sobota, 30 marca 2013

Pisanka.

Żeby było tradycyjnie
Żeby Synu wiedział, że jak Wielkanoc, to i jaj malowanie.
Mimo, że matka gile miała po pas. 
I czołem się podpierała.
Mimo, że farby plakatowe, z kamienia się okazały.
 Wytrwała była.
No i Synu  wie co to pisanki!

Ofiar w zasadzie nie było.
No, poza jedną/ym.
Pędzelkiem do cieni z naturalnego włosia...
Bo jak ma się pamięć krótką, to trzeba pędzel dla dziecka poświęcić...
A że Synciu wprawę w operowaniu pędzlami matki już ma...
Pisanki wyszły wyborne!

Zatem smacznego jajka!
I wesołego Alleluja!!!











czwartek, 28 marca 2013

We dwoje.

Obrazek.

Ona - kamelowy, wełniany płaszcz. 
Krótko ostrzyżone włosy. 
Modnie. 
Kapelusz. 
Przez ramię przerzucony nonszalancko szal. I z siedemdziesiąt kilka lat.
On - ciemny, elegancki płaszcz. 
Krótko ostrzyżone włosy. 
Na jeża. 
Białe.
Są zawsze. 
Co tydzień. 
W pierwszych ławkach.

 „Panie Jezu Chryste, Ty powiedziałeś swoim Apostołom:  Pokój wam zostawiam... 
Prosimy Cię...
Na grzechy nasze,  lecz na wiarę... 
I zgodnie z Twoją wolą... 
Go pokojem i doprowadź...”.
- Pokój Pański niech zawsze będzie z wami.
- I z duchem Twoim.



- Przekażcie sobie znak pokoju.

Zwrócili się ku sobie. 
Ona objęła jego twarz dłońmi. 
On objął jej ramiona.
Spojrzeli sobie w oczy.
- Pokój z Tobą...
Pocałowali się. Bardzo dyskretnie.

Potem życzyli pokoju wszystkim dookoła...






wtorek, 26 marca 2013

Fajne dziecko...

Ostatnio jakoś coraz częściej zatrzymuję się.
Lubię to. Zatrzymać się w jednym kadrze.
Zapatrzeć się...
W tę buzię uroczą.
Jeju, moje to?
Te oczka cudowne...
Nosek zadarty...
Pełne, różowe ustka...
Gładkie włoski...
Takie miękkie i pachnące.
Zapamiętać muszę.
Zapamiętać na pamięć.
Moje maleństwo...

Lubię takie dni, jak wczoraj.
Takie gładkie.
Spokojne takie.
Wtedy, gdy nie ma złości.
Strojenia fochów.
Krzyków.
Gdy słowa NIE nie ma.
A ja nie muszę zbierać z siebie resztek cierpliwości.
Gdy moje dziecko jest takie fajne.
Ale fajne niemal idealnie.
Fajne niezmącenie.

Gdy rano ze smakiem zjada duże śniadanie.
Gdy razem odkurzamy, a On nieporadnie małymi rączkami trzyma ciężką rurę.
Gdy przy każdym ruchu w przód musi zrobić cztery kroki, i tyleż samo z powrotem. Bo rączki jeszcze takie malutkie. I gdy rozczula mnie to tak bardzo.
Gdy stoi dzielnie na krześle przy blacie, kiedy Matka surówkę szykuje. I zajada tę kapustkę ze smakiem. I brawo sobie bije, gdy wszystko już z deseczki zniknie.
Gdy jemy razem obiad i widzę, że ten schabowy to strasznie mu smakuje.
Gdy myjąc podłogę, zerkam "co tak cicho", a On na taboreciku przy parapecie ulicę za oknem cichutko obserwuje.
Gdy razem układamy w szafie, a On wspina się do środka i robi a kuku.
Gdy rozwieszamy pranie, a On z dumą podaje mi kolejne rzeczy.
Gdy znajduję w jego komodzie poupychane nieporadnie skarpety taty, moją bluzę i ręczniki, które już dawno należało schować.
Gdy gładzi mnie rączkami po buzi, mówiąc po swojemu rymowankę "Moja minia".
Gdy na każdą mą prośbę grzeczne "Dozie" dostaję w odpowiedzi i "Yhymmmm"
Gdy czuję jego paluszki w swoich włosach.
Gdy słyszę nieporadne chośśśś mamosiuuuuu...
Gdy widzę ten śliczny uśmiech...
Gdy zasypiając, patrzę na jego spokojną buźkę i myślę sobie i z dumy pękami i aż bucha mi ona uszami - "Ale fajnego chłopczyka sobie stworzyłam...
Dostałam...
Od Boga...
I to całkiem za darmo...
Takiego idealnego, że bardziej nie można...
Czy To w ogóle możliwe?"

















