poniedziałek, 30 maja 2016

Pierwsze urodzinki naszego Frycusia.

Chyba tylko matka rozumie jak bardzo ważne dla drugiej matki są pierwsze urodzinki jej dziecka.
Nie wiem, może jestem nadwrażliwa...
Ale zarówno pierwsze urodzinki Nacia, jak i Frynka przeżywałam bardzo mocno, szlochając praktycznie cały dzień.
Od samego rana odtwarzałam w pamięci niemal każdą godzinę TAMTEGO DNIA.
Dlatego tak bardzo zależało mi, aby pierwsze przyjęcie urodzinowe mojego synka było prawdziwie świąteczne.
Czy się udało?
Oceńcie sami.
Dziś zapraszamy Was do nas...


















czwartek, 19 maja 2016

Moje cesarskie cięcie.

Siedzieliśmy sobie na kanapie, w pokoju chłopaków.
Ja i mój Frycuś.
Zaparzyłam sobie kawy.
Kanapa stoi przy oknie. Przed oknem plac zabaw.
Frycek uwielbia stać w tym oknie.
A ja uwielbiam takie nasze leniwe popołudnia.
Siedziałam tak sobie z filiżanką kawy w garści i babską gazetą na kolanie.
Paznokcie ładne mam. Żółte tym razem sobie zrobiłam...
No i fajnie.
Frycuś wspinał się na parapet. I schodził. I wspinał. I marszczył nos śmiesznie szczerząc do mnie zęby. Piękne ma te zębole.
Położył głowę na moich kolanach.
Zanurzyłam palce w jego włoski.
Uwielbiam ten mięciutki puch...

Jejciu...
Jak to możliwe?
Jak to możliwe, że to już rok.
Dokładnie rok wstecz leżałam na oddziale położniczym w szpitalu.
I to były najgorsze dwadzieścia cztery godziny w moim życiu. Tak bardzo się bałam.
UMIERAŁAM ZE STRACHU!
Że umrę.
Podczas porodu.

Już dawno obiecałam sobie, że koniecznie muszę tutaj wszystko Wam opowiedzieć.
Frycek jednak zawładnął mną bezwzględnie, dlatego dopiero dziś...

Ale od początku.
Jaki był mój pierwszy poród - możecie przeczytać TUTAJ .
Koszmar.
Jak udało mi się w końcu urodzić Nacia siłami natury? Tego nie wie chyba nikt.
Tamten poród zostawił trwały ślad zarówno na moim ciele, jak i psychice.
Z tego względu razem z moim lekarzem prowadzącym uzgodniliśmy, że drugiego synka urodzę przez cc.
Na ten drugi poród uzbroiłam się po zęby.
Zdecydowałam, że moją ciążę poprowadzi ordynator. Fantastyczny specjalista, którego wielbię i będę wielbić do końca mych dni. Gdyby któraś z Was, drogie panie chciała, to udostępnię namiary na priv.
Szpital, w którym zdecydowałam się rodzić, to nowy, przepiękny i bardzo kameralny szpital, w małym mieście. Świadomie zrezygnowałam z naszego szpitala wojewódzkiego.
Do porodu wybrałam też prywatną, najlepszą położną, o jakiej usłyszałam najwięcej pochlebnych opinii. A opinie zbierałam przez kilka lat... I rzeczywiście - nie zawiodłam się.

Ale do rzeczy.
Już dwa miesiące przed porodem miałam w karcie ciąży wpis, że zaleca się u mnie cc. Bardzo mi jednak zależało, żeby zabieg przeprowadził "mój" lekarz, a nie ktoś przypadkowy.
Nie chciałam natomiast, aby termin został wyznaczony "na zimno", dlatego od początku dziewiątego miesiąca, byłam pod szczególną obserwacją mojego lekarza, aby wychwycić odpowiedni moment, gdy maluszek będzie gotowy.
I tak w końcu, w pewien piątek okazało się, że pomimo braku skurczy porodowych pojawiło się niewielkie rozwarcie, a szyjka właściwie zanikła. Lekarz pozwolił mi na weekend wrócić do domu i zalecił w poniedziałek stawić się już na oddział, na obserwację, bo jego zdaniem lada moment powinno się zacząć.
Pamiętam, że to był okropny weekend. Bałam się jak cholera. JAK CHOLERA!
Każdy wypytywał, ile do końca i jak się czuję, a ja każdemu się żaliłam, że tak strasznie się boję.
I nagle okazało się, ze zadziwiająco dużo moich koleżanek i znajomych rodziło przez cc i ZNACZNA WIĘKSZOŚĆ z nich twierdziła, że w ogóle luz i super i nie ma co się bać.
To mi bardzo pomagało.
Choć oczywiście i tak nie wierzyłam.

