wyjął sobie z buzi włos, bo go wkurzał.
I ogólnie oraz całkowicie obiektywnie jest totalnie przefantastyczny!
czwartek, 9 lutego 2012
Synku przytul mamusię swoją.
Nosz chyba jakaś niedokochana jestem. Niedoprzytulona i niedocałowana ze mnie matka. I wcale nie jest to ukryty apel do męża mego ;-P w tej kwestii jest ok.
Chodzi o Syna.
Momenty czułości ze strony mojego maluszka się zdarzają. Ale za rzadko! Chyba. Tuli się raczej ot tak, od niechcenia. A to o poranku w łóżku jeszcze do maminego brzucha łepuszek przytuli. A to podczas wspólnego tańczenia główkę na piersi maminej oprze, a to czasem cmokasa obślizgłego buzią otwartą mamie zaserwuje w przypływie euforii podczas zabawy. Ale to tak mało przecież...
No i zaczęłam się martwić, przy okazji płaczków przezzębowych, że może mój Syn mnie nie kocha. Może on mnie nie lubi nawet, skoro tak ciągle jest nieszczęśliwie wyjący i nieprzytulający? Może ja niefajną wcale mamą jestem? No bo na logikę rzecz biorąc, to kiedy kogoś kochasz i czas z nim spędzasz, szczęście przy tym czując, to masz ochotę czułości troszkę choćby okazać.
A jak to właściwie jest z tymi bobasami? Nigdy nie czytałam nic na temat ich emocjonalności i okazywania uczuć.
Może jeszcze za wcześnie? A może to ja mam problem. . . I wkręcam sobie? Pamiętam, że podobne odczucia miałam, kiedy Nacio był jeszcze kluską, w rożek zawiniętą i wysoce poważną. No i płakał do tego. A ja razem z nim, bo myślałam, że mnie nie lubi, a płacze z tegoż właśnie powodu.
Potem dopiero dotarło do mnie, że płakał bo bóle brzuszka miał kolkowe, a uśmiechać się jeszcze po prostu nie potrafił . . .
Chodzi o Syna.
Momenty czułości ze strony mojego maluszka się zdarzają. Ale za rzadko! Chyba. Tuli się raczej ot tak, od niechcenia. A to o poranku w łóżku jeszcze do maminego brzucha łepuszek przytuli. A to podczas wspólnego tańczenia główkę na piersi maminej oprze, a to czasem cmokasa obślizgłego buzią otwartą mamie zaserwuje w przypływie euforii podczas zabawy. Ale to tak mało przecież...
No i zaczęłam się martwić, przy okazji płaczków przezzębowych, że może mój Syn mnie nie kocha. Może on mnie nie lubi nawet, skoro tak ciągle jest nieszczęśliwie wyjący i nieprzytulający? Może ja niefajną wcale mamą jestem? No bo na logikę rzecz biorąc, to kiedy kogoś kochasz i czas z nim spędzasz, szczęście przy tym czując, to masz ochotę czułości troszkę choćby okazać.
A jak to właściwie jest z tymi bobasami? Nigdy nie czytałam nic na temat ich emocjonalności i okazywania uczuć.
Może jeszcze za wcześnie? A może to ja mam problem. . . I wkręcam sobie? Pamiętam, że podobne odczucia miałam, kiedy Nacio był jeszcze kluską, w rożek zawiniętą i wysoce poważną. No i płakał do tego. A ja razem z nim, bo myślałam, że mnie nie lubi, a płacze z tegoż właśnie powodu.
Potem dopiero dotarło do mnie, że płakał bo bóle brzuszka miał kolkowe, a uśmiechać się jeszcze po prostu nie potrafił . . .
środa, 8 lutego 2012
Dla wszystkich umęczonych matek . . .
Mecierzyństwo byłoby idealnie cudowne, gdyby nie zaburzały go trzy rzeczy:
1. Kolki
2. Partner/mąż = ojciec dziecka
3. Ząbkowanie
1. Kolki
2. Partner/mąż = ojciec dziecka
3. Ząbkowanie
;-P
poniedziałek, 6 lutego 2012
Mamusia wróciła.
Wróciła. Z ciemnego kręgu zgryzoty ;-P Przetrwała. Odżyła. |I cieszy się z tegoż.
