środa, 31 grudnia 2014

Nawijając kosmyk włosów na palec...

Jeszcze nie tak dawno Sylwester oznaczał bieganinę od rana, kilkugodzinne strojenie, brokat we włosach i imprezę do świtu...
ZAWSZE.
Dzisiaj wyspaliśmy się do syta.
Leniwie w piżamach snuliśmy się do dwunastej.
Bitki wołowe na obiad udusiły się w zasadzie same.
Zdążyliśmy też po upatrzony wcześniej w centrum handlowym sweter.
Przecenili jeszcze o trzy dychy;-)
Odkurzyłam mieszkanie i umyłam sedes, żeby nie było...
Że nie odświętnie.
W końcu nabrałam mocy by umyć głowę...
Gdybym nie umyła - też by się nic nie stało.
Jest osiemnasta, a ja nawijając kosmyk włosów na palec mogę nie robić nic.
Albo.
W końcu mogę zrobić to, na co mam ochotę...
Jak mi się zachce, to zrobię sałatkę.
I pomaluję usta czerwoną szminką.
Potem spojrzę w dziecięce, zachwycone oczka, w których będą odbijały się fajerwerki.

A teraz patrzę na mój odstający brzuch i jestem taaaaka szczęśliwa...

SZCZĘŚLIWEGO NOWEGO ROKU KOCHANI!

wtorek, 30 grudnia 2014

Dziki.

Dziki mają już chyba wszyscy.
Hit sezonu jak nic.
Mamy i my.
Mieliśmy od samego początku najnowszej kolekcji;-)
Pośród zezuzullowych lwów, lisków, kurek - mamy dziki.
Pierzemy, nosimy, pierzemy i tak w kółko.
O tym że dziki są najfajniejsze na świecie nie trzeba przekonywać.

Kto nie zna dzików, ma szansę dziś poznać;-P














T-shirt - ZARA - sklep
Chusta - Lindex - mój ulubiony S.H.
Spodnie - Zezuzulla- TUTAJ - jest aktualnie promocja cenowa!
Buty - Emel - allegro

niedziela, 28 grudnia 2014

Chłopaki.

Ostatnio najczęstszymi pytaniami, jakie otrzymuję są w zasadzie trzy: jak się czujesz? jak będziesz rodzić? i czy znasz już płeć? Do ostatniego zwykle dodawane jest pytanie dodatkowe: teraz to chyba w końcu dziewczynka?
I wiecie co, tutaj moja nadwrażliwość hormonalna chyba zaczyna się odzywać, bo kurcze jakoś kłuje mnie to ostatnie.
Mam wrażenie, że duża większość dyskryminuje tych biedaków w portkach, na wstępie przyczepiając im etykietę: jestem rozwrzeszczanym łobuzem z gilami po pas, brudem za paznokciami i wieśniacką koparka na bluzie.
Kurcze wnerwia mnie to, bo ja mam najcudowniejszego, najbardziej rozkosznego, ciepłego i całuśnego królewicza na świecie i chyba wcale nie jestem gotowa na wszędobylski róż...
W obronie takich słodziaków jak mój synulek odpowiadam, że chłopcy są super, trzeba ich tylko umiejętnie wychować...

A poniżej kilka zupełnie spontanicznych fotek z naszego czasu świątecznego i chwilę przed. Zdjęcia przy których nie szukałam odpowiedniego światła, często poruszone, ziarniste... Zdjęcia przy których matka po prostu skupiała się na chwili...

















wtorek, 23 grudnia 2014

Opowieść wigilijna.

Wigilia...
Czarujący wieczór.
Pełen magii...
Jeden jedyny taki w roku.
Jedyny z trzystu sześćdziesięciu pięciu.
Wieczór, w który z niemal każdego okna bije ciepło.
Wieczór, gdy najbardziej nawet zatwardziali - miękną.
Większość z nas pragnie być wtedy z bliskimi bardziej, niż kiedykolwiek.
A tych, którzy odeszli bardziej, niż kiedykolwiek nam brakuje...
Wigilia...

To była jej pierwsza tak wyjątkowa Wigilia.
Spodziewała się dziecka.
Szósty miesiąc. Brzuch pokaźny, a ruchy maleństwa wyraźnie wyczuwalne.
Odkąd dowiedziała się, że zostanie mamą, często wyobrażała sobie, jak to będzie cudownie przeżyć TEN wieczór prawie we troje. Będzie idealnie...

Już kilka dni wcześniej rozpoczęła przygotowania.
Sprzątanie.
Choinka.
Prezenty.
Zakupy.
Gotowanie.

Przystroiła dom. Pierwszy raz w życiu zrobiła uszka.
I karpia.
Nawet nie wyobrażała sobie, że filetowanie karpia może być aż tak obrzydliwe...
Ugotowała barszcz...
Zrobiła makiełki.

Podzielili się opłatkiem.
Kolację wigilijną zjedli prawie w milczeniu.
Atmosfera.
Jaka atmosfera?
Wręczyli sobie prezenty.
Po pół godzinie każde z nich marzyło, aby znaleźć się w swoim rodzinnym domu
Ona była bardzo zawiedziona. Tak się przecież nastarała. Tyle energii włożyła w przygotowania.
A tu nic...
Zero magii, wdzięczności...
Nic.

Rozjechali się do swoich rodzinnych domów.
Tam było inaczej.
Ciepło.
Pachniało.
W sercu spokój.
Bezpiecznie.
Dobrze.