W poniedziałek mąż zawiózł mnie do szpitala. Szlochałam po drodze.
Zostałam przyjęta na oddział.
Położono mnie w świetnej sali, z łazienką, telewizorem.
Byłam w niej sama.
Wkrótce przyszedł po mnie mój lekarz.
Zostałam zbadana i okazało się, że rozwarcie powiększyło się do czterech centymetrów i że właściwie rozpoczął się poród.
Skurczy porodowych jednak właściwie nie było.
Lekarz zdecydował, że jutro rano przeprowadzi moje cc.
I tak spędziłam resztę dnia trzęsąc się ze strachu jak osika i szlochając praktycznie cały czas.
Wieczorem przyszedł anestezjolog. Baaardzo miły lekarz.
Przeprowadził ze mną wywiad i odpowiedział cierpliwie na trylion pytań, którymi go zasypałam.
Zgodę na zabieg podpisałam oczywiście bez czytania.
Ta rozmowa trochę mnie uspokoiła.

Wieczorem nie mogłam zasnąć. Modliłam się, żeby nie umrzeć na stole operacyjnym.
Prosiłam Boga, aby pozwolił mi pobyć jeszcze trochę mamą dla moich synków...
Matko! Jak ja się strasznie wtedy bałam.
W pewnym momencie poczułam "TEN BÓL" podbrzusza.
Spanikowałam, że nie dotrwam do rana. Ponownie zostałam zbadana przez innego lekarza i okazało się, że rozwarcie powiększyło się do pięciu centymetrów i że w zasadzie to chyba będziemy "się szykować".
Nie!-pomyślałam. - Nie ma mowy, żeby zrobił mi ten zabieg ktoś inny, niż mój lekarz. Powiedziałam o tym lekarzowi dyżurującemu i powiedzmy " dogadałam się" z nim, że spróbujemy jednak spowolnić proces, na ile się da i poczekać do rana.
I tak sztywna ze strachu, żeby czasem zaraz nie urodzić, ale także żeby nie umrzeć podczas porodu usiłowałam zmrużyć oko.
Nie spałam prawie wcale.
Gdy zaczęło świtać, poczułam ulgę.
Patrzyłam, jak wstaje dzień. Za oknem na wielkim drzewie tak pięknie migotały liście.
Przez nie przebłyskiwały promienie porannego, świeżego słońca.
Nigdy nie zapomnę tego widoku.

O siódmej przyszła moja położna.
Poradziła wziąć prysznic.
Potem dostałam jakieś kroplówki, a na końcu - CEWNIK.
I ten cholerny cewnik był najbardziej nieprzyjemną częścią mojego cc.
Położna zawiozła mnie na salę operacyjną.
Tam czekał już cały zespół.
Było mi zimno.
Trzęsłam się jak osika i już nie wiem z czego bardziej,  z zimna, czy ze strachu.
Przyszedł mój lekarz.
Poczułam ulgę.
No i zaczęło się.
Kazano mi usiąść i przygiąć brodę do mostka. Usiąść z cewnikiem w...! Bolał jak cholera ten pieprzony cewnik.
W sekundzie jednak, gdy otrzymałam znieczulenie, poczułam jakby ktoś oblewał ciepłą wodą moje nogi, aż w końcu do samej...pupy. I wtedy poczułam cuuuudowną ulgę.
Siostry mnie położyły i ekspresem popodłączały wszystkie kabelki.
Cały czas rozmawiał ze mną anestezjolog i mówił, co dziwnego mogę poczuć (np. zawrót głowy, albo duszność w piersi), a gdy to zaczynałam czuć, w sekundę zalecał siostrom, aby wstrzyknęły mi to i tamto i wszystko mijało. Wyrównywał mój stan zupełnie, jak pilot, który musi zapanować na samolotem podczas burzy i wyprowadzić go na prostą.
Czułam się bezpiecznie.
A po chwili usłyszałam płacz.
To już?!
Byłam w szoku.
Poryczałam się.
Wcześniej byłam umówiona z lekarzem i położną, że dostanę małego na pierś, jeśli wszystko będzie ok. Przytuliłam go jednak tylko na chwilę, bo w pierwszym momencie maluch miał niewielkie problemy z krążeniem.
Zabrali dzidziolka, a mnie chyba podali coś na sen, bo ocknęłam się, gdy już było po wszystkim, a położna wiozła mnie na salę.
I już.