PS. No dobra - stworzyliśmy ;-P Nam ;-P

sobota, 23 marca 2013

Głupia matka.

Odkąd urodził się mój Synek, prześladuje mnie niezmiennie pewna myśl.

Zaczęło się od incydentu z zapaleniem nerek.
Wtedy to, dopiero w szpitalu okazało się, że od kilku dni, a nawet może tygodni rozwijała się infekcja. Infekcja wstąpiła z zewnątrz, więc najpierw maluszek cierpiał z powodu zapalenia cewki moczowej, potem pęcherza, aż w końcu nerek, co dopiero dało objawy w postaci wysokiej gorączki.
Miał wtedy cztery miesiące i był totalnie niesamodzielną, w pełni uzależnioną ode mnie kluską.
A ja byłam głupią matką, która zupełnie nie rozumiała dlaczego maluszek ciągle płacze.
Taki charakter - myslałam.
A ona płakał bo cierpiał.
Horror jakiś okropny mu zgotowałam.
Moje wyrzuty sumienia wylewały ze mnie stałym strumieniem. Buchały uszami.
I tak jest do dziś. Nigdy sobie tego nie wybaczyłam.

Potem regularnie, co jakiś czas doświadczałam podobnych sytuacji.
Sytuacji, gdy dopiero po jakimś czasie doznawałam "olśnienia" o co mu chodziło.
Na przykład - płakał przez tydzień i słabo spał w nocy, bo ząbek mu się wyrzynał, a ja się na niego złościłam, bo myślałam, że fochy stroi.
Nie chciał jeść przez kilka dni, bo miał infekcję gardła, a ja myślałam, że ciągle wybrzydza.
Przez dwa dni był strasznie jęcząco-męczący, ja myślałam, że to przez ząbkowanie, a on miał problemy z brzuszkiem, bo "zakleiłam" go kleikiem ryżowym i doprawiłam marchewką.

Za każdym razem, gdy udało mi się w końcu wpaść, o co chodzi, pojawiała się jedna myśl.
GŁUPIA MATKA!
BOŻESZ! JAKA JA GŁUPIA!
JAK MOGŁAM WCZEŚNIEJ SIĘ NIE SKAPNĄĆ?!

A jakie biedne to dzieciątko, które całkowicie zdane na oświecenie swej matki, jedyne co mogło, to płakać i liczyć, że mama w końcu zajarzy o co chodzi.

I myśl ta nie opuszcza mnie do dziś.
Nawet gdy widzę czyjeś niemowlę, na przykład z markecie, ryczące w wózku, poprzykrywane po sam nos, gdy ja sama w kurtce się gotuje, to krew mnie zalewa, że jego mama nie rozumie...
Że ciemna taka jest!
A niemowlę od jej głupoty totalnie uzależnione.

Biedne te dzieciaczki...

A najgorsze, że zjawisko to prześladuje mnie do dziś.
Ostatnio, na przykład, Nacio zaczął straszne fochy stroić przy bajkach na you toubie. Jak nigdy.
- Dżordż - mówi.
Matka włącza, a on, że ta nieeeee.
i znowu:
- Dżordż .
Matka włącza poslusznie.
I znowu ta nie.
I tak w kółko.
Szósta rano do tego, a matka bordowa ze złości.
Wreszcie po kilku takich dniach, przypadkowo włączyłam wersję angielską.
Oglądał, jak zaczarowany.
Olśniło mnie.
Oglądał, bo to był nowy, nieoglądany wcześniej odcinek. Polskich nie chciał oglądać, bo znał je na pamięć i mu się znudziły. Takie proste.
A ja mu na siłę, z uporem maniaka starocie wciskałam i jeszcze sztorcowałam ciągle, że jak będzie wybrzydzał, to wyłączę komputer i w ogóle oglądania nie będzie.