Po powrocie do głosu dobrały się żale, hormony i dłużej już zbierane pretensje.
I nieważne, że to była Wigilia...
A może właściwie - tym bardziej, że to była Wigilia.
Zarzuciła płaszcz i wyszła z domu.
Łzy spływały kolejno po jej twarzy, zabierając ze sobą świąteczny makijaż.
Szła przed siebie, a śnieg skrzypiał pod jej stopami. Świątecznie...
Ciemna noc.
Cicha noc...
Spoglądała w rozświetlone ciepłem okna, a żal prawdziwie rozdzierał jej serce.
Szła z tym swoim odstającym brzuchem,a śnieg sypał bajecznie. Szlochała...

Obejrzała się za siebie.
Nawet za nią nie wyszedł...
Idzie taka biedna, w stanie podobno błogosławionym, podobno bo dla wielu nic to nie znaczy, a ON nawet za nią nie wyszedł...
Nie wróci tam!
Już nigdy!
Nigdy!
Tylko gdzie pójdzie teraz z tym brzuchem...
W tę wigilijną noc.
Gdzie ma iść?

Nagle na ulicy zaczęli pojawiać się ludzie. Pojedynczo. Parami. Całymi rodzinami. Piękni. Odświętni.
Dzwon pobliskiego kościoła zaczął bić.
Dzwon kościoła, do którego w zasadzie nie chodziła.
Ostatni raz - gdy sobie przysięgali...

Otarła łzy zziębniętą dłonią.
Pójdzie tam, gdzie inni ...

Weszła nieśmiało.
W środku półmrok.
Wyraźnie pachnie sianem.
W tle słychać śpiew ptaków...

Rozejrzała się dookoła.
Kościół po brzegi wypełniony był ludźmi.
Ołtarz...
Wokół niego zbudowana scenografia żłóbka.
Wszędzie mnóstwo siana. Dwa żywe kucyki. Siodło na płotku.
Żłóbek,a w nim prawdziwe niemowlę, opatulone w becik. Prawdziwa Maria...Józef...Pastuszkowie...

Rozpoczęła się pasterka.
Zadźwięczały słowa kolędy.
Dobrze ją znała.
Od dziecka.
Tata ją nauczył prawie wszystkich kolęd.
Nie mogła otworzyć ust...

Wkrótce pojawił się starszy ksiądz.
Pamiętała, że to proboszcz.
Rosły. Barczysty. Chłop jak dąb. Całkowicie łysa głowa.
Ksiądz, który dziwnie ich potraktował, gdy przyszli prosić o ślub.
Ksiądz, którego trudno było wyczuć.
Ksiądz, którego trochę się chyba nawet bała...

Ciepło przywitał wszystkich zgromadzonych...
A potem...
Potem zaczął mówić w prawdziwie magiczny sposób...
Tak pięknie.
Spokojnie.
Każde słowo dokładnie przemyślane. Wyważone. I napełnione taką mądrością, że aż trudno uwierzyć. Siedziała tak wsłuchana, gładząc brzemienny brzuch i czuła się, jakby ksiądz mówił tylko do niej.
Każde słowo koiło...Dawało spokój...I ulgę...

Tego, co przeżyła w tamten wigilijny wieczór nie zapomni do końca życia...
To była prawdziwa magia...

Jesteśmy tylko ludźmi. Emocje nie opuszczają nas ani na chwilę i nie pytają, kiedy mogą wyleźć i narozrabiać.
Najważniejsze, żeby w porę przypomnieć sobie, co w te wyjątkowe święta jest najważniejsze...

PS. Wczoraj poczułam pierwsze ruchy...
W związku z tym, jeśli kiedyś w przyszłości będę wahać się czy zajść w kolejną ciążę, to przypomnijcie mi proszę, że to absolutnie najcudowniejszy czas dla kobiety... ;-)

Wesołych Świąt kochani...

poniedziałek, 22 grudnia 2014

Świąteczne wspomnienia.

Mam kilka takich świątecznych wspomnień z dzieciństwa, które bardzo lubię i ilekroć o nich myślę, robi mi się w środku ciepło...

Najwcześniejsze to wspomnienie moich pierwszych prezentów świątecznych dla rodziców, które z dziecięcą naiwnością i wypiekami na twarzy tajniacko układałam pod sztuczną, plastikową choinką. Były to...
Cosie wycięte z kolorowego papieru. Co cosie przedstawiały - nie pamiętam. Pamiętam za to tę ekscytację, gdy czekałam na reakcję rodziców. I kolor niebieski.

Drugi obraz to pokój, który dzieliłam z siostrą. Stary leżak poprzykrywałam kocami i w ten sposób powstał prawdziwy, przytulny fotel. W tym fotelu, w ukryciu przed mamą, przez dwa tygodnie przed Bożym Narodzeniem, na białych płóciennych serwetkach wyszywałam krzyżykami różne świąteczne motywy. Na każdej inny. We mnie samej wzbudzały taki zachwyt, że aż kipiałam z dumy. W ukryciu...

Trzecie wspomnienie to nasz deptak, czy stary rynek jak kto woli. Jest już ciemno... Późne popołudnie tuż przed osiemnastą. Dostałam od babci dwadzieścia złotych. Biegnę przez ten deptak przepełniona radością, że będę mogła kupić rodzicom PRAWDZIWY PREZENT. Ostry mróz szczypie w poliki, a z nieba spadają najpiękniejsze na świecie, olbrzymie płatki śniegu. Do dziś widzę je na tle różowego światła, które bije z miejskiej lampy...