Bardzo dziękuję za wszystkie dobre i ciekawe rady, którymi mnie obdarowałyście przy ostatnim wpisie.Dziękczynny całusek posyłam ;-*
W piątek czułam już, że jeżeli nie podejmę jakiś konkretnych kroków, to palnę sobie chyba w łeb, a że panicznie boję się śmierci, to raczej poproszę o kaftan i pokój bez klamek. Krótkie relaksiki typu kąpiel, spacer czy kupienie sobie czegoś dla poprawy humoru, a nawet rozładowanie nerwa na mężu, przestały skutkować. Trzeba było uderzyć z grubej rury.
I tak oto zapewniając Maluchowi opiekę Tatusia uciekłam z domu.
Uciekłam i pobiegłam na saunę, do pobliskiego centrum odnowy. Wypociłam tak jakąś połowę smutków. Wyleżałam się też, nasłuchałam relaksacyjnej muzyki, wyciszyłam, a momentami nawet mi się chrapnęło. A wszystko za tak przystępną cenę |(jeden dziecięcy bodziak ;-P ), że obiecałam sobie taki czilałt co najmniej raz w tygodniu.
Po prawie trzech godzinach wróciłam.
Ale tylko na moment, bo zaraz poleciałam na fitness. Tam wypociłam smutków jeszcze jedną czwartą. Kolejną małą część zostawiłam na jakże niezdrowym solarium. Dzień minął bosko! Odpoczęłam.
Ale rano. . . Rano znów zaczęło się synowe wycie, a ja poczułam, że zgryzota wraca. Za mało! Za mało przyjemności się okazało!
Dlatego, żeby zgryzotę ową dobić wybraliśmy się z Tatusiem Maciusiem do Poznania, do naszych dawno niewidzianych przyjaciół. Jakże mi było cudownie tak się rozgadać, wygadać, posłuchać, pośmiać i zainspirować. Tak! Tego mi trzeba było najbardziej. Luuuuudzi! Towarzystwa, które się nie ślini, nie jęczy, nie wisi u mojej nogawki od spodni i nie robi publicznie kupy!
Wróciłam w wyśmienitym humorze, a zgryzota zginęła, zaginęła, przepadła bez śladu i oba na jak najdłużej ;-P
Tymczasem Synu też jakoś lekko zaczął odpuszczać. I humor jego jakby lepszy ciut. Ciut, bo w kość nadal momentami daje, ale mnie to już "nie rusza". Znów chce mi się powalczyć z jego nastrojami. Znów mam siłę tulić, nosić i zabawiać tego mojego rumburaka, bez złości. I uśmiechnąć się też znowu potrafię.
PS. No i oczywiście teraz nastąpił etap wyrzutów sumienia, co do zachowania mego wobec Synka. Te reprymendy, głośniejsze upominania, skwaszona mina mamina, a czasem nawet całkowite milczenie. Jak ja tak mogłam?! Głupia ja jakaś?!
Moje biedne maleństwo... ;-P
Bardzo dziękuję za wszystkie dobre i ciekawe rady, którymi mnie obdarowałyście przy ostatnim wpisie.Dziękczynny całusek posyłam ;-*
W piątek czułam już, że jeżeli nie podejmę jakiś konkretnych kroków, to palnę sobie chyba w łeb, a że panicznie boję się śmierci, to raczej poproszę o kaftan i pokój bez klamek. Krótkie relaksiki typu kąpiel, spacer czy kupienie sobie czegoś dla poprawy humoru, a nawet rozładowanie nerwa na mężu, przestały skutkować. Trzeba było uderzyć z grubej rury.
I tak oto zapewniając Maluchowi opiekę Tatusia uciekłam z domu.
Uciekłam i pobiegłam na saunę, do pobliskiego centrum odnowy. Wypociłam tak jakąś połowę smutków. Wyleżałam się też, nasłuchałam relaksacyjnej muzyki, wyciszyłam, a momentami nawet mi się chrapnęło. A wszystko za tak przystępną cenę |(jeden dziecięcy bodziak ;-P ), że obiecałam sobie taki czilałt co najmniej raz w tygodniu.
Po prawie trzech godzinach wróciłam.
Ale tylko na moment, bo zaraz poleciałam na fitness. Tam wypociłam smutków jeszcze jedną czwartą. Kolejną małą część zostawiłam na jakże niezdrowym solarium. Dzień minął bosko! Odpoczęłam.
Ale rano. . . Rano znów zaczęło się synowe wycie, a ja poczułam, że zgryzota wraca. Za mało! Za mało przyjemności się okazało!
