Dlatego też wymyśliłam, że w piątek - w ostatni dzień przedszkola odbierze Go tata.
Niestety.
Tata utknął w pracy.
Mus to mus.
Wzięłam głęboki oddech i poszłam po mojego synka. Po drodze postanowiłam, że muszę być twarda, bo przecież Jemu i tak będzie wystarczająco przykro.
Weszłam do środka. Spakowaliśmy kapcie i pozostałe rzeczy z jego półki i wieszaczka.
Wszystko z uśmiechem na twarzy. Bo przecież zmiana przedszkola na szkołę jest super i w ogóle ekstra być pierwszakiem. Bla, bla bla.
Byłam twarda.
Do momentu, gdy w hallu zeszły się wszystkie ciocie, aby Go pożegnać i wyściskać.
Wytrzymałam długo.
Naprawdę.
I wtedy jedna z pań spojrzała na mnie ze łzami w oczach...
To wystarczyło, aby popłynęły wodospady.
Dwie Niagary jak nic.
Wyszliśmy. Niosłam torbę i starałam się ogarnąć w trybie natychmiastowym.
Próby niestety spełzły na niczym, ponieważ gdy doszliśmy na drugą stronę budynku, zauważyliśmy, że na balkon wyszły dzieci z Nacia grupy. Wołały Go i wyciągały rączki. Pobiegł do nich, a ja stałam jak ta koza i wyłam, zasłaniając się wielkim rulonem - zwiniętym plakatem pożegnalnym Nacia.
Podły matki los... Oj podły.
Od wspomnianego piątku chodzę jak struta. Wkurzona. Zdołowana i pozbawiona jakiejkolwiek energii.
W końcu, dzisiaj zaczęłam szlochać po kątach. Na szczęście Nacio był u babci.
O co chodzi? - zapytałam siebie.
O co Ci chodzi babo jedna zaryczana?
W końcu do mnie dotarło. Otóż chodzi o tą szkołę właśnie.
Bo ja, najbardziej egoistycznie na świecie, nie chcę, aby mój chłopczyk szedł już do szkoły! Tak mi żal, tak strasznie mi żal, że etap jego dziecięctwa się kończy. Że mój mały przedszkolaczek właśnie przestaje nim być...
To straszne!
Idzie do szkoły! Czyli przechodzi do kolejnego etapu dorastania.
Kolejnego etapu oddalania się od mamy...
A mama spada na niższy poziom ważności.
Jakie to przykre! Tragiczne!
I ja wiem przecież, że powinnam się cieszyć, że jest zdrowy. I mądry jest i bez żadnych problemów... I pozna tam fajnych przyjaciół i będzie się świetnie bawił...
Przecież ja to wszystko wiem! A łza i tak po poliku cieknie.
W końcu wzięłam siebie na rozmowę i mówię sobie tak - czego beczysz głupia, to i tak nic nie zmieni. Dzieciak Ci nie umiera, tylko do szkoły idzie. Na pięć godzin dziennie, czy cztery. Bez zmian możesz go codziennie budzić głaskaniem i utulać do snu.
Możesz go tulić i gładzić po pleckach. Mówić mu że Go kochasz, patrząc w Jego cudne oczy, kłaść dłoń na Jego policzku. I pod kocem oglądać wspólnie filmy dla dzieci.
Przecież nie obudzi się jutro z rozmiarem buta czterdzieści trzy, nie ubierze krawatu i nie pójdzie do biura.
Życie odbierze Ci Go stopniowo...
Ale to jeszcze dłuuuugo będzie (tak wiem, naiwna).
No i najważniejsze, nie masz wyjścia stara. MUSISZ TO ZAAKCEPTOWAĆ.
A na koniec przypomniałam sobie w myślach naszą rozmowę...
- Mamusiu, a dlaczego ja muszę iść do szkoły? Nie mogę zostać w przedszkolu? - zapytał niedawno.
- Naprawdę chciałbyś już zawsze chodzić do przedszkola? Przecież za moment urośniesz i będziesz bardzo wysoki. Przy takich maleńkich stolikach i na takich maleńkich krzesełkach byłoby Ci bardzo niewygodnie... No i co byś tam robił wśród maluszków? Taki stary koń. Bo przecież Twoi koledzy i koleżanki za rok, za dwa odejdą z przedszkola, bo też będą już duzi. Z kim byś się bawił? I umiałbyś już wszystko na pamięć. Nudy. Chciałbyś, żeby tak było?
- No nie... - odpowiedział bez entuzjazmu.
- Widzisz, coś musi się skończyć, aby mogło zacząć się coś nowego.
Musisz pożegnać się z przedszkolem, żeby rozpocząć nową, fantastyczną przygodę w szkole...
Widziałam, że po chwili namysłu, zrobiło Mu się lżej.
I mnie chyba też...
Wyprasowałam Mu białą koszulę i przygotowałam granatowe spodnie.
Jutro wielki dzień...
Wyprasowałam Mu białą koszulę i przygotowałam granatowe spodnie.
Jutro wielki dzień...