To były chwile, gdy czułam prawdziwą, świąteczną atmosferę. Była to atmosfera niewymuszona, spontaniczna, która nastawała sama z siebie. Bez starań, wielkiego wyczekiwania i zastanawiania się.
Dziś pędzę. Tyle trzeba. Żeby tę atmosferę wzbudzić.
Trzeba okna umyć.
Kupić prezenty. W galerii handlowej. Męka.
Trzeba pamiętać o wszystkich składnikach na bigos i rybę w occie. I pieczeń zrobić.
Żeby choć trochę świątecznie było.
Pierniczki z dzieckiem trzeba upiec.
Wszyscy pieką...

Ale im bardziej pędzę.
Planuję.
Odhaczam z listy.
Tym bardziej czuję, że nie tędy droga...
Bo brakuje w tym wszystkim tej dziecięcej niewinności, prostoty.
Tej, która sprawia, że mój synek na dwa dni przed Wigilią prosi, abym w liście do Świętego Mikołaja dopisała, że on "jeście baldzo ściałby tlansformelsa" bo dzisiaj takiego zobaczył i bardzo o nim marzy...


wtorek, 16 grudnia 2014

Pomagasz?

"Człowiek tyle jest wart, ile może dać drugiemu człowiekowi"...

Grudzień to niezwykły miesiąc, kiedy nawet w nieludziach budzą się ludzkie odruchy.
Przed świętami częściej niż kiedykolwiek organizowane są różnego rodzaju imprezy charytatywne.
Celebryci czytają sierotom, dokarmiają psy, promują misie...
Charytatywnie.

A jak to w rzeczywistości jest z tym pomaganiem?
Lubimy pomagać?
Po co pomagamy?
Czy w ogóle pomagamy?

Ostatnio moja znajoma wkleiła na facebooku opowieść swojej nastoletniej córki, jak to z babcią pomogły bezdomnemu i zabrały go na zakupy do marketu. Pod opowieścią widniał paragon...
Z cenami poszczególnych produktów i sumą za całość.

Moja ciocia pół swojego życia spędziła na "siedzeniu z dziećmi w domu". Siedziała ponadprzeciętnie. Dom wyjątkowo zadbany, klimatowy, pachnący. Zawsze pysznie ugotowane. Dzieci czyściutkie, rumiane, pachnące. Ciocia - ostoja spokoju i mądrości.
Dzieci dorosły...
I pewnego dnia, przez zupełny przypadek, dowiedziałam się, że ciocia  (pielęgniarka z wykształcenia, chociaż chyba nigdy nie pracowała w zawodzie) jest wolontariuszką w hospicjum.
Bardzo dyskretnie.
Bo nigdy się z tym nie obnosiła.
Do dziś często widzę ją we wtorek lub czwartek, jak tacha torby z zakupami do hospicjum.
Cichutko.
Cierpliwie.
Z pokorą.

Kiedyś usłyszałam, że najpiękniejsze są te dobre uczynki, o których wie tylko pomagający i osoba, której się pomaga...

Ale jakie to trudne, prawda?
Bo przecież pomagamy także po to, aby poczuć się lepiej.
Udzielając pomocy, sprawiamy radość nie tylko obdarowywanemu, ale też sobie.
Myślę, że to po prostu leży w ludzkiej naturze.
Czujemy się wtedy lepsi.
A gdy do tego jeszcze inni zobaczą, jacy my dobrzy...
Nooo to dopiero mamy gest.

Czy pomagając zawsze liczymy na rewanż?
Jak to z nami jest?

Niby nie liczymy, bo przecież pomoc powinna być bezinteresowana.
Wtedy jest najcenniejsza.
Najwyższy stopień wtajemniczenia...
I to wcale nie jest takie trudne.
Zwłaszcza, gdy się ma.
Dużo.
Nie okłamujmy się.
Łatwo się pomaga, gdy mamy z czego.
Trudniej - gdy mamy niewiele...
Takie pomaganie jest jeszcze bardziej wartościowe.

Ale wróćmy do bezinteresowaności.
Gdy mamy dużo, łatwo wypracować w sobie powściągliwość w oczekiwaniu na rewanż.
Odczucia zmieniają się jednak, gdy sami zaczynamy potrzebować pomocy...
Gdy osoba, której pomogliśmy, nie ma potrzeby, aby być blisko nas.
Gdy sami zachorowaliśmy i nie ma nam kto pomóc, mimo że nie raz wspieraliśmy chorych...
Gdy brak nam sił, aby być samodzielnym i nasze życie zaczyna zależeć od innych.
Niby nadal jesteśmy bezinteresowni.
Niby wstyd nam choćby nawet pomyśleć, że miło gdyby ktoś nam dobro odwzajemnił...
Ale jednak najbardziej liczymy, na tych którym pomogliśmy.
I w sercu pojawia się wtedy zawód.
I żal...

Mądrego pomagania życzę i Wam i sobie.
Nie tylko przed świętami...
Takiego z potrzeby serca.
Na co dzień.
Cichutkiego...
Pokornego...
Bo dobro zawsze wraca...
Bo "człowiek tyle jest wart, ile może dać drugiemu człowiekowi"...
Bo o to w życiu przecież chodzi...

