Przez ostatnich kilka dni zwiedziłam większość sklepów dziecięcych w naszym mieście.
Bezowocnie.
Wnioski mam dwa: albo wszystkim producentom na mózg padło, bo zimowe kombinezony, które powinny zabezpieczać dzieciaki przed mrozami, produkują na kształt wiatrem podszytych wiatrówek. Albo to ze mną jest coś nie tak, nie w temacie jakoś jestem i nie wiem, że w tej "cieniźnie" jest jakaś filozofia ukryta i logika.
Tak czy inaczej zimnica straszna nadeszła, a przez brak odzienia odpowiedniego wydajność nasza spacerowa niestety znacznie spadła, bo kurtałka do obahutania chłopca małego wydaje aktualnie się mało adekwatna.
Allegro przeryłam też w desperacji, choć tutaj pomacać się przecież nie da. Ale i tak nic w oko nie wpadłszy.
No i nagle objawienia doznałam, że może Wy mi podpowiecie. A może nawet ktoś ma z drugiej ręki do odsprzedania?
Czekam na linki i inne podpowiedniki.
Kombinezon chłopięcy w rozm. 80/86 poszukiwany;-)
wtorek, 30 października 2012
sobota, 27 października 2012
Matka inwestuje w siebie.
Jeszcze niedawno, kiedy słyszałam, że urlop macierzyński to wyjątkowy czas, kiedy kobieta może w końcu zacząć inwestować w siebie, dostawałam konwulsji i wścieku macicy. W najlepszym przypadku - ataku panicznego śmiechu.
Jasne. - myślałam.- Ja na urlopie macierzyńskim byłam jednym, wielkim, chodzącym cycem. Spasionym do tego i uwiązanym do małego krzykacza. Cyc ten nie miał czasu umyć zębów, nie mówiąc już o włosach, które należałoby jeszcze wysuszyć, a to już by było za dużo...
Oj, jakże wkurzały mnie teksty, że świeżo upieczone mamy, dzięki temu, że nie muszą iść do pracy, mogą rozpocząć naukę włoskiego, czy w końcu pojeździć sobie na rowerku stacjonarnym. Zła byłam, że hej!
Bo zazdrość mnie zżerała... Że ja tak nie mogę. Bo moje niemowlę śpi spokojnie najwyżej przez pół godziny. Bo muszę żonglować tą wolną chwilą i stale ważyć, która z rzeczy do zrobienia jest najważniejsza - zmycie obskubanego, tygodniowego lakieru z paznokci czy umycie naczyń...
W takim przypadku, moja inwestycja w siebie ograniczała się do higieny osobistej...A i to nie zawsze;-P
A TAMTE - wychylające się swą ambicją matki to MUSIAŁA być przecież ściema!
Aż nadszedł i mój czas... Nacio podrósł. Odkleił się od cyca ;-( A matka stopniowo zaczęła czerpać z życia coraz bardziej śmiało. Znalazł się też czas, aby móc rozpocząć inwestować w siebie.
Najpierw fitness. Stał się miłością, oderwaniem od codzienności, od dzieciątka, możliwością zresetowania mózgu, nabrania dystansu w emocjach.
A ostatnio wybrałam się na warsztaty plastyczne. Tak! Plastyczne! Bo zawsze chciałam, a nigdy nie było jak.
Szkoda tylko, że kiedy z radochą nieskrywaną opowiadałam o tym kilku znajomym mamom, to patrzyły na mnie jak na ufo. Dokładnie jak ja, na TAMTE babki, które na urlopie macierzyńskim znalazły czas na naukę włoskiego...;-)
Jasne. - myślałam.- Ja na urlopie macierzyńskim byłam jednym, wielkim, chodzącym cycem. Spasionym do tego i uwiązanym do małego krzykacza. Cyc ten nie miał czasu umyć zębów, nie mówiąc już o włosach, które należałoby jeszcze wysuszyć, a to już by było za dużo...
Oj, jakże wkurzały mnie teksty, że świeżo upieczone mamy, dzięki temu, że nie muszą iść do pracy, mogą rozpocząć naukę włoskiego, czy w końcu pojeździć sobie na rowerku stacjonarnym. Zła byłam, że hej!
Bo zazdrość mnie zżerała... Że ja tak nie mogę. Bo moje niemowlę śpi spokojnie najwyżej przez pół godziny. Bo muszę żonglować tą wolną chwilą i stale ważyć, która z rzeczy do zrobienia jest najważniejsza - zmycie obskubanego, tygodniowego lakieru z paznokci czy umycie naczyń...
W takim przypadku, moja inwestycja w siebie ograniczała się do higieny osobistej...A i to nie zawsze;-P
A TAMTE - wychylające się swą ambicją matki to MUSIAŁA być przecież ściema!
Aż nadszedł i mój czas... Nacio podrósł. Odkleił się od cyca ;-( A matka stopniowo zaczęła czerpać z życia coraz bardziej śmiało. Znalazł się też czas, aby móc rozpocząć inwestować w siebie.
Najpierw fitness. Stał się miłością, oderwaniem od codzienności, od dzieciątka, możliwością zresetowania mózgu, nabrania dystansu w emocjach.
A ostatnio wybrałam się na warsztaty plastyczne. Tak! Plastyczne! Bo zawsze chciałam, a nigdy nie było jak.
Szkoda tylko, że kiedy z radochą nieskrywaną opowiadałam o tym kilku znajomym mamom, to patrzyły na mnie jak na ufo. Dokładnie jak ja, na TAMTE babki, które na urlopie macierzyńskim znalazły czas na naukę włoskiego...;-)
A na warsztatach wykonałam taki oto właśnie zegar. Nie w moim guście trochę takie kwiaciory, ale od czegoś trzeba zacząć;-)
Technika decoupage.
Technika decoupage.
Są też spękania, ale trochę nie wyszły, więc ich nie widać...Może to i dobrze;-P
Chętnym, mieszkającymw moim rejonie podpowiadam, że warsztaty owe znajdziecie TU.
Chętnym, mieszkającymw moim rejonie podpowiadam, że warsztaty owe znajdziecie TU.
środa, 24 października 2012
Wyprowadzeni...
A my wyprowadzeni. Z domu naszego. Ukochanego.
Remontujemy w końcu, a że to kuchnia, to nijak nie było można przepękać "w"...
Strasznie dużo się dzieje. Młyn totalny z nieogarem połączony. Chyba nie lubię...