Bożesz, JAKA JA GŁUPIA!!!

czwartek, 21 marca 2013

Odważna marka.

Szczerze mówiąc firmy, które oferują mi współpracę "wymienną" wykazują się ogromną odwagą;-)
W zasadzie,  muszą chyba być maksymalnie pewni swego produktu. 
Dlaczego? 
Bo w zasadzie ciężko mnie czymś zachwycić. 
Wie to mój fryzjer. Wiedzą to też wszyscy inni, którym zdarzyło się zrobić mi na głowie tzw. "kupę". 
Wie to Pani w naszym warzywniaku... I moja wspaniała kosmetyczka też... 
Najlepiej wie mój mąż...
Tak, z natury jestem maksymalistką. Bardzo dużo wymagam od siebie. Od innych również. 
I może wydawać się to trudne do uwierzenia, ale potrafię być straszną zołzą, jeśli ktoś zawraca mi głowę, czymś, co jest nie warte mego, jakże cennego czasu. 
Bo nie cierpię bylejakości. 
Byle jakich kosmetyków. 
Byle jakich ciuchów. 
Byle jak umytej podłogi.
Byle jakiego jedzenia w restauracji.
Proszku byle jakiego do prania nie cierpię też. 
Tzw. masówki działają na mnie jak płachta na byka.
Ale najbardziej nie cierpię, gdy ktoś mnie oszuka, rządając dużych pieniędzy za produkt, który okazuje się nieporozumieniem.
Wiem, momentami zakrawa to o jakieś zaburzenie psychiczne;-)
Dlatego staram się walczyć z tym moim perfekcjonizmem. I odpuszczać...

W kwestii dziecka nie odpuszczam jednak nigdy.
A obuwie... 
Ze względu na mą miłość do butów dozgonną, w kwestii bucików Syncia mego sprawa ma się bardzo podobnie.
I powiem tu i teraz i wcale nie dlatego, że buciki dostaliśmy w prezencie, że testowane przez nas
buciki marki Bartek, to najlepsze buciki, jakie kiedykolwiek założyłam mojemu synkowi na stópki!!!

Gdy koordynatorka projektu promocyjnego BARTKA i zaproponowała mi ten akurat model


 i kiedy przeczytałam opis bucików na stronie BARTEK, pomyślałam sobie - pitu, pitu, jasne, jasne, membrany, owcza wełna, buty oddychają, a ja nazywam się Jennifer Lopez.

Ale niestety, czy stety, nos mój matczyny został utarty i honor zwracam. 
Buciki są toooootalnie idealne. Może nie mają zbyt dezajnerskiego luku ;-), ale za to...
Od samego wsunięcia na stópki dziecka - łatwo, wygodnie, bez wciskania, wykręcania nóżki, co w zimowych bucikach jest raczej rzadkością. 
Już na oko widać, że maluszkowi bardzo wygodnie i stabilnie się w nich chodzi. 
Nacio zaliczał w tych bucikach, oprócz kilku psich solidnych kup;-), trzydziestocentymetrowe śniegi, specjalnie - dla testu. 
Ale po zdjęciu bucików w domu, stópki były suche i cieplutkie, a ja byłam w głębokim szoku;-) Po trzy razy sprawdzałam, czy to aby możliwe. A jednak możliwe.
Do tego wszystkiego, do dziś buciki wyglądają jak nowe. Ale naprawdę jak nowe. Można by wyczyścić podeszwę z piasku i postawić je na półce w sklepie. A nie były nigdy niczym przeze mnie czyszczone, czy impregnowane.
Ogólnie rzecz ujmując, test ten tak pozytywnie nastawił mnie do marki, którą wcześniej omijałam szerokim łukiem, że nie wyobrażam sobie bucików z innej firmy na wiosnę dla mojego przystojniaka.  
Omijałam bo cena... Jednak teraz wiem, że za dobre rzeczy, trzeba odpowiednio zapłacić. A ja strasznie lubię "wysilić portfel", gdy wiem że płacę za coś, co jest wyjątkowo wysokiej jakości. 
No i jeszcze ta nowa wiosenna kolekcja... Ehhhh... Szał dzikich ciał!;-) Nie sposób się oprzeć.