W tym dniu dostałam kilka kroplówek i często mierzono mi ciśnienie. Przystawiono mi także maluszka do cycunia.
A najgorszy z całego zabiegu był moment pionizacji, czyli wstania z łóżka i zrobienia siusiu do kibelka. Miał on miejsce po około dwunastu godzinach i TO bolało tak strasznie, że nie mogłam złapać tchu.
Zaraz jednak wróciłam w łóżka, dostałam leki przeciwbólowe i było super.
Drugi dzień był dość trudny, bo już trzeba wstawać i chodzić, a jednak jeszcze wszystko jest mega świeże i napierdziela, podczas ruchu. Całe szczęście są leki przeciwbólowe, o które można śmiało prosić.
Trzeci dzień był już super, a czwarty to już całkiem.

I to by było na tyle.
Dla mnie cesarka wygrywa.
Patrzę czasami na moją bliznę w lustrze, teraz już prawie niewidoczną i...uwielbiam ją.
Ludzie robią sobie tatuaże, żeby coś uwiecznić lub upamiętnić. Dla mnie taką pamiątką jest moja blizna.
Pamiątką cudownego, radosnego dnia, gdy bezpiecznie  i po ludzku urodziłam mojego drugiego synka.




sobota, 14 maja 2016

Słodko gorzki.

Spotkałam ostatnio koleżankę. Z wózkiem. Jej synciu kilka miesięcy młodszy od naszego Frycka. Fajny, słodki szkrabik. Gadamy chwilę, jak to baby - kokoko, kokoko. Po kilku minutach maluch zaczyna się niecierpliwić. Moja kumpelka ze spokojem, z uśmiechem na ustach,  zagaduje do niego, praktycznie śpiewając... Taka kochana mama. Cierpliwa i ciepła... Chociaż całymi dniami z nim sama, chociaż maluch w ogóle dziś jeszcze nie spał, bo nie miał ochoty. I jakiś trochę marudny.
Patrzę na nią, obserwuję... I tak strasznie mi wstyd. Za siebie.

Kiedy Nacio był malutki wydawało mi się, że do ośmiu miesięcy była z nim jazda bez trzymanki.
No właśnie - wydawało mi się.
Mimo, że nie było lekko, nigdy nawet nie podniosłam głosu. Potem też długo udawało się trzymać matczyny fason. Taka byłam z siebie dumna...
Pierwszy raz krzyknęłam na niego w ostatecznym  zniecierpliwieniu, gdy gdzieś się spieszyliśmy, a On potwornie się ociągał. Krzyknęłam po prostu: "Natan!".

Teraz drę ryja permanentnie.
Przez ostatni rok zamieniłam się w drącego ryja potwora, z obwisłymi, wyssanymi workami, w miejscu, w którym kiedyś miałam biust, z sińcami pod oczami od permanentnego niewyspania, z niedoborami wszystkiego w organizmie od niedojadania...

Jakiś czas temu wieczorem siedziałam z dzieciakami na podłodze, w stercie zabawek. Włączony był telewizor. Leciał jakiś kabaret. W pewnym momencie coś przykuło moją uwagę. I ot po prostu zaczęłam się śmiać. Ale tak na głos. Rechotałam jak głupia. Na moich kolanach siedział Frycek. Patrzę na niego, a On wlepiony we mnie ślipkami, w wielkiej fascynacji. Buźka lekko uśmiechnięta, zupełnie jakby był totalnie zdziwiony. No tak - pomyślałam. Przecież On chyba pierwszy raz widzi mnie taką roześmianą...

Kiedy Nacio był malutki, było cudownie. Macierzyństwo jarało mnie na maksa. On - cudowny. Słodki. Grzeczny, spokojny... W nocy budził się trzy razy na mleko. Cycusia ciągnął przez pięć minut i natychmiast zasypiał.W ósmym miesiącu sam odstawił się od cycusia. Spał do siódmej, a po przebudzeniu zawsze się do mnie uśmiechał. Potem jeszcze przez godzinkę leżał sobie, gugał, bawił się girkami, a ja dosypiałam. Prawie nigdy nie pchał do buźki niedozwolonych rzeczy, nie ściągał niczego i w zasadzie nie wspinał się na wyżki...W wózku siedział jak truśka, uwielbiał spacery, a ja razem z nim. W samochodzie natychmiast zasypiał, obojętnie w zasadzie, czy była pora jego drzemki, czy zaraz po.
Był tak bajecznie łatwy w obsłudze, że przebywanie z nim oznaczało samą przyjemnością.
A ja... Totalnie zapatrzona, pławiłam się i taplałam w zachwycie nad moim słodkim bambo. Lulałam, "cyckoliłam", nosiłam w chuście, spaliśmy razem. Zawsze On był najważniejszy, bo... Bo był taki cudowny. Jedyny. Najdroższy.