I mimo, że siostra moja ze szwagrem przekochanym pod dach nas przyjęli, bezdomność budzi lęk jakiś nieokiełznany...
Ale teraz chciałam jeszcze o czymś innym.
Otóż poznałam kiedyś sąsiada siostry mojej, którego nie poznać się po prostu nie dało.
Dziewięćdziesięcio kilku letni przemiły Pan. Kilka razy dziennie spacerował ze swoim olbrzymim psem pasterskim - owczarkiem podhalańskim. On powolutku i pies powolutku.
Potem pies szedł już wolniej od swego pana...
Z czasem Pana widywałam spacerującego już samotnie. Tak, jak poprzednio, w kierunku lasu ale w pojedynkę...
Kilka razy zagadałam, bo wszyscy zagadywali. Zupełnie, jakby Dzidziuś znał pół osiedla... No nie można było w milczeniu przejść obok.
Dziadziuś opowiedział mi pewnego dnia, jak to poznał swoją żonę.
"Żoneczka moja, to taka dziewczynka moja kochana byla, a sliczna..." - mówił o niej, zaciągając po lwowsku. Potem powiedział, że to już rok, jak zmarła... Oczy miał wtedy szkliste...
A ja dopiero poskładałam fakty - pies zdechł z tęsknoty, niedaleko po śmierci swej pani... A Dziadziuś wychodził na samotne spacery, żeby choć przez trochę być wśród ludzi.
Dziadziuś ten jest jednym z niewielu ludzi o tak czystym i gołębim sercu. To, w jaki sposób opowiadał o swojej żonie, dzieciach, życiu, w jaki sposób zwracał się do mojego Natanka, tego nie da się opisać. Przeurocza, przekochana osoba...
Dzisiaj wybraliśmy się popołudniu z moim synciem na spacer. Długi. Żeby choć przez chwilę złapać trochę normalności, równowagi. Gdy wracaliśmy, był już zmrok. Przechodziłam pod oknami Dziadziusia. W kuchni zapalone światło. Widać skrawek siwiutkiej głowy. Dziadziuś pewnie jadł kolację. Sam...
Ścisnęło mnie. Odwróciłam wzrok. Złapałam oddech i spojrzałam jeszcze raz. W środku bardzo zabolało...
A przez głowę przemknęła myśl.
Że ja jest w samym środku swego życia. Może i w młynie, ale jakim cudownym. W młynie prowadzącym do cudownej zmiany. Codziennie doświadczam pełni szczęścia. Szczęścia, które dzielę z moim ukochanym i z moim cudownym synkiem. Razem cieszymy się życiem i czerpiemy z niego pełnymi garściami. Może i bezdomnie przez chwilę, ale jacy RAZEM.
A Dziadziuś...Dziadziuś ma już to wszystko za sobą. Nosi w swoim sercu wszystkie ciepłe wspomnienia. Swoją żonę...Swojego psa... Na pewno strasznie tęskni. Zwłaszcza w takie wieczory, jak ten, kiedy w pustym domu, powoli, w samotności je kolację...
Remontujemy w końcu, a że to kuchnia, to nijak nie było można przepękać "w"...
Strasznie dużo się dzieje. Młyn totalny z nieogarem połączony. Chyba nie lubię...
I mimo, że siostra moja ze szwagrem przekochanym pod dach nas przyjęli, bezdomność budzi lęk jakiś nieokiełznany...
Ale teraz chciałam jeszcze o czymś innym.
Otóż poznałam kiedyś sąsiada siostry mojej, którego nie poznać się po prostu nie dało.
Dziewięćdziesięcio kilku letni przemiły Pan. Kilka razy dziennie spacerował ze swoim olbrzymim psem pasterskim - owczarkiem podhalańskim. On powolutku i pies powolutku.
Potem pies szedł już wolniej od swego pana...
Z czasem Pana widywałam spacerującego już samotnie. Tak, jak poprzednio, w kierunku lasu ale w pojedynkę...
Kilka razy zagadałam, bo wszyscy zagadywali. Zupełnie, jakby Dzidziuś znał pół osiedla... No nie można było w milczeniu przejść obok.
Dziadziuś opowiedział mi pewnego dnia, jak to poznał swoją żonę.
"Żoneczka moja, to taka dziewczynka moja kochana byla, a sliczna..." - mówił o niej, zaciągając po lwowsku. Potem powiedział, że to już rok, jak zmarła... Oczy miał wtedy szkliste...
A ja dopiero poskładałam fakty - pies zdechł z tęsknoty, niedaleko po śmierci swej pani... A Dziadziuś wychodził na samotne spacery, żeby choć przez trochę być wśród ludzi.
Dziadziuś ten jest jednym z niewielu ludzi o tak czystym i gołębim sercu. To, w jaki sposób opowiadał o swojej żonie, dzieciach, życiu, w jaki sposób zwracał się do mojego Natanka, tego nie da się opisać. Przeurocza, przekochana osoba...
Dzisiaj wybraliśmy się popołudniu z moim synciem na spacer. Długi. Żeby choć przez chwilę złapać trochę normalności, równowagi. Gdy wracaliśmy, był już zmrok. Przechodziłam pod oknami Dziadziusia. W kuchni zapalone światło. Widać skrawek siwiutkiej głowy. Dziadziuś pewnie jadł kolację. Sam...
Ścisnęło mnie. Odwróciłam wzrok. Złapałam oddech i spojrzałam jeszcze raz. W środku bardzo zabolało...
A przez głowę przemknęła myśl.
Że ja jest w samym środku swego życia. Może i w młynie, ale jakim cudownym. W młynie prowadzącym do cudownej zmiany. Codziennie doświadczam pełni szczęścia. Szczęścia, które dzielę z moim ukochanym i z moim cudownym synkiem. Razem cieszymy się życiem i czerpiemy z niego pełnymi garściami. Może i bezdomnie przez chwilę, ale jacy RAZEM.
A Dziadziuś...Dziadziuś ma już to wszystko za sobą. Nosi w swoim sercu wszystkie ciepłe wspomnienia. Swoją żonę...Swojego psa... Na pewno strasznie tęskni. Zwłaszcza w takie wieczory, jak ten, kiedy w pustym domu, powoli, w samotności je kolację...
sobota, 20 października 2012
Tyłek.
Plac zabaw. Sobotnie popołudnie. Synu mocno zafascynowany dziećmi. Taka różnorodność zachowań, wyglądu, dźwięków. Jako typowy syn typowej kury domowej chłopczyk jest zachwycony.