Aaaaaa, buciki mają jednak jeden mankament. Przez to, że ich podeszwa zaopatrzona została w wyjątkowo solidny bieżnik, wyjątkowo też ciężko czyści się ją z przykrych niespodzianek... ;-)

A poniżej dokładna dokumentacja fotograficzna z testowania bucików:







Dziękuję za przemiłą współpracę ;-) 



poniedziałek, 18 marca 2013

Cała cierpię.

Cała cierpię.
Każda najmniejsza komórka mojego matczynego ciała, neuron najmniejszy krzyczy i wije się z bólu...
Serce moje rozdziera się na milion części, a każda kieruje się w inną stronę.
Cała jestem chora. Chora choć zdrowa.
I czuję, jakby to trwało już wieki całe i nigdy nie miało się skoczyć...

Dlaczego człowiek nie docenia?
Dlaczego nie docenia tego, gdy dziecko jest zdrowe.
Gdy można, bez bólu wypić radośnie poranną kawę i w sieci pogrzebać bezkarnie, bo bobas uśmiechnięty obok swobodnie bajkę ogląda.
Gdy można zwyczajnie zachwycić się jaki On cudny i serce przy tym nie pęka, że oczka przeszklone i podkrążone.
Gdy można spokojnie, rozkosznie ułożyć się obok i zasnąć błogo, bez stresu, że przez zatkany nosek ledwo dzieciątko me dyszy.
Gdy można iść poćwiczyć i ze spokojem ducha złapać trochę endorfin, nie martwiąc się, jak maleństwo moje się czuje.
Jakie cudowne jest życie bez tej upiornej, powracającej z uporem maniaka myśli - moje dziecko cierpi. Myśli, która podcina skrzydła, paraliżuje strachem...

Dlaczego tak głupi człowiek, że nie docenia zwyczajnej codzienności w zdrowiu...
Choć w każdej modlitwie skrupulatnie Bogu za zdrowie synka swego zawsze dziękuje...

niedziela, 17 marca 2013

Limo

Nie biję.
Nigdy nie uderzyłam swojego dziecka. Nie uderzyłam, mimo, że sama nie raz dostałam w skórę.
Nie uderzyłam, mimo, że jestem z tych mam mniej wytrzymałych nerwowo i mocno nad sobą pracuję, aby nad złością swą przy dziecku zapanować.
Nie uderzyłam, mimo, że nie raz czułam w sobie ten odruch.
Nie wyobrażam sobie bić stworzenia, które z takim wysiłkiem i bólem wydałam na świat.
Nie wyobrażam sobie bić człowieka, ktorego kocham, jak nikogo innego na świecie.
W pupę nie biję też. I nie cierpię tępego myślenia, że pupa to nie dziecko i bicie w nią to nie bicie.
Nie nawidzę ludzi, którzy krzywdzą dzieci. I mimo, że nie cierpię przemocy, chętnie ustawiłabym ich pod ścianą i...

Nacio jest od dwóch dni chory. Tak porządnie. Z gorączką, kaszlem i gilami. Zawsze, gdy jest chory, śpi bardzo niespokonie. "Wędruje" wtedy po łóżku. Dziś tak wędrował, że z niego spadł. Za łóżko, między łóżko, a ścianę.
Nagły krzyk i płacz postawił nas na równe nogi. To było najszybsze otrzeźwienie z sennego marazmu, jakie przeżyłam. Szybko chwyciłam maluszka w ramiona. Utuliłam. Uspokoił się. Zasnęliśmy.