środa, 10 grudnia 2014

Trzy z dziewięciu.

Po urodzeniu Nacia miałam taki wewnętrzny żal, że wiele spraw w czasie ciąży przeoczyłam, nie zdążyłam.
Oglądałam potem cudowne, fotograficzne sesje zdjęciowe przyszłych mam i z trudem przełykałam żal i zazdrość.

I wtedy sobie obiecałam, że za drugim razem będzie inaczej.
Będę przykładać słuchawki z muzyką do brzucha.
Zrobię wszystko, aby szerokim łukiem omijać stresujące sytuacje.
Zrobię sobie profesjonalną sesję zdjęciową z brzuszkiem.
Kupię tylko takie ubranka, którymi będę absolutnie zachwycona.
Duuużo wcześniej wszystko przygotuję.
Poproszę męża, aby po każdym zakończonym miesiącu ciąży, zrobił mi zdjęcia, abym mogła potem zestawić je razem i zobaczyć, jak moje ciało zmieniało się przez dziewięć miesięcy.

Oraz zrobię milion innych, może mniej już ważnych rzeczy...

Dziś zostawiam Was ze zdjęciami z zakończonego pierwszego trymestru ;-)
Głównie dla tych, którzy ciekawi mojego brzuchola ;-)






niedziela, 7 grudnia 2014

Maźiłem o takich kućikach!

Jedną z ulubionych bajek mojego syna jest "My little pony". Ogląda z przejęciem i pełnym zaangażowaniem. Kilka dni przed mikołajkami wypatrzył na stoisku z gazetami takąż kucykową gazetkę z plastikową mini figurką w prezencie. Podczas wybijania zachcianki z głowy, opór był większy niż zwykle. Pomogło, że może Mikołaj przyniesie, jeśli będzie grzeczny...

Za punkt honoru wzięłam sobie spełnienie pragnienia. W piątkowy wieczór wybraliśmy się do marketu w celu nabycia drobnostki. Ja - dziarskim krokiem w kierunku kuców. Po przestudiowaniu cen, już dziarsko tak nie było...
Kto do cholery wycenia te zabawki?! Pięć dych za mini konia tylko dlatego, że ma kolorową grzywę i koronę?!
Mąż widząc moją minę stwierdził, że to w ogóle jakiś chory pomysł i żebym z kucykami poczekała, aż sobie córkę urodzę.
Poszliśmy na dział dla chłopaków. Tam hit sezonu - Spiderman. Cztery centymetry wzrostu - pięć dych.

Tak czy inaczej finalnie matka postawiła na swoim.
Po zdaniu, że przecież nie ma nic gorszego, niż minka zawiedzionego dziecka w mikołajkowy poranek, ojciec przełknął temat.

Rano Syn z zapałem odkrył prezenty.
Z duszą na ramieniu czekałam na reakcję.
To było być lub nie być dla mego macierzyńskiego autorytetu.

- "Ooooooooooooooo kućiki! Maźiłem o takich!

Matka z dumą na ojca.
Ha! Słyszał. I co?I co? Miałam rację? Na córkę. Pff! Zawsze mam rację! Ha!
Gdy wtem:

- Ooooooooooooo kinder jajo! Maźiłem o takim!...













środa, 3 grudnia 2014

Spodziewam się dziecka.

Jestem w ciąży.
Nigdy nie lubiłam tego określenia.
Spodziewam się dziecka - no już trochę lepiej.
Cudu, jakim jest stworzenie nowego człowieka i sprowadzenie go na świat, nie można określić tak lakonicznym stwierdzeniem, jak "jestem w ciąży".
Czy ktoś, kto tego doświadczył, ma jeszcze jakiekolwiek wątpliwości?

Ja noszę w sobie ten cud, kolejny...
Skrywam go przed niebezpieczeństwami...
A ponieważ marzyłam o nim bardzo długo, ma dla mnie jeszcze większą wartość...
Tak długo czekałam...
Że obecnie aż sama sobie zazdroszczę :-)

Zostawiam Was z filmem, którym dzisiaj uraczyła mnie koleżanka.
Mam nadzieję, że i Wam się spodoba.



wtorek, 2 grudnia 2014

Słodka, brzuchata zołza.

Jest dobrze.
Jest tak normalnie, że gdyby nie wydęta kulka z przodu, w ogóle bym nie uwierzyła, że noszę w sobie dziecko.
Zaczął się ten najprzyjemniejszy - środkowy trymestr i wszelkie dolegliwości, którymi się z Wami wcześniej dzieliłam, ustąpiły.
Został tylko wyrzut sumienia, że może trochę wystraszyłam te z Was, które są na etapie macierzyńskich planów lub starań.
No ale co - no tak właśnie było. U mnie. Co nie znaczy, że każdą z Was czeka taki przykry początek.