Matka obserwuje. Z daleka. Teren w miarę bezpieczny, a maluch powinien choć czasem poczuć powiew wolności. Przestrzeń. Takie jest moje zdanie.
Dwóch chłopców zjeżdża ze zjeżdżalni. Synu obserwuje tych starszych lekko z ukrycia. Chłopaki zjeżdżają na brzuchu. Po pierwszym brzusznym wylądowaniu, daje się słyszeć: "Na tyłku!!! Zjeżdżaj na tyłku!".
"Naaaa tyłku Fabian!"- poprawia druga.
TYŁEK ów zabrzmiał na całym placu. Wpadł szybko w moje ucho. Zaświdrował intensywnie i pozostawił wszechogarniający niesmak. I zgrzyt.
TYŁEK - jakiż to ohydny wyraz. To już dupa - lepiej brzmi. Trochę tak zawadiacko, pikantnie. Tylko, że nie w stosunku do dziecka ofkors.
"Pupa" - ładnie brzmi. Oooo. "Na pupie zjeżdżaj kochanie!" - o ileż lepiej! Pupcia. Pupeczka. Pupciunia. Ładnie. Ale tyłek?! Do cholery?!
Tak. Mimo, że ukończyłam filologię polską, przeklinam. Walę czasem takim mięchem, że sama siebie zawstydzam. Lubię. Potrzebuję. Bo przekleństwa dobrze i z głową użyte fajne są. I potrzebne niezwykle. Zwłaszcza jak się jest gadułą o intensywnym temperamencie. ALE NIGDY W STOSUNKU DO DZIECKA!!! PRZY - czasem się zdarzy. Rzadziej niż częściej. Ale DO - nigdy!!! Nie wolno! Koniec i kropka.
Tyłek. Niby nie przekleństwo. Ale wyraz podobnie brzydko brzmiący. I nie chcę, aby mój synu mówił "Mamo mogę zjechać na tyłku?", tak samo, jak "Mamo k.....a daj mi pić!".
Może i mam jakiegoś lingwistycznego fioła, że takie tyłkowe klimaty nadal mnie wkurzają.
Mimo, że moja poprawność językowa zatarła się już przy ponad dwuletnim szorowaniu garów i podłogi...
Matka obserwuje. Z daleka. Teren w miarę bezpieczny, a maluch powinien choć czasem poczuć powiew wolności. Przestrzeń. Takie jest moje zdanie.
Dwóch chłopców zjeżdża ze zjeżdżalni. Synu obserwuje tych starszych lekko z ukrycia. Chłopaki zjeżdżają na brzuchu. Po pierwszym brzusznym wylądowaniu, daje się słyszeć: "Na tyłku!!! Zjeżdżaj na tyłku!".
"Naaaa tyłku Fabian!"- poprawia druga.
TYŁEK ów zabrzmiał na całym placu. Wpadł szybko w moje ucho. Zaświdrował intensywnie i pozostawił wszechogarniający niesmak. I zgrzyt.
TYŁEK - jakiż to ohydny wyraz. To już dupa - lepiej brzmi. Trochę tak zawadiacko, pikantnie. Tylko, że nie w stosunku do dziecka ofkors.
"Pupa" - ładnie brzmi. Oooo. "Na pupie zjeżdżaj kochanie!" - o ileż lepiej! Pupcia. Pupeczka. Pupciunia. Ładnie. Ale tyłek?! Do cholery?!
Tak. Mimo, że ukończyłam filologię polską, przeklinam. Walę czasem takim mięchem, że sama siebie zawstydzam. Lubię. Potrzebuję. Bo przekleństwa dobrze i z głową użyte fajne są. I potrzebne niezwykle. Zwłaszcza jak się jest gadułą o intensywnym temperamencie. ALE NIGDY W STOSUNKU DO DZIECKA!!! PRZY - czasem się zdarzy. Rzadziej niż częściej. Ale DO - nigdy!!! Nie wolno! Koniec i kropka.
Tyłek. Niby nie przekleństwo. Ale wyraz podobnie brzydko brzmiący. I nie chcę, aby mój synu mówił "Mamo mogę zjechać na tyłku?", tak samo, jak "Mamo k.....a daj mi pić!".
Może i mam jakiegoś lingwistycznego fioła, że takie tyłkowe klimaty nadal mnie wkurzają.
Mimo, że moja poprawność językowa zatarła się już przy ponad dwuletnim szorowaniu garów i podłogi...
środa, 17 października 2012
"W kuchni można wszystko" - oł je!
Drogie kury domowe!!! I te niedomowe też!
Dzisiaj polecić Wam coś chciałam.
A wszystko w związku z moim brakiem weny kulinarnej. Umiejętności brak od zawsze, ale jak do tego weny brakuje, to już istna d....a prawdziwa.
I tak oto zastanawiawszy się nad obiadem jutrzejszym, co go rano ekspresem na kolanie ukręcić muszę, zanim na swoje wstępne pół etatu z domu wyjdę, przypomniałam sobie, że kiedyś Anna M. polecała takiegoż oto bloga kulinarnego KLIK .
Weszłam, "w obiadach pogrzebałam" i usiadłam. Aaaa, szczena mi jeszcze opadła z hukiem uderzając o kolana. Czad!
Nazw produktów około połowy nie kumam wcale. Nie wiem nawet, gdzie mogłabym je zakupić...
Ale potrawy proponowane oraz zdjęcia cuuudownie je eksponujące to dzieła prawdziwe. I przysięgam, że gdyby ktoś TAK mnie karmił... To na bank:
1.w końcu bym się wyzwoliła i przestałabym liczyć kalorie
2.całowałabym owego ktosia po stopach - przysięgam!
3. był/aby moim dozgonnym idolem.
Mistrzostwo świata! Chciałabym choćby potrafić ugotować jajka, jak autorka tegoż bloga... Bo na bank są super!
wtorek, 16 października 2012
Post dziękczynny;-P
Dzięki Ci Panie za bajki w telewizji!!!
Oj dzięki Ci!
Za Małpkę Dżordża, która jest tak strasznie sympatyczna, że mogę pospać rano godzinę dłużej. Jak to cudownie, że pani planer w Mini Mini zaplanował dwa odcinki pod rząd. Na ban jest kobietą i do tego na 200 procent matką. Małego dziecka.