I wtedy, gdy słyszałam o matkach, które w sobotę marzą o poniedziałku, żeby iść do pracy, a malucha oddać do żłoba, albo o takich, które krzyczą, albo kładą malucha w osobnej sypialni, albo w ogóle uważają, że macierzyństwo to męka, wtedy byłam pewna ( tak pewna jak niczego innego!), że te matki to jakieś wyrodne są. albo po prostu źle zorganizowane i oczywiście same sobie winne. A tak w ogóle to powinny iść do psychologa na długą terapię i koniecznie coś przepracować w swojej psychice, bo przecież tak strasznie krzywdzą swoje słodkie, niewinne maleństwa...
Przysięgam, że tak właśnie myślałam.

Aż przyszedł na świat Fryderyk...
Fryderyk, który przez pierwsze dwa tygodnie był aniołem...
A potem...
A potem zaczęła się JAZDA BEZ TRZYMANKI.
Najpierw bóle brzuszka, wzdęcia, strzelające kupki o piątej trzydzieści nad ranem. Zasrane dziecko, zasrane łóżko i matka - często po same gacie. Wszystko do zmiany. A jak nie kupa to paw. Paw pawia poganiał. Wiecznie wszystko obrzygane. I ryk. W dzień spanie po dwadzieścia minut. Dwadzieścia tak strasznie cennych minut. Cycki wyciągnięte do granic możliwości. W nocy pobudki co półtorej godziny i wiszenie na cycku w nieskończoność. Albo ryk i noszenie. Godzinami. A przy najmniejszej próbie odłożenia - ryk. W dzień cały czas na rękach. W wózku ryk. W samochodzie ryk. Cały czas ryk.
A przy tym zielona piana z dupci. Setki specjalistów, badań i pomysłów co właściwie małemu dolega... W końcu po sześciu miesiącach gehenny trafna diagnoza, lek, spokój.

Niestety na moment, bo wówczas zaczęło się ząbkowanie. I infekcja za infekcją w prezencie od brata. I dławiące gile w nocy. I ryk. I CAŁY CZAS BRAK SNU! I wiszenie na cycusiu. I szarpanie i ciąganie cycusia i strzelanie z cycusia, a gdy wyszły zębole to już w ogóle MASAKRA! W dzień robienie wszystkiego z kilku kilowym dzidziolem na biodrze. Wszystko jedną ręką. WSZYSTKO! I stopą... I tak dzień za dniem.

Aż syn zaczął raczkować... I chodzić przy meblach... I wspinać się...
Aktualnie Frycuś zezwala, aby go momentami odłożyć na podłogę. Natomiast sama nie wiem, co gorsze - noszenie go przy wykonywaniu WSZYSTKICH czynności domowych, z uwzględnieniem fizjologicznych, czy zapanowanie nad tym, co Frycuś zdąży wykombinować, gdy mama na przykład miesza w garach, albo myje kibel.
Bo Fryderyk jest strasznie pomysłowy.
Szybki.
Przebiegły.
I uparty...
Zjada wszystko, co znajdzie na swojej drodze. WSZYSTKO! Jak odkurzacz. Obgryza wszystko, skrobie ząbkami, albo usiłuje połknąć w całości. Klocki, świeczkę, ziemię z kwiatków, solniczkę, pieprzniczkę, papierek, paragon, psią karmę, szczypiorek, mydło...szkło ze zbitej szklanki... Skąd na drodze niemowlaka takie rzeczy? Przysięgam, że nie wiem. Mój chłopczyk jest tak przebiegły, że w zasadzie spod ziemi wynajduje sobie takie smakołyki...
A ja teraz to już po wyrazie jego twarzy widzę, czy ma coś w paszczy, czy jeszcze nie.
I dlatego drę ryja wiecznie: Frycek daj! Frycek zostaw! Frycek nie! Nie-e! Nie wolno! Nieeeee wooooolnooooo! Be! Nie wchodź tam! Zrobisz bam! Fryceeeeek!
Ostatnio, w okolicy świąt wielkanocnych przewijam moją słodką dupinę.
Kupa.
Otwieram pieluszkę, a tam...
OKO!
Oko z plastiku. Takie oczy zakupił mój mąż i przyklejał z Naciem na pisanki. Skąd wzięło się we Fryckowej kupie? NIE WIEM.
Ale nie wszystko udaje się Fryckowi połknąć. Niektóre przedmioty stawiają opór. Wówczas Frycek w ramach ratunku rzuca pawia. I oczywiście natychmiast rozmazuje go ręką. Z resztą rozmazywać to On uwielbia. Rozlewać i rozmazywać. I wylewać na siebie.
I zawsze wtedy patrzy zdziwiony tymi swoimi słodkimi oczyskami...