Energia wróciła,
Humor także. Chociaż mąż nie do końca się zgadza z tym ostatnim...
Bo z tym humorem to jest tak, że on dopisuje, gdy my w trójkę w samotności. Ja, mój brzuszny pływak i humor.
Gdy pojawia się ktoś nad to na horyzoncie, humor wycofuje się, gdyż wkracza zołza. Słodka zołza, ze słodkim brzuszeczkiem i ciętym językiem. Pracuję aktualnie nad tym, aby ją poskromić.
Co udaje się niestety z różnym skutkiem. Nieco ucichła po sobotnich badaniach prenatalnych, gdy okazało się, że pływak posiada głowę, dwie ręce, dwie nogi, serce i mózg z odpowiednimi przepływami, żołądek, pęcherz moczowy, jak na moje oko siusiaka ;-)oraz co najważniejsze - odpowiedniej długości kość nosową;-)

Także podsumowując.
Przetrwałam.
Choć nie wierzyłam, że wszystko, co złe minie - MINĘŁO.
Mam bujny biust, nowe jeansy ciążowe i cięty język
Chodzę na treningi dla przyszłych mam.
Zanikła mi talia, ale udko jeszcze nie straszy.
Gładzę rosnący brzuchol i szlocham na świątecznej reklamie pewnej kawy.
Za każdym razem.
Jest cudnie.


piątek, 28 listopada 2014

Trochę jej nie wyszło.

"Samochwała w kacie stała.
I tak wciąż opowiadała...".

Jak to z nami właściwie jest?
Dlaczego nie lubimy ludzi pewnych siebie, którzy nie mają oporów, aby mówić o swoich osiągnięciach i cechach, z których są dumni.
Dlaczego wolimy tych skromnych i niewychylających się?
Czy mamy prawo się chwalić?
Kiedy będzie to tylko dzielenie się swoim szczęściem, a kiedy zacznie być przechwalaniem się?

Moja mama znakomicie gotuje. Z zapałem ogląda programy kulinarne, regularnie przegląda takież blogi i studiuje przepisy. Tę pasję czuć w jej potrawach. Nie ma potrawy, która wyszedłszy spod jej łyżki, byłaby niesmaczna. A do tego jest mistrzynią gotowania "z niczego". Prawdziwa czarodziejka.
Natomiast słynie także z tego, że ZAWSZE gdy stawia potrawę na stole, uprzedza biesiadników, którym z reszta od samego patrzenia cieknie ślinka, że "kurcze trochę jej nie wyszło, bo...coś tam coś tam". ZAWSZE.
A my powtarzamy z przekąsem, że tak, tak, przecież wiemy i zawsze potem zajadamy się z takim smakiem, że aż boję się pomyśleć, co by było, gdyby wszystko jej wychodziło.

Ostatnio wiele się mówi o tym, że jesteśmy zakompleksieni, że brak nam poczucia własnej wartości i wiary we własne siły. Trendi stało się: "głowa do góry, cyc do przodu". Trzeba być pewnym siebie i nie bać się głośno o tym mówić.
Tylko po co?
Czemu ma służyć publiczne opowiadanie o swoich umiejętnościach, zaletach, osiągnięciach?
Czy po prostu mówi się to po to, aby wszystkim pokazać? Aby wiedzieli jaka jestem super? Aby mnie dostrzegli? Abym była widoczna?

Dobrych kilka lat temu, jeszcze będąc na studiach, dorabiałam sobie robieniem paznokci. Tipsiarą byłam i tyle. Zajęcie to stanowiło natomiast świetną okazję do poznania wielu, różnych kobiet. Wierzcie mi, że dwie godziny oko w oko, sam na sam, z częstotliwością średnio co trzy tygodnie, potrafią przełamać wszelkie bariery. Czasami byłam pocieszycielką, czasami doradcą, najczęściej konfesjonałem...
Miałam wówczas pewną klientkę. Młoda, śliczna, świetny gust. ZAWSZE cudownie ubrana. Nigdy nie traktowała mnie z góry, zawsze miła, serdeczna. Zawsze zostawiała spory napiwek. Dopiero po dłuższym czasie i to od osób trzecich dowiedziałam się, jak bardzo majętną jest osobą. Ona sama ani nie była jakaś super pewna siebie, ani zakompleksiona. Była normalna. Fajna.

Pamiętam za to, jak jeszcze przed ślubem z moim mężem, po wielkich trudach, kupiliśmy mieszkanie. Kredyt na czterdzieści lat, bo tylko taki bank chciał nam udzielić. Mieszkanie czterdzieści cztery metry, z kuchnią w kolorze sino-koperkowego różu i staromodnym parkietem, który do dziś czasami przewija się na naszych zdjęciach. Byliśmy strasznie szczęśliwi.
Mój mąż zadzwonił wtedy do swojego przyjaciela - człowieka, który nawiasem mówiąc na drugie mógłby mieć Cyfra, aby podzielić się z nim naszym szczęściem... A przyjaciel na to, że no fajnie i że on już ma na oku swoje kolejne mieszkanie, a w zasadzie  prawie stumetrowy apartament z gigantycznym tarasem i jego żonie się podoba, więc chyba jednak go kupią...

Mamy prawo dzielić się swoim szczęściem z najbliższymi. Mamy prawo cieszyć się w głos, gdy wyjdzie Ci ciasto, lub z radością nalewać siostrze ogórkowej, gdy akurat wyszła Ci pyszna, jak nigdy. Mamy prawo chwalić się przyjaciółce nowo zakupioną, wymarzoną sukienką. Mamy prawo dobrze czuć się na golasa przed lustrem. Mamy prawo z wewnętrzną dumą i wiarą we własne siły prezentować swoją fachowość w pracy i z nieskrywaną radością dziękować za docenienie. Mamy prawo zgodzić się z czyimś komplementem i zwyczajnie podziękować, zamiast zaprzeczać. Mamy prawo czuć własną wartość...