Dziękuję także za Świnkę Pepę, z całą jej pokraczną rodzinką, bo dzięki nim miałam szansę w spokoju ugotować dzisiaj pomidorówkę i przyrządzić polędwiczki wieprzowe.
No i nie wspomnę nawet o Strażaku Samie i Elmie, którzy pomogli przetrwać nam jakże drażliwy czas, gdy wyrzynał się ostatnio jeden z zębów. Tych dużych... Prawdziwy gigant się wyrżnął... A dzięki ów Strażakowi , matka miała szansę nie palnąć sobie w łeb.
A tak trochę poważniej, to zanim urodziłam synka, miałam mocne postanowienie, że moje dziecko NA PEWNO nie będzie oglądało kreskówek. Oj nie! Nie będzie jednym z tych dzieciaków, wychowywanym przez bajkowe potworki. Ono w ogóle nie będzie oglądało telewizji. NA PEWNO!
Jednak tak, jak wiele moich teorii i tak padła w praktyce.
Tak.
Włączam mojemu maluchowi bajki.
Bo lubi je oglądać. Bo piszczy i klaszcze w ręce, gdy na ekranie pojawia się Dżordż. Bo mam wówczas chwilę, żeby ogarnąć najpilniejsze tematy. Bo mogę wstać o godzinę później. Bo bez nich nie byłoby szansy na ugotowanie w spokoju obiadu (era zachwytu garami i innymi gadżetami kuchennymi już dawno bezpowrotnie minęła).Bo klocki, samochodziki i inne zabawki też czasem dziecku się nudzą. Bo jesienią nie zawsze można pójść na spacer. Bo w końcu mam szansę przez pół godziny usiąść na tyłku, a nawet ciągiem poleżeć bezczynnie i wyprostować kręgosłup.
Ale.
Staram się w temacie tym pilnować i nie przesadzać. Nie jest o to trudno, bo i tak ZAWSZE mam wyrzuty sumienia... Choć biorąc rzecz na logikę, wiem, że dwie godziny w ciągu dnia, no czasem trzy, z przerwami oraz gruntownie dobrany repertuar, nie są w stanie w żaden sposób skrzywdzić mojego dziecka.
Dlatego mimo, mych wyrzutów...
Dzięki Ci Panie!
środa, 10 października 2012
Tylko tata pomoże!
Wieczór. W końcu.
Dziecię z wydętym bebzolkiem. Marudzi. Stęka.
"Mamooooo" powtórzone po raz sześćsetosiemdziesiątydrugi słowiczym, słodkim, dziecięcym głosikiem połączone z uwieszeniem u maminej nogi, podczas, gdy Ona stara się ogarnąć kuchenny bajzel, to mieszanka wybuchowa.
Matka czuje, że za chwilę dostanie stu stopni. Wykipi. Wystrzeli w kosmos i na końcu wybuchnie, rozpadając się na tysiąc części.
Resztkami zdrowego rozsądku stara się znaleźć rozwiązanie tej jakże patowej sytuacji.
"Przecież on płacze, bo coś mu dolega - kobieto!!! Ogarnij się!I spokojnie, tylko spokojnie" - kołacze się po zmęczonej matczynej łepetynie.
Nagle słychać...
Bączydło konkretne. Woń też...
Biedak.
Jak by tu mu ulżyć...
Espumisan! Przecież gdzieś jeszcze powinien być...
Jest! Koło ratunkowe. Cudowne! Espumisanie ratuj nas!!!Mnie ratuj! Od zwariowania. Od eksplodowania.
Jednak to nie takie proste.
Na samą myśl, jak będzie wyglądała scena zaaplikowania potomkowi ów kropli, matkę przechodzi dreszcz.
To będzie gwóźdź do trumny. Już to widzę - dziecię w ryk, wygina się jak struna, siarczyście pluje kroplami, resztki zeskrobując sobie z języka palcami. Po czym wyciera w... Matkę swą. Matka wybucha.
O nie! Tego nie zniosę!
Ale zaraz, zaraz. Jest jeszcze jedno rozwiązanie.
TATA. Tata da radę. Zawsze daje. Nie wiem, jak On to robi, staram się nie patrzeć, żeby się nie wkurzać. Że nie po mojemu...
Wręczyła zatem matka ojcu syna swego strzykawkę z kroplami. Tata z synem udał się do sypialni. Następnie tata wrócił z sypialni z uśmiechniętym synem i pustą strzykawką.
Matka oniemiała.
Więc znów mu się udało. Skubany.
Dzięki Ci Panie. Alleluja! Teraz to już jakoś damy radę!
"Jesteś moim idolem"- wyznała mężowi ...
;-P
Dziecię z wydętym bebzolkiem. Marudzi. Stęka.
"Mamooooo" powtórzone po raz sześćsetosiemdziesiątydrugi słowiczym, słodkim, dziecięcym głosikiem połączone z uwieszeniem u maminej nogi, podczas, gdy Ona stara się ogarnąć kuchenny bajzel, to mieszanka wybuchowa.
Matka czuje, że za chwilę dostanie stu stopni. Wykipi. Wystrzeli w kosmos i na końcu wybuchnie, rozpadając się na tysiąc części.
Resztkami zdrowego rozsądku stara się znaleźć rozwiązanie tej jakże patowej sytuacji.
"Przecież on płacze, bo coś mu dolega - kobieto!!! Ogarnij się!I spokojnie, tylko spokojnie" - kołacze się po zmęczonej matczynej łepetynie.
Nagle słychać...
Bączydło konkretne. Woń też...
Biedak.
Jak by tu mu ulżyć...
Espumisan! Przecież gdzieś jeszcze powinien być...
Jest! Koło ratunkowe. Cudowne! Espumisanie ratuj nas!!!Mnie ratuj! Od zwariowania. Od eksplodowania.
Jednak to nie takie proste.
Na samą myśl, jak będzie wyglądała scena zaaplikowania potomkowi ów kropli, matkę przechodzi dreszcz.
To będzie gwóźdź do trumny. Już to widzę - dziecię w ryk, wygina się jak struna, siarczyście pluje kroplami, resztki zeskrobując sobie z języka palcami. Po czym wyciera w... Matkę swą. Matka wybucha.
O nie! Tego nie zniosę!
Ale zaraz, zaraz. Jest jeszcze jedno rozwiązanie.
TATA. Tata da radę. Zawsze daje. Nie wiem, jak On to robi, staram się nie patrzeć, żeby się nie wkurzać. Że nie po mojemu...