Kiedy dziś rano otworzyłam oczy i popatrzyłam w jego twarzyczkę, oblał mnie zimny pot, a w sercu tak mnie ścisnęło, że prawie stanęło w miejscu. Mój synek ma limo! Od oczka, na sam policzek. Emocji i bólu, które się we mnie budzą, za każdym razem, gdy spoglądam na jego buźkę nie da się opisać. Mój synek wygląda, jakby ktoś go pobił. A kto może TAK pobić dwulatka...
I tłumaczenie, że z łóżka spadł... Jak można nabić sobie limo spadając z łóżka?Jestem pewna, że nawet w niejednym z Was obudziły się teraz takie wątpliwości. A gdybyście zobaczyli Natanka, to wątpliwości te spotęgowałyby się dwukrotnie.

I myślę, że każdy rodzic nie raz odczuwał ten wstyd, za "obrażenia" na ciele swojego dziecka. Bo przecież JA NIE BIJĘ, więc tym trudniej mi zaakceptować, że ktoś mógłby mnie o to posądzić.
A może ktoś z Was zna jakiś sposób, jak poradzić sobie z tym okropnym poczuciem winy, że moje dziecko, nie dosyć że cierpi, to wygląda, jakby było bite... Bo ja mam ochotę strzelić sobie w łeb...





piątek, 8 marca 2013

Tajny, babski plan...



Kiedyś wymyśliłyśmy z moja przyjaciółka tajny plan. 
Było to po jakiejś kolejnej aferze damsko - męskiej. Już nie pamiętam, o co dokładnie chodziło. Czy o zwykłą, rutynową kłótnię z chłopakiem, czy też o coś poważniejszego, typu - porzucenie ze złamaniem serca.

W zasadzie nieistotne.
My byłyśmy wtedy młode, jędrne i niezależne. A przynajmniej tak się nam wydawało.

Plan był prosty. 
Idąc za myślą, że faceci to zbyteczne zło (wszyscy z wyjątkiem naszych osobistych, dwóch, ukochanych gejów), wpadła nam do głowy nęcąca myśl, że założymy kiedyś wspólny dom. 
Babski dom. 
Dom pełen kobiecego zrozumienia i ciepła. 
Dom pełen dobrych - niezmąconych testosteronem emocji. 
Dom ślicznie, kobieco urządzony, z cudowną kuchnią, w której będziemy mogły siedzieć i gadać do rana. Dom pachnący świeżo zaparzoną kawą, która parzyłaby się stale przez cały dzień, bo przecież najlepsze pogaduchy, to właśnie przy kawie są. 
Dom w którym rozbrzmiewałaby piękna, nastojowa muzyka i głos A.M. Jopek.
Dom, w którym każdy zwierzak znalazłby schronienie.  
Dom pełen świeżych kwiatów.
Babskich filmów do popłakania.
I naszych dzieci...
Szczęśliwych dzieci, swych szczęśliwych matek.
Dzieci, które chowałyby się w niczym niezmąconej miłości. 

Potem minęło kilka ładnych lat. Każda z nas wyszła za mąż. Każda z nas poczuła, co to prawdziwe bezpieczeństwo i ciepło mężczyzny. Każda z nas znalazła swoje szczęście.

Pamiętam jeden taki dzień, kiedy wracałam od tej mojej przyjaciółki autem. Jedno z naszych rzadkich już potem spotkań, dobiegło końca, a ja miałam przed sobą jakieś osiemdziesiąt kilometrów. 
Dostałam sms od Niej z podziękowaniem za cudownie spędzony czas. 
I  ja podziękowałam, dodając, że już tak strasznie tęsknię. 
Ona też. 
Cały czas strasznie przecież żałowałyśmy, że tak daleko od siebie mieszkamy. 
I wówczas padły słowa pocieszenia. 
Że kiedyś, kiedy już wypełnimy swoje życia... 
Kiedy wychowamy swoje dzieci...
Kiedy nasze domy  opustoszeją...
Kiedy nasze rodziny opustoszeją, a my już całkiem nie będziemy młode, ani jędrne... 
Wtedy w końcu zamieszkamy w Tym naszym kobiecym domu. 
Z Tą cudowną kuchnią... 
Parzoną kawą...
A. M. Jopek...
I rozmowami do rana...