Tylko uważajmy, aby dobrze rozpoznać te cienką granicę, która dzieli nas od zwyczajnego, niesmacznego przechwalania. Od nieeleganckiej arogancji. Uważajmy, aby nasza duma nie była powodem czyjejś przykrości. Bo przecież każde nawet dziecko wie, że nie ładnie, gdy syty chwali się głodnemu, a właściciel willi bezdomnemu...
Najpiękniejsi są ci, którzy nie potrzebują oklasków, aby czuć się ze sobą dobrze.

poniedziałek, 24 listopada 2014

Puchatek bez spodni.

Pierwszy raz płakałam podczas wigilijnego wieczoru, gdy miałam może siedem lat i dostałam pod choinkę moja pierwszą lalkę barbi. Jeśli chodzi o ścisłość, to miała na imię Diana i była nieco tańszą wersją, ale i tak byłam absolutnie zachwycona. Miała kręcone, brązowe włosy, mieniącą się sukienkę i  zginające się nogi. Pachniała tak, że nie zapomnę tego do końca życia. Pachniała Pewexem. Dla mnie był to pierwszy, zapamiętany zapach luksusu.
W ogóle natomiast nie zwracałam uwagi na to, że ma długie do nieba nogi, talię osy i spory biust. To była po prostu ładna lalka.

Coraz częściej ostatnio słyszy się o lalkach, w pełni oddających fizjonomię przeciętnej kobiety. Lalki z cellulitem, pryszczami, okrągłymi biodrami. Rzekomo po to, aby nie wypaczać dziewczynkom obrazu "normalnej kobiety" i aby nie budzić w nich kompleksów.

Kiedy przed balem helołinowym zapytałam Was na f.b. o podpowiedź, gdzie można kupić fajne, pomysłowe przebranie, padło hasło - piżamka w kościotrupka z Pepco. Wówczas jedna z mam napisała, że pani przedszkolanka w ich przedszkolu zastrzegła, aby nie kupować takich przebrań, bo to takie brzydkie, te kościotrupki.
Kupiłam. Z lekkim, wewnętrznym oporem. Syn był za to absolutnie zachwycony i z nieskrywaną dumą poszedł na bal.
Ale jak położyć w czymś takim dziecko spać? Taki mały kościotrupek będzie leżał? No jak to?
Ano tak to, że kościotrupek stał się ulubioną piżamką Nacia i matka wyluzowała.
Bo tak samo on nie widzi w niej nic brzydkiego, jak siedmioletnia ja nie widziałam nic wulgarnego, czy złego w mojej wymarzonej lalce.

I tak się zastanawiam, czy to czasem nie jest tak, że to my - dorośli, mierząc według własnej miary,  doszukujemy się zła tam, gdzie go nie ma. Dorośli, którzy zauważają, że miś Puchatek chodzi bez spodni, Smerfetka jest jedyną dziewczynką wśród tylu chłopców, a Paweł i Gaweł w jednym stali domku... Co gorsza Paweł na górze, a Gaweł na dole... ;-P

czwartek, 20 listopada 2014

Haniebna myśl.

Dzisiaj obwieszczę publicznie prawdę, skrywaną głęboko przez większość kobiet.
Prawdę wstydliwą.
Być może potępianą.
A jednak prawdę.
Prawdę, która u większości z nas była powodem wewnętrznego żalu, wyrzutów sumienia i psychicznej chłosty.
Wyjawię ją, bo może wówczas będzie nam raźniej.
Przełknąć tę łyżkę dziegciu z macierzyńskiej beczki miodu...

Otóż.
Smak macierzyństwa poznajemy wraz z pierwszym porannym pawiem w krzakach, w drodze do pracy.
Wraz z pierwszą ciążową migreną, kiedy wolno sobie pomóc wyłącznie apapem, a to przecież szajs jakiś jest, a nie porządna tabletka od bólu
Poznajemy go przed lustrem, wraz z pierwszą refleksją typu:  staję się macierzyńską foką, z wielkim bufetem, brodawkami wielkości talerzyków do ciasta i totalnym zanikiem talii.
Każda z Was mogłaby wymienić co najmniej sto podobnych sytuacji, kiedy poczuła, jak to jest, gdy już się nie jest tylko sobą.
I co? Jak smakowało?
M-m-m! Cudnie! Prawda?

No własnie. Prawda.
A prawda jest taka, że w takich momentach wcale cudnie nam nie jest.
Ba! Okropnie jest!
A chwilami to nawet obrzydliwie!
I  wtedy znika pierwotna euforia pod tytułem: "Hura! Będziemy mieli dzidziusia."
Szlag Cię trafia, że już kolejny tydzień czujesz się cała chora.
Szlag Cię trafia, bo patrzysz w lustro i...i...
Obiecujesz sobie, że już długo w nie nie spojrzysz, bo wyglądasz jak jakiś żeński wypłoch.


A miało być tak pięknie.
Ty  szczupluteńka jak TA z reklamy, z brzuszeczkiem jak piłeczka i taaaka promienna.
Promienna kurna!
Słyszysz?
Promienna!
Do tego bobasek różowiutki.Te kuci - stópeczki i mizi-włoseczki i ustka takie, że tylko cmok, cmok.
A tu co?
G...no!
Płacz i zgrzytanie zębów.
Krew, pot i łzy.


Aż w końcu dopada Cię najgorsze.
Ta upiorna myśl. Myśl tak wstydliwa, że sama jesteś na siebie wściekła, jak mogła Ci się pomyśleć.
Wypowiem ją zatem szeptem.
Uwaga.
Czytamy po cichu i zapominamy.
"Po co mi to było?!"
Zapomnieliśmy?
Oczywiście.