Wręczyła zatem matka ojcu syna swego strzykawkę z kroplami. Tata z synem udał się do sypialni. Następnie tata wrócił z sypialni z uśmiechniętym synem i pustą strzykawką.
Matka oniemiała.
Więc znów mu się udało. Skubany.
Dzięki Ci Panie. Alleluja! Teraz to już jakoś damy radę!
"Jesteś moim idolem"- wyznała mężowi ...
;-P
wtorek, 9 października 2012
Tęsknić za marzeniem.
Pamiętam to uczucie do dziś. Pamiętam tę późną noc, gdy zasnąć nie dawał stres nazbierany z codzienności. Ciemny pokój. Cisza. Ukochany po drugiej stronie łóżka oddychał spokojnie. Spał.
A ja...
Ja tęskniłam. Tęskniłam bardzo. I choć niczego jeszcze nie było. Brzuszka nawet ciążowego. Ani ziarenka tyci w środku.
Myślałam o moim przyszłym dziecku i tęskniłam za nim z całych sił. Nie można tęsknić za kimś, kogo nie ma?
A ja Wam mówię, że ja tęskniłam. Całkowicie szczerze i bardzo mocno...
Od pewnego czasu pojawiło się podobne uczucie, które stopniowo się wzmaga i rozwija.
Przyznam się, że nawet momentami mi głupio. Czuję się trochę jak zdrajca. Bo przecież Natanek sam jeszcze jak dzidziuś. I malusi taki. I ciągle jeszcze niesamodzielny. No bobasek ciupciuni.
A ja tu o Innym. Jednak dzieje się to jakby na zupełnie innej płaszczyźnie. Niezależnie od tego jak strasznie kocham i ubóstwiam mego pierworodnego.Natanek, moja miłość do niego i nasz teraźniejszy świat to jedno.
Ale równolegle kiełkuje we mnie matczyne pragnienie drugiego dziecka. Drugiej magicznej ciąży. Drugiego porodu. Drugiego maluszka tak maleńkiego, że aż dech zapiera w piersi z zachwytu.
I wiecie co? Powiem Wam jeszcze w zaufaniu, że strasznie dobrze mi na tym etapie mojego życia. Jako kobieta cudownie czuję się w roli matki. Uwielbiam spędzać życie na pielęgnowaniu mojego dziecka. Powiem więcej...W tej chwili mam wrażenie, że nie ma na świecie fajniejszego zajęcia, niż dbanie o nasze ognisko. Rodzinę. Dom. Dlatego czuję, że potrzebuję więcej.
Tylko, że jeszcze muszę być cierpliwa. Musze poczekać.
I choć wiem, że wiele z Was cudownie daje sobie radę z dwójką takich maluszków. Że da się.
Ja chcę poczekać. Aż mój synek będzie gotów. Aż będę mogła w pełni tak samo nasycić się tym całym cudem, jak za pierwszym razem.
PS. Więc droga - JA,
Jeśli minęło już trochę czasu i coś się zmieniło w Twoim-Moim rozumowaniu, sytuacji, to wiedz, że nie ma w życiu nic cudowniejszego jak wydanie na świat i posiadanie dziecka....
A ja...
Ja tęskniłam. Tęskniłam bardzo. I choć niczego jeszcze nie było. Brzuszka nawet ciążowego. Ani ziarenka tyci w środku.
Myślałam o moim przyszłym dziecku i tęskniłam za nim z całych sił. Nie można tęsknić za kimś, kogo nie ma?
A ja Wam mówię, że ja tęskniłam. Całkowicie szczerze i bardzo mocno...
Od pewnego czasu pojawiło się podobne uczucie, które stopniowo się wzmaga i rozwija.
Przyznam się, że nawet momentami mi głupio. Czuję się trochę jak zdrajca. Bo przecież Natanek sam jeszcze jak dzidziuś. I malusi taki. I ciągle jeszcze niesamodzielny. No bobasek ciupciuni.
A ja tu o Innym. Jednak dzieje się to jakby na zupełnie innej płaszczyźnie. Niezależnie od tego jak strasznie kocham i ubóstwiam mego pierworodnego.Natanek, moja miłość do niego i nasz teraźniejszy świat to jedno.
Ale równolegle kiełkuje we mnie matczyne pragnienie drugiego dziecka. Drugiej magicznej ciąży. Drugiego porodu. Drugiego maluszka tak maleńkiego, że aż dech zapiera w piersi z zachwytu.
I wiecie co? Powiem Wam jeszcze w zaufaniu, że strasznie dobrze mi na tym etapie mojego życia. Jako kobieta cudownie czuję się w roli matki. Uwielbiam spędzać życie na pielęgnowaniu mojego dziecka. Powiem więcej...W tej chwili mam wrażenie, że nie ma na świecie fajniejszego zajęcia, niż dbanie o nasze ognisko. Rodzinę. Dom. Dlatego czuję, że potrzebuję więcej.
Tylko, że jeszcze muszę być cierpliwa. Musze poczekać.
I choć wiem, że wiele z Was cudownie daje sobie radę z dwójką takich maluszków. Że da się.
Ja chcę poczekać. Aż mój synek będzie gotów. Aż będę mogła w pełni tak samo nasycić się tym całym cudem, jak za pierwszym razem.
PS. Więc droga - JA,
Jeśli minęło już trochę czasu i coś się zmieniło w Twoim-Moim rozumowaniu, sytuacji, to wiedz, że nie ma w życiu nic cudowniejszego jak wydanie na świat i posiadanie dziecka....
niedziela, 7 października 2012
Czytać ludzi.
Lubię pojechać z moim synkiem na deptak. Bierzemy wózek, żeby było łatwiej, spokojniej. Wsiadamy w autobus.
Zwłaszcza jesienią jest wyjątkowo przyjemnie. Otulam mojego bobasa cieplutko. Kupujemy gorącą kawkę na wynos dla mamy. I wafelka do lodów dla syna. Zawsze w tej samej kawiarni.
A potem spacerujemy. Syn obserwuje.
Ja też. Uwielbiam to. Uwielbiam oglądać ludzi.
Dzieci. Czy ładne. Czy śmieszne. Czy zadbane. Czy biedne. Rozmyślam. Porównuję.
Kobiety. Podziwiam. Podpatruję. Też bym tak chciała. Torebkę taką. Okulary. Buty.
Starszych ludzi.
Przejście dla pieszych. Mężczyzna na przeciwko. Stary. Ubogi. Patrzę w oczy. Błękitne.