Kochane kobietki,
Kochane moje koleżanki blogowe,
Z okazji Naszego Święta chciałabym Wam życzyć, abyście nigdy nie robiły niczego wbrew sobie, abyście za wszelką cenę z całych sił walczyły o swoje szczęście i NIGDY, PRZENIGDY nie zapominały, że przede wszystkim jesteście sobą - kobietami.

A poniżej kilka gifcików ode mnie dla Was ;-)



Uwielbiam tę wrażliwość...



I proste makijaże dla każdego ;-)



I kobiece loki ;-)


I luźne, rozczapirzone koki ;-)



No i oczywiście makijaże na specjalne okazje, jak ta dzisiejsza ;-)

 A także:

I:

Ale też:

Aaaaa i jeszcze:



UFFFFF....;-P


czwartek, 7 marca 2013

Gdzie jest Syn?!

Przyznaję się - było to już jakiś czas temu...
I znów zdjęcia odnalazłam przypadkowo.


Gotowałam obiad. O ile mnie pamięć nie myli.
Cicho się zrobiło strasznie.
Aż dreszcz przeszedł po grzbiecie, gdy sobie to uświadomiłam.
"Gdzie jest Syn?!" - pojawiło się nerwowe pytanie.
Ruszyłam do dużego pokoju.

Syn cichutko siedział za dużym fotelem.
Co robił?
Obierał.

Kapustę z liści.


Kapusta miała być na TEN obiad ;-)











Zaangażowanie, skupienie i namaszczenie z jakim to robił rozłożyły mnie na łopatki...
Aaaaaa, no i postępy Syncio poczynił, bo do tej pory zdarzało mu się skubać jedynie papier toaletowy.
A papier toaletowy znacznie łatwiej się skubie i znacznie trudniej się sprząta ;-)

wtorek, 5 marca 2013

Ciocia jest de best!

Pamiętam do dziś, że w dzieciństwie miałam swoją ulubiona ciocię. Była to najmłodsza siostra mojego taty. Gdy się urodziłam - była nastolatką. Później jako - studentka zawsze organizowała nam najlepsze zabawy. Z ciocią to było na prawdę SUUUUUUPER.

Mój syncio również ma to szczęście, że w momencie, gdy przyszedł na świat, oprócz babć, dziadków, prababć, pradziadka oraz cioć i wujków (w zwykłym wymiarze ciociowo-wujkowym) otrzymał także ciocię i wujka w wymiarze tym najlepszym - nastoletnim. Nacio uwielbia swoją ciocię Kikę (Martynkę) i wujka Upcia (Hubcia).

Ale skąd ten przydługi wstęp?
Był potrzebny jako kanwa do poniższej sesji zdjęciowej, którą Nacio ze swą ciocią Kiką niedawno popełnili, a ja przypadkowo odkryłam w swoim aparacie.

Ale jeszcze zanim zdjęcia, to proszę uruchomić odpowiednio dobrany  podkład muzyczny;-)
Uwaga, słowa oczywiście nijak się mają do wspomnianej dwójki, ale nie mogłam się oprzeć, żeby odgrzać ten kawałek. 


I wynik dziecięcej zabawy w fotografa;-P


Za scenerię i rekwizyt kluczowy posłużył wózek drewniany, który Matka wytargała kiedyś z pchlego targu i po swojemu przerobiła. 





W końcu mina pod tytułem : "Opka...Opka...Maaa"


Ale sprytna ciocia postanowiła, że się nie podda. Była dzielna i postanowiła zmienić rekwizyty. 
Tym razem wykorzystała małpkę Prawie Dżordża i beret Matki.
Prawie moherowy ;-)


Od razu pojawiła się nowa energia;-)


Która równie szybko uleciała...



...

Aż w końcu nastąpił stanowczy protest. 




Całość fachowo nadzorował - DOLAR :-)