Po myśli, którą już wszyscy zapomnieliśmy, przychodzi jeszcze gorsze.
WYRZUT SUMIENIA.
Bo przecież - boże !- ja mogłaś tak pomyśleć?! Nawet przez sekundę? Jaką okropną będziesz matką, skoro zaledwie kilka tygodni rzygania, obolałych cycków i innych przyjemności posunęło Cię do tak okrutnej myśli?!
Macocha mi mówcie! Jestem macochą! Nie zasługuję na miano matki!

Ale najgorsze przychodzi potem.
Kiedy leżysz z rozłożonymi nogami na fotelu ginekologicznym, na monitorku lekarz pokazuje Ci główkę...nóżki...rączki...
SERDUSZKO...
Już są!
Doktor włącza dźwięk.
Słyszysz je.
Maleńkie, szybkie puk - puk - puk - puk.
Pierwszy raz słyszysz bicie serca swojego dziecka, które rzeczywiście tam w srodku jest.
Dzieciątko.
Maleńkie.
Choć czułaś się jak bohaterka "Prometeusza" - jednego z filmów since fiction, która ma GO w sobie.
Tak! Czułaś się jakbyś była nosicielką obcego, który Tobą steruje i z pewnością doprowadzi w końcu do zakończenia Twoich katuszy - WYJDZIE NA ZEWNĄTRZ! I będziesz wtedy cierpieć! Jeszcze bardziej!

A to było jedynie małe maleństwo.
Krew z Twojej krwi...
Maluśki człowieczek z tycimi uszkami...
Kuci kuci ku.

Jak mogłaś!
Wyrodna!
Już nigdy tak nie będziesz, prawda?
Brzydko myśleć.

Otóż nie będziesz.
Bo własnie zaczynasz czwarty miesiąc ciąży...
Wszystko ustało, a jeśli nie, to...
MASZ OKROPNEGO PECHA.

Tak czy inaczej, za moment urośnie Ci piękny brzuszek do głaskania...
Poczujesz pierwsze ruchy swego najpiękniejszego na świecie dziecka...
I już nigdy nie pojawi, się w Twojej głowie ta haniebna myśl.
No, przynajmniej do czterdziestej, nieprzespanej nocy, gdy to o piątej rano ockniesz się z drętwą głową na łóżeczku, cycem poza bluzką i śliną zaschniętą w kąciku ust...

Ale to już inna historia ;-P




wtorek, 18 listopada 2014

Rączki całuję.

Są takie sytuacje w życiu człowieka, kiedy żadne słowo nie jest w stanie wyrazić tego, co czujemy.
Są takie sytuacje, kiedy żaden inny gest, żadna rzecz, ani kwota pieniędzy nie jest w stanie oddać naszej wdzięczności.
Wiecie, co mam na myśli?
Co wówczas można zrobić?
Jak się zachować?

Nie znam bardziej bezinteresownej, oddanej i serdecznej osoby, niż mój dziadek. To, ile przez całe swoje życie dał mnie, moim siostrom i innym bliskim z naszej rodziny, wie tylko każdy z nas z osobna, on i Pan Bóg.

Pamiętam taką sytuację, kiedy siedzieliśmy z moim dziadkiem obok siebie przy stole. Dziadziuś powiadając mi jedną ze swoich historii z dzieciństwa, wzruszył mnie tak bardzo, że ze łzami w oczach,  zwyczajnie chwyciłam jego dobrą dłoń i ucałowałam. Strasznie się zmieszał i zawstydził, po czym sam i mnie ucałował...

Od jakiegoś czasu staramy się z moją mamą i siostrami bywać u naszego dziadka chociaż raz w tygodniu, aby troszkę, po babsku o niego zadbać. Ostatni raz byliśmy u niego w minioną niedzielę. Po zjedzonym obiedzie mój dziadziuś ujął w dłoń rękę mojej mamy, ucałował ją i zwyczajnie powiedział "dziękuję". Niby zwyczajnie, a jak bardzo inaczej...

Kiedyś, tuż przed Bożym Narodzeniem szliśmy z moim teraźniejszym mężem jedną z poznańskich, ruchliwych ulic. Przy kamienicy na małym stołeczku siedziała ubrana w kożuch babcinka. Przed nią na gazecie leżały zrobione na drutach kapcie, skarpety, czapki. Babcinka z rozwianym siwym włosem i czerwonymi od mrozu polikami. Ściemniało się. Śnieg sypał wielkimi płatami, a babcinka siedziała na mrozie i sinymi z zimna dłońmi, powykręcanymi od artretyzmu palcami robiła na drutach kolejne małe dzieła na sprzedaż.
Przeszłam obok, nie mogąc uwierzyć w to, co widzę. W sekundę łza napłynęła mi jednak do oka. Cofnęłam się. Zamieniłam z babcinką parę słów, z których wywnioskowałam, skąd ona tutaj na ulicy w grudniu...
Bez dłuższego namysłu chwyciłam jej starą, pomarszczoną dłoń, wsunęłam w nią dwadzieścia złotych i ucałowałam.
Babcinka zawstydzona, rozpogodziła się natychmiast i bardzo nalegała, abym koniecznie wybrała sobie jakieś ciepłe skarpety. Nie mogłam...
Odeszłam, życząc jej wszystkiego, co najlepsze.
Nigdy jej nie zapomnę.