Pomarszczone nieszczęściem. Smutne.
Biorę to nieszczęście, tę zgryzotę. Wnika we mnie. W głowę. W serce. Boli...
Tak mam. Bardzo często tego doświadczam. Czasami czuję, że pochłaniam z ulicy całe nieszczęście świata. Z tych ludzi.
I noszę w sobie...
PS. I obiecany cytat z Jill Smokler ;-P
"Istnieją na tym świecie dwa typy matek. Pierwszy to te, które przygotowują zdrowe posiłki dla całej rodziny, jednakowe dla wszystkich. Typ drugi dba osobno o żołądki dzieci i dorosłych. Jasne jest, który sposób żywienia należy do właściwych. Ja oczywiście zaliczam się do matek, które przygotowują posiłki według jednej zrównoważonej diety, obfitującej w błonnik i warzywa, a cała moja rodzina pochłania wszystko, co podam, z wielkim apetytem.
Taaa, jasne. Taką matką powinnam być. I taką z pewnością jestem w jakimś świecie równoległym, gdzie nie jestem uzależniona od kawy, uwielbiam robić pompki i codziennie biorę prysznic. W naszej rzeczywistości dzieci jadają posiłki przygotowane ze składników o których wiem, że na pewno zostaną zjedzone, a nie z tego, na co wybrzydzają..."
Zwłaszcza jesienią jest wyjątkowo przyjemnie. Otulam mojego bobasa cieplutko. Kupujemy gorącą kawkę na wynos dla mamy. I wafelka do lodów dla syna. Zawsze w tej samej kawiarni.
A potem spacerujemy. Syn obserwuje.
Ja też. Uwielbiam to. Uwielbiam oglądać ludzi.
Dzieci. Czy ładne. Czy śmieszne. Czy zadbane. Czy biedne. Rozmyślam. Porównuję.
Kobiety. Podziwiam. Podpatruję. Też bym tak chciała. Torebkę taką. Okulary. Buty.
Starszych ludzi.
Przejście dla pieszych. Mężczyzna na przeciwko. Stary. Ubogi. Patrzę w oczy. Błękitne.
Pomarszczone nieszczęściem. Smutne.
Biorę to nieszczęście, tę zgryzotę. Wnika we mnie. W głowę. W serce. Boli...
Tak mam. Bardzo często tego doświadczam. Czasami czuję, że pochłaniam z ulicy całe nieszczęście świata. Z tych ludzi.
I noszę w sobie...
PS. I obiecany cytat z Jill Smokler ;-P
"Istnieją na tym świecie dwa typy matek. Pierwszy to te, które przygotowują zdrowe posiłki dla całej rodziny, jednakowe dla wszystkich. Typ drugi dba osobno o żołądki dzieci i dorosłych. Jasne jest, który sposób żywienia należy do właściwych. Ja oczywiście zaliczam się do matek, które przygotowują posiłki według jednej zrównoważonej diety, obfitującej w błonnik i warzywa, a cała moja rodzina pochłania wszystko, co podam, z wielkim apetytem.
Taaa, jasne. Taką matką powinnam być. I taką z pewnością jestem w jakimś świecie równoległym, gdzie nie jestem uzależniona od kawy, uwielbiam robić pompki i codziennie biorę prysznic. W naszej rzeczywistości dzieci jadają posiłki przygotowane ze składników o których wiem, że na pewno zostaną zjedzone, a nie z tego, na co wybrzydzają..."
piątek, 5 października 2012
Mucha z gatunku gustownych...
Nie wiem dlaczego tak się stało, ale stało się.
Nie udokumentowałam wesela mojej siostry.
A nie może tak przecież być, żeby synek mój, kiedyś jako ogromny przystojniak, czytający zapiski swej matki, nie natknął się na zdjęcia dokumentujące jego iście urokliwą osóbkę w swej pierwszej musze gustownej wysoce;-)
Bo gustowna jest, chyba nie zaprzeczycie...
PS. A muchę uszyła nam na zamówienie cud-miód zdolniacha, której również i inne rozbrajające prace znajdziecie TU ;-)
Polecam i głowę kładę;-)
Nie udokumentowałam wesela mojej siostry.
A nie może tak przecież być, żeby synek mój, kiedyś jako ogromny przystojniak, czytający zapiski swej matki, nie natknął się na zdjęcia dokumentujące jego iście urokliwą osóbkę w swej pierwszej musze gustownej wysoce;-)
Bo gustowna jest, chyba nie zaprzeczycie...
Polecam i głowę kładę;-)
środa, 3 października 2012
Wyznania upiornej mamuśki
Jestem mamą z grupy " tych doświadczonych".
I bynajmniej nie chodzi tutaj, o doświadczone czyli mądre.
Doświadczone czyli doświadczyły wszelkich "uciech" macierzyństwa.
Kto "mnie czyta" od początku - ten wie.
Tym, którzy od niedawna dopiero, nakreślę, że wiem doskonale co znaczy, nie móc usiąść na pupie przez trzy tygodnie po porodzie. Wiem, co to sławne "nieprzespane noce" i pułapka pt. "Padasz na twarz ze zmęczenia, ale nie możesz iść spać, bo wyjec wyje". Nawet o czwartej nad ranem.
Wiem także, co znaczy nie móc przestać kołysać wózka na spacerze, bo inaczej rozlegnie się zeń niepożądany, upiorny dźwięk. Trzeba zatem chodzić do upadłego. Nie ma litości.
Wiem co to ząbkowanie, co już przez rok cały się wlecze...
Co to noszenie na rękach do kresy wytrzymałości, żeby tylko dziecię znów nie płakało.
Co to nie móc umyć rano zębów, ani się ubrać nawet, bo maluszka nie idzie na moment odłożyć...
I nie, wcale nie nauczyliśmy dziecka noszenia!!!Nosiliśmy, tuliliśmy, kołysaliśmy, bo nie dało się inaczej!Bo kolki upiorne były od pierwszej nocy w szpitalu!
Mimo tego wszystkiego NIGDY nie żałowałam, że jestem mamą. NIGDY. A nawet cień myśli takiej nigdy się u mnie nie pojawił. Bo przecież właśnie odkąd dałam życie mojemu synkowi, zaczęłam żyć naprawdę. Uwielbiam go nad życie i ubóstwiam totalnie. Jak nikogo innego na świecie.
Jednak.
Jednak bywały momenty, kiedy GO nie lubiłam. Czasami nawet bardzo.