Ostatnio nawet prawie rozmazał pawia rzuconego dla odmiany przez naszego psa...
Prawie, bo w ostatniej chwili udało mi się dobiec i przerwać ten proceder.
A czasami to mam wrażenie, że moje dziecko to taka szalona, naspidowana ośmiornica z trzydziestoma mackami. I każda macka robi coś innego...

Od Frycka nie ma wytchnienia.
Nie ma ucieczki. Przerąbane mamy w dzień i przerąbane w nocy.
Permanentna tresura.
Od roku.
Codziennie.
Dzień za dniem...
Frycek rykiem owinął nas sobie dookoła palca.
Do tego stopnia, że wieczorem nie modlę się o zdrowie dla rodziny i pokój na świecie, tylko o to, aby Fryniu pozwolił nam choć trochę spokojnie pospać.

Pamiętam, gdy kilka lat temu siedziałyśmy we trzy z koleżankami przy wieczornym piwku nad morzem. Jedna z nas była wówczas mamą dwóch chłopców - rocznego i trzylatka. Rozmawiałyśmy wtedy o akcji pięćset plus i nigdy nie zapomnę, jak ta kumpela powiedziała, że nic na świecie nie nakłoniłoby jej do ponownej ciąży. Bo ten miniony rok, to była dla niej masakra, a ona jest wykończona i jedyne o czym marzy, to odrobina spokoju.
Byłam oburzona!
...

Pamiętam też inną koleżankę, która "siedząc" z dwójką maleńkich dzieci po roku nabawiła się głębokiej depresji.
Pamiętam też moje wielkie zdziwienie.
...

A dziś...
Boże! Jak ja je doskonale rozumiem!
Miniony rok był najbardziej przesranym rokiem w moim życiu.
Po macierzyństwie usłanym różami nie ma śladu.
Jestem umordowana psychicznie i fizycznie. Mój mąż tak samo.
A gdy sobie przypomnę swoje wyobrażenia, gdy decydowałam się na drugie dziecko...
To już sama nie wiem, czy śmiać mi się chce, czy płakać.
Żenujące.

Jakieś trzy miesiące temu, gdy zaliczałam kolejny kryzys, zapytałam w akcie desperacji, tamtą koleżankę "znad morza", kiedy To minie. Kiedy ta masakra minie?! Chciałabym wiedzieć, żeby mieć jakiś punkt zaczepienia, żeby nastawić się jakoś, ile trzeba będzie czekać.
"Nie czekaj" - odpowiedziała. "Bo TO długo nie minie... Lepiej nie czekaj".

Pamiętam taki pewien komentarz od jednej z moich czytelniczek. Chodziło w nim mniej więcej o to, że to niesamowite jak bardzo zmieniło się moje podejście do macierzyństwa.
Zrobiło mi się przykro.
Bo to nie podejście się zmieniło.
A macierzyństwo.
Dostałam on Boga drugie, zupełnie inne dziecko.
BARDZO trudne.

Zasmuciłam Cię?
Zawiodłam?
Wystraszyłam?
Kiedyś postanowiłam sobie, że będę z moimi czytelnikami zawsze szczera.
Ale na osłodę powiem jedno:
Nawet gdybym miała możliwość, NIGDY NIE ZMIENIŁABYM DECYZJI o posiadaniu drugiego dziecka.
Bo pomimo tych wszystkich trudności i wysiłku każdego dnia, STRASZNIE SIĘ CIESZĘ, że mamy tego naszego małego urwiska.
Uwielbiam go nad życie, choć czasami doprowadza mnie do szału.
Mimo całego zmęczenia codziennie rano wskrzeszam się do życia.
Dla Niego.
Noszę moje słodko gorzkie dzieciątko, tulę, całuję...
Śpiewam, lulam...
Wącham i gładzę jego włoski...
Uwielbiam...