Z moją przyjaciółką, to w zasadzie całujemy się po rękach regularnie.
Mieszkamy w różnych miastach, spotykamy się raz na miesiąc lub dwa. Kiedy w końcu możemy usiąść obok siebie w kawiarni, opowiadamy sobie wszystko to, co opowiada się tylko przyjaciółce. Różne wydarzenia ze swojego życia, wzruszenia, zranienia. Często wysłuchujemy siebie ze łzami w oczach. Czasem ryczymy i cmokamy się po dłoniach. Potem się przytulamy, pocieszamy...
Podejrzewam, że dla kogoś, kto patrzy z boku, wygląda to komicznie. Dla niektórych - dziwnie. Dla jeszcze innych - niesmacznie.
Rzeczywiście trochę to dziwne w naszej kulturze, całować kogoś po rękach, prawda?
Wirusów tyle.
I bakterii...
Ale czy istnieje inny gest, który w takim samy stopniu, szczerze oddaje ludzkie oddanie, zaufanie, wdzięczność i miłość?

czwartek, 13 listopada 2014

Marsjanie o ciąży.

"Ciąża to nie choroba".
Jestem ciekawa co za frędzel jest autorem tego powszechnie znanego twierdzenia.
To, że mężczyzna - nie podlega żadnej dyskusji. Przecież oni są z Marsa.
Co wy kurna piep....eni marsjanie wiecie o ciąży?!
No co?
Co!
G....no wiecie! I nigdy wiedzieć więcej wiedzieć nie będziecie.

Kiedy w pierwszej ciąży śmiałam po kilku tygodniach mordęgi, w końcu przynieść szefowi zwolnienie, był porządnie zawiedziony.
Ciąża to przecież nie choroba...

Skoro więc tak, to ciekawe jak drodzy marsjanie wykonywaliby swoje obowiązki zawodowe będąc w takim słodkim stanie.
Ja, gdybym musiała teraz pracować na etacie, strzeliłabym sobie w łeb.

Ciąża w moim przypadku, to przede wszystkim totalny spadek energii.
Taki spadek,  że od kilku dobrych tygodni funkcjonuję na poziomie lołłłł.
Codziennie rano wskrzeszam swoje ciężarne ciało, aby powstało, wyszykowało syna i siebie, choćby na poziomie podstawowym, do wyjścia z domu.
Dom?
Tonie w nieogarnięciu.
Ja tonę w bałaganie i gdyby nie bliscy, z pewnością bym już dawno utonęła.
Są za to trzy podstawowe tematy, o które dbam bezwzględnie, choćbym miała na ryj i na czworaka, z nosem jako podporą, to zrobione być musi.  OBIAD, SEDES i PACZKI DLA KLIENTÓW.
Obiad być musi, bo bez strawy, nie ma mowy o myciu sedesu i szykowaniu paczek.
Sedes być musi, bo gdzie, jak gdzie, ale tam brudu nie zniosę.
Paczki, no cóż z wiadomych powodów.
Jak paczki, to poczta.
I ja wiem - ciąża to nie choroba.
To dlaczego, gdy stoję od dwudziestu minut w kolejce i zapowiada się kolejne dwadzieścia, a mnie właśnie napada wilczy apetyt, głód na śmierć i życie, a pani szanowna z jednego z dwóch czynnych okienek wystawia tabliczkę z napisem "okienko nieczynne", to mam ochotę ją zamordować?
Gołymi rękami.
No dlaczego?

Tak więc, po wykonaniu trzech zadań podstawowych, ciężarne ciało przechodzi w stan lołłłłłłłłłłłł, a w zasadzie niżej.

Ostatnio zabrałam się za odkurzanie. Czterdzieści cztery metry kwadratowe. Po odkurzeniu połowy, po raz pierwszy w życiu byłam wściekła, że nie mieszkamy w kawalerce.
A higiena?
Kąpiel.
Daję radę.
Ale golenie? Po łydkach mam dość.
A gdzie jeszcze uda?Pachy?
Cóż, przyjdzie kiedyś na nie czas...

Nie cierpię tego, bo z natury jestem osobą nader aktywną, z głową pełną pomysłów do wykonania.
A tu d....pa.
Blada w dodatku.
Pomysły mogę sobie wsadzić.

Brak energii, to jednak jeszcze nie jest objaw choroby, prawda?

A rzyganie?
No jest już objaw, czy nie?
Doskonale wypełnia się swoje obowiązki, odwiedzając regularnie toaletę, w celu oddania śniadania, prawda? Po co komu w ogóle śniadanie?
Trzeba było nie jeść.

Sikać też nie trzeba.
Powiedzcie to mojemu pęcherzowi.
Hmmm, może właśnie przez zwiększoną ilość odwiedzin w toalecie, sedes zyskał tak ważne miejsce w moim życiu?
I żeby było wiadomo - drodzy panowie dromaderzy.
Częstomocz oznacza cztery odwiedziny w toalecie.
W ciągu godziny!

Kobiety w ciąży mają także wzdęcia...
Takie wzdęcia...
Że zaoszczędzę Wam opisu.

Ale ciąża to nie choroba!

To ja zapraszam szanownego frędzla, żeby się ze mną zamienił.
Aaa, no i uprzedzam, że to dopiero pierwszy trymestr.


niedziela, 9 listopada 2014