Bywały momenty, kiedy uciekałam od Niego. Choćby na dwie godzinki. Żeby wziąć oddech, żeby od Niego odpocząć, żeby pobyć "bez".
Bywały momenty, kiedy stojąc w oknie, odliczałam minuty do powrotu męża. Kiedy marzyłam, żeby ktokolwiek przyszedł, tylko żebym nie była już z tym moim wyjcem;-) sama...
Zawsze potem dręczyły mnie wyrzuty sumienia. Że jestem słaba, że się nie spełniam, że prawdziwa kochająca matka nie powinna tak się zachowywać...
Aż trafiłam na "swoją".
Dostałam w prezencie książkę autorstwa amerykańskiej blogerki Jill Smokler pod tytułem "Wyznania upiornej mamuśki" (patrz TU).
Odkąd mój krasnal pojawił się na świecie raczej niewiele udało mi się przeczytać.
Tę książkę pochłonęłam w całości. A raczej pochłaniałam ogromnymi, pysznymi kęsami, niczym ukochany serniczek z kawusią. Pyyyyyychotka!
W końcu druga taka "kulawa w mamowaniu" jak ja! Tylko, że jeszcze do tego odważna, bo pisze o wszystkim bez strachu "jak to będzie wyglądało".
Oj wierzcie mi, nieraz podczas lektury miałam ochotę krzyknąć - O tak!Tak! Ja też tak właśnie miałam! Jak to cudownie, że nie tylko ja jestem taka złaaaaaaaa!
A do tego ten humor! Zawsze uwielbiałam towarzystwo mojej przyjaciółki najbardziej ze względu, na jej optymizm i poczucie humoru. Bo zawsze w ciężkich chwilach ciągnęła mnie do góry. Od tej pory moja przyjaciółka ma jednak jedną konkurentkę - Jill. Bo dzięki niej momentami boki zrywałam. A momentów tych było mnóstwo. Zwłaszcza, że pisze tak śmiesznie o tym, co obecnie mi najbliższe - macierzyństwie.
Żałuję tylko jednego. Mianowicie, że nie dostałam tej książki WTEDY.
Kiedy było najciężej...
PS.
Poniżej jeden z całego mnóstwa zabawnych cytatów, które sobie pozaznaczałam w trakcie czytania. Nie mogłam się zdecydować, więc stwierdziłam, że co jakiś czas będę Wam wrzucać kilka na poprawę humorku;-P
"Jeżeli nie jesteś wybrykiem natury, z którego nadprogramowe kilogramy odparowują w cudowny sposób, nadejdzie taki moment, już po urodzeniu dziecka, że zerkniesz w lustro i nie poznasz swojego odbicia. Pamiętam, gapiłam się na siebie prawie godzinę z mieszaniną odrazy, fascynacji i podziwu. A potem odwróciłam się bokiem i zawyłam. Brzuch można było zrozumieć, w końcu mieszkało w nim dziecko, jasne, musi wyglądać jak opona, z której zeszła część powietrza. Ale taka dupa???Na to nie było wytłumaczenia." ;-P
Polecam!!!Zapraszam!!!Ręczę głową!!!
I bynajmniej nie chodzi tutaj, o doświadczone czyli mądre.
Doświadczone czyli doświadczyły wszelkich "uciech" macierzyństwa.
Kto "mnie czyta" od początku - ten wie.
Tym, którzy od niedawna dopiero, nakreślę, że wiem doskonale co znaczy, nie móc usiąść na pupie przez trzy tygodnie po porodzie. Wiem, co to sławne "nieprzespane noce" i pułapka pt. "Padasz na twarz ze zmęczenia, ale nie możesz iść spać, bo wyjec wyje". Nawet o czwartej nad ranem.
Wiem także, co znaczy nie móc przestać kołysać wózka na spacerze, bo inaczej rozlegnie się zeń niepożądany, upiorny dźwięk. Trzeba zatem chodzić do upadłego. Nie ma litości.
Wiem co to ząbkowanie, co już przez rok cały się wlecze...
Co to noszenie na rękach do kresy wytrzymałości, żeby tylko dziecię znów nie płakało.
Co to nie móc umyć rano zębów, ani się ubrać nawet, bo maluszka nie idzie na moment odłożyć...
I nie, wcale nie nauczyliśmy dziecka noszenia!!!Nosiliśmy, tuliliśmy, kołysaliśmy, bo nie dało się inaczej!Bo kolki upiorne były od pierwszej nocy w szpitalu!
Mimo tego wszystkiego NIGDY nie żałowałam, że jestem mamą. NIGDY. A nawet cień myśli takiej nigdy się u mnie nie pojawił. Bo przecież właśnie odkąd dałam życie mojemu synkowi, zaczęłam żyć naprawdę. Uwielbiam go nad życie i ubóstwiam totalnie. Jak nikogo innego na świecie.
Jednak.
Jednak bywały momenty, kiedy GO nie lubiłam. Czasami nawet bardzo.
Bywały momenty, kiedy uciekałam od Niego. Choćby na dwie godzinki. Żeby wziąć oddech, żeby od Niego odpocząć, żeby pobyć "bez".
Bywały momenty, kiedy stojąc w oknie, odliczałam minuty do powrotu męża. Kiedy marzyłam, żeby ktokolwiek przyszedł, tylko żebym nie była już z tym moim wyjcem;-) sama...
Zawsze potem dręczyły mnie wyrzuty sumienia. Że jestem słaba, że się nie spełniam, że prawdziwa kochająca matka nie powinna tak się zachowywać...
Aż trafiłam na "swoją".
Dostałam w prezencie książkę autorstwa amerykańskiej blogerki Jill Smokler pod tytułem "Wyznania upiornej mamuśki" (patrz TU).
Odkąd mój krasnal pojawił się na świecie raczej niewiele udało mi się przeczytać.
Tę książkę pochłonęłam w całości. A raczej pochłaniałam ogromnymi, pysznymi kęsami, niczym ukochany serniczek z kawusią. Pyyyyyychotka!
W końcu druga taka "kulawa w mamowaniu" jak ja! Tylko, że jeszcze do tego odważna, bo pisze o wszystkim bez strachu "jak to będzie wyglądało".
Oj wierzcie mi, nieraz podczas lektury miałam ochotę krzyknąć - O tak!Tak! Ja też tak właśnie miałam! Jak to cudownie, że nie tylko ja jestem taka złaaaaaaaa!