Dlatego, żeby zgryzotę ową dobić wybraliśmy się z Tatusiem Maciusiem do Poznania, do naszych dawno niewidzianych przyjaciół. Jakże mi było cudownie tak się rozgadać, wygadać, posłuchać, pośmiać i zainspirować. Tak! Tego mi trzeba było najbardziej. Luuuuudzi! Towarzystwa, które się nie ślini, nie jęczy, nie wisi u mojej nogawki od spodni i nie robi publicznie kupy!
Wróciłam w wyśmienitym humorze, a zgryzota zginęła, zaginęła, przepadła bez śladu i oba na jak najdłużej ;-P
Tymczasem Synu też jakoś lekko zaczął odpuszczać. I humor jego jakby lepszy ciut. Ciut, bo w kość nadal momentami daje, ale mnie to już "nie rusza". Znów chce mi się powalczyć z jego nastrojami. Znów mam siłę tulić, nosić i zabawiać tego mojego rumburaka, bez złości. I uśmiechnąć się też znowu potrafię.
Moje biedne maleństwo... ;-P
piątek, 3 lutego 2012
Oby do wiosny...
Dzisiaj będzie gorzko. Zamierzam się poużalać.
Chyba znowu dopadł mnie kryzys. Samopoczucie. . .? Hmmmmm. Do d.......y, co tu będę w bawełnę owijać. Nasz bąbelek przeobraził się w małego słodkiego z wyglądu, ale wrednego z charakteru potworka.
Chyba znowu dopadł mnie kryzys. Samopoczucie. . .? Hmmmmm. Do d.......y, co tu będę w bawełnę owijać. Nasz bąbelek przeobraził się w małego słodkiego z wyglądu, ale wrednego z charakteru potworka.
Czy matka może znielubić swoje dziecko? Ja mówię, że może. Kocham mojego słodkiego maluszka nad życie i absolutnie nie żałuję, że go mamy, ale ostatnio nie lubię tego łobuza jednego. Bo mnie wykańcza. Osaczyła mnie ta pchła mała i wysysa ze mnie całą energię i radość. Jak to?
Ano tak to, że od około półtorej miesiąca rumburak nasz codziennie bez wytchnienia jęczy, stęka i wyje. I ciągle "na rączki". Kiedy chcę na moment rozprostować kręgosłup i stawiam go na ziemi, żeby móc cokolwiek w domu zrobić, mały w moment przychodzi, czepia się nogawki i klęcząc z głową zadartą do góry, wyje, żebym go wzięła. Jak chcę dokończyć np. zmywanie to wyje tak, że wpada w histerię i gile wiszą po pas. Aż serce pęka. Kiedy wezmę go wówczas na ręce, cichnie w jednej sekundzie. Gdy odkładam, w jednej sekundzie wyje z powrotem. I tak bez wytchnienia.
Bez wytchnienia bo nawet drzemka trwa jedyne trzydzieści, maksymalnie czterdzieści minut. W ciągu dnia są takowe dwie. Wtedy albo ekspresowo ubieram się, myję, czeszę i zwykle nie zdążam dojeść śniadania, albo kładę się z maluszkiem, żeby choć przez ten moment nabrać trochę sił i się wyciszyć.
Spać zwykle chodzi o 22.00, wstaje o 7.00, więc nie ma mowy o luźnym, wolnym wieczorze. O wyspaniu porannym też nie. . .
Spokój następuje jedynie podczas spaceru, ale przy -15 stopniach i wietrzychu jak na Uralu, zaczynam mieć stracha. Zatem siedzimy w domu. Zamknięci w czterech ścianach, gdzie maluch mnie regularnie torturuje;-P Od tygodnia mamy też gluty - nosa zaklejacze, dla urozmaicenia.
I tak wygląda moje słodkie życie od półtorej miesiąca, więc od dzisiaj protestuję! Ja już nie chcę!
Półtorej miesiąca wytrwałam, ale czuję, że za moment nastąpi kres mojej wytrzymałości. Tylko co wtedy?
Ostatnio kumpelka blogowa napisała mi pocieszając zdanie "Oby do wiosny..."
I takaż prawda głęboka. . .
Wierzę, że wytrwamy, doczekamy i nie zwariujemy, w końcu mam ambitny plan bycia najlepszą mamą na świecie! ;-P
PS. No dobra, przyznaję, że może nie wyje cały czas. Czasami jeszcze łobuzuje, śmieje się i kombinuje, matkę swą zaślinionym pysiem całuje i z gołą dupcią po łóżku ucieka podczas przewijania. . .
Ogólnie rzecz ujmując i tak wspaniałym jest skarbem moim. Tylko te dwie jedyny górne wyleźć nie mogą, dziąsełko dziecięce rozpychając niemiłosiernie.
Biedaczysko. . . A matka tak się tu nad sobą użala i narzeka.
środa, 1 lutego 2012
Spacer nie zawsze wesoły.
Fajna pogoda się zrobiła w końcu. Taka jaką lubię. Jędrna.
Słońce wysoko. Niebo niebieskie. I mrozisko w pycha szczypie. U - WIEL - BIAM. Nawdychać się tak. Dotlenić swe domowokurze płuca. Zmarznąć na kość, by potem móc już w domu celebrować rozgrzewanie. Zaparzyć pysznej kawy z cynamonem, zwinąć się na kanapie i odtajać powoli, czując takie spełnienie fajne, że tak o to właśnie, coś fajnego zrobiło się dla swej i dziecięcia zdrowotności.
Odkąd przestało lać, z Naciem spacerujemy codziennie. Mimo nawet gilów po pas, które jako objaw jedyny, nie są podobno przeciwskazaniem. Gile przed wyjściem ściągamy, na cebulę maluszka ubieramy, buziola kremem smarujemy i ruszamy, wymrażać te kozy okropne. Czasem z Tatusiem Maciusiem. Częściej sami. . .
No właśnie sami. I wiecie co Wam powiem, strasznie przykre są takie samotne spacery. Zwłaszcza odkąd spacerówka tyłem do mamy doświadczalnie odwrócona. Często też maluszek zasypia.
No a wtedy Matka maszeruje w ciszy pchając wózek. Przemierza na pamięć już znane osiedlowe uliczki. Ogląda co ładniejsze firanki w oknach, które widziała już milion razy. Mija inne...Wózki pchane przez babcie, nianie. Samotnie spacerujących Mam jest mało. A kiedy przypadkiem jakaś się trafi, to mijają się w milczeniu, rzucając krótkie tylko spojrzenie, lekko podbarwione uśmiechem. Krótkie, a niosące tą niewypowiedzianą wiadomość - czuję to samo, co Ty. . . Co z tego jednak, jeśli odwagi nie ma, żeby ot tak zagadać. I po prostu, po ludzku, o zupkach, kupkach i lekarzach rozmawiając, wspólnie pospacerować. . .
Słońce wysoko. Niebo niebieskie. I mrozisko w pycha szczypie. U - WIEL - BIAM. Nawdychać się tak. Dotlenić swe domowokurze płuca. Zmarznąć na kość, by potem móc już w domu celebrować rozgrzewanie. Zaparzyć pysznej kawy z cynamonem, zwinąć się na kanapie i odtajać powoli, czując takie spełnienie fajne, że tak o to właśnie, coś fajnego zrobiło się dla swej i dziecięcia zdrowotności.
Odkąd przestało lać, z Naciem spacerujemy codziennie. Mimo nawet gilów po pas, które jako objaw jedyny, nie są podobno przeciwskazaniem. Gile przed wyjściem ściągamy, na cebulę maluszka ubieramy, buziola kremem smarujemy i ruszamy, wymrażać te kozy okropne. Czasem z Tatusiem Maciusiem. Częściej sami. . .
No właśnie sami. I wiecie co Wam powiem, strasznie przykre są takie samotne spacery. Zwłaszcza odkąd spacerówka tyłem do mamy doświadczalnie odwrócona. Często też maluszek zasypia.
No a wtedy Matka maszeruje w ciszy pchając wózek. Przemierza na pamięć już znane osiedlowe uliczki. Ogląda co ładniejsze firanki w oknach, które widziała już milion razy. Mija inne...Wózki pchane przez babcie, nianie. Samotnie spacerujących Mam jest mało. A kiedy przypadkiem jakaś się trafi, to mijają się w milczeniu, rzucając krótkie tylko spojrzenie, lekko podbarwione uśmiechem. Krótkie, a niosące tą niewypowiedzianą wiadomość - czuję to samo, co Ty. . . Co z tego jednak, jeśli odwagi nie ma, żeby ot tak zagadać. I po prostu, po ludzku, o zupkach, kupkach i lekarzach rozmawiając, wspólnie pospacerować. . .