A do tego ten humor! Zawsze uwielbiałam towarzystwo mojej przyjaciółki najbardziej ze względu, na jej optymizm i poczucie humoru. Bo zawsze w ciężkich chwilach ciągnęła mnie do góry. Od tej pory moja przyjaciółka ma jednak jedną konkurentkę - Jill. Bo dzięki niej momentami boki zrywałam. A momentów tych było mnóstwo. Zwłaszcza, że pisze tak śmiesznie o tym, co obecnie mi najbliższe - macierzyństwie.
Żałuję tylko jednego. Mianowicie, że nie dostałam tej książki WTEDY.
Kiedy było najciężej...
PS.
Poniżej jeden z całego mnóstwa zabawnych cytatów, które sobie pozaznaczałam w trakcie czytania. Nie mogłam się zdecydować, więc stwierdziłam, że co jakiś czas będę Wam wrzucać kilka na poprawę humorku;-P
"Jeżeli nie jesteś wybrykiem natury, z którego nadprogramowe kilogramy odparowują w cudowny sposób, nadejdzie taki moment, już po urodzeniu dziecka, że zerkniesz w lustro i nie poznasz swojego odbicia. Pamiętam, gapiłam się na siebie prawie godzinę z mieszaniną odrazy, fascynacji i podziwu. A potem odwróciłam się bokiem i zawyłam. Brzuch można było zrozumieć, w końcu mieszkało w nim dziecko, jasne, musi wyglądać jak opona, z której zeszła część powietrza. Ale taka dupa???Na to nie było wytłumaczenia." ;-P
Polecam!!!Zapraszam!!!Ręczę głową!!!
wtorek, 2 października 2012
Niezawodny podróżnik w górach jesienią
Podczas jednej z naszych wcześniejszych wycieczek, rozmawialiśmy sobie z moim mężem, że fajnie byłoby, gdyby nasz Synu wyrósł na chłopca "obytego w świecie".
Sami za bardzo "obyci z dzieciństwa" nie jesteśmy, ale coraz odważniej zaczęliśmy we trojkę braki swe, przynajmniej na ziemi ojczystej, nadrabiać.
W moim wyobrażeniu "obyty w świecie" to chłopak odważny, znający różne "tereny", wiedzący co to namiot, schronisko, hotel, mogący na wyjeździe z dziewczyną, czy kumplami poopowiadać, że "tutaj już kiedyś z rodzicami był...", "a tutaj to było kiedyś tak i tak" i tak dalej i tak dalej.
Ku mojej radości nieskrywanej jak do tej pory, to wszystko chyba zmierza ku dobremu...
Dopiero po jednym z komentarzy do ostatniego wpisu, uzmysłowiłam sobie, że rzeczywiście w ciągu półtorej roku życia naszego Nataszka, przeżyliśmy właśnie nasz piąty w jego towarzystwie wyjazd...
Piąty - i pierwszy na takim luzie. Bez spinki przygotowawczej. Bez awantury w dniu wyjazdu. Bez niemowlęcego wycia ;-P
Było super! Nacio - totalnie niezawodny.
Z podróżą nie było żadnego problemu.
Z zasypianiem w nie swoim łóżku - też.
Całe dwa dni na szlaku bez ani jednego buzi skrzywienia czy łezki.
Śmiem twierdzić, że nasz Synu to urodzony turysta.
Nie robi mu najmniejszej różnicy w czym i to go góry niesie. W nosidle turystycznym potrafi godzinami zwisając obserwować "trasę".
U mamy "na barana", z zachwytem wtula buzię w mamine włosy, i bezkarnie tarmosi ją za uszy ;-P
Pielucha zmieniana "na stojaka" w schronisku też jest okej. Nawet kupkę, ehghm ;-) , zaliczyliśmy.
Tylko co do jedzenia na szlaku preferencje się synowe nieco zmieniły. Otóż pomidorową jemy już z pomidorową, a nie tylko z samymi kluskami ;-)
PS. A kiedy chwaliłam się przez telefon mojemu dziadziusiowi - wytrawnemu wędrownikowi, że po skałkach wspięliśmy się na Zamek Chojnik, dziadzio ze zdziwieniem zapytał: - Aaaa, no to fajnie. A gdzie był wtedy Natanek?!".
- Jak to gdzie? Z nami, na naszych plecach był... ;-)
Sami za bardzo "obyci z dzieciństwa" nie jesteśmy, ale coraz odważniej zaczęliśmy we trojkę braki swe, przynajmniej na ziemi ojczystej, nadrabiać.
W moim wyobrażeniu "obyty w świecie" to chłopak odważny, znający różne "tereny", wiedzący co to namiot, schronisko, hotel, mogący na wyjeździe z dziewczyną, czy kumplami poopowiadać, że "tutaj już kiedyś z rodzicami był...", "a tutaj to było kiedyś tak i tak" i tak dalej i tak dalej.
Ku mojej radości nieskrywanej jak do tej pory, to wszystko chyba zmierza ku dobremu...
Dopiero po jednym z komentarzy do ostatniego wpisu, uzmysłowiłam sobie, że rzeczywiście w ciągu półtorej roku życia naszego Nataszka, przeżyliśmy właśnie nasz piąty w jego towarzystwie wyjazd...
Piąty - i pierwszy na takim luzie. Bez spinki przygotowawczej. Bez awantury w dniu wyjazdu. Bez niemowlęcego wycia ;-P
Było super! Nacio - totalnie niezawodny.
Z podróżą nie było żadnego problemu.
Z zasypianiem w nie swoim łóżku - też.
Całe dwa dni na szlaku bez ani jednego buzi skrzywienia czy łezki.
Śmiem twierdzić, że nasz Synu to urodzony turysta.
Nie robi mu najmniejszej różnicy w czym i to go góry niesie. W nosidle turystycznym potrafi godzinami zwisając obserwować "trasę".
U mamy "na barana", z zachwytem wtula buzię w mamine włosy, i bezkarnie tarmosi ją za uszy ;-P
Pielucha zmieniana "na stojaka" w schronisku też jest okej. Nawet kupkę, ehghm ;-) , zaliczyliśmy.
Tylko co do jedzenia na szlaku preferencje się synowe nieco zmieniły. Otóż pomidorową jemy już z pomidorową, a nie tylko z samymi kluskami ;-)
- Jak to gdzie? Z nami, na naszych plecach był... ;-)
Subskrybuj:
Posty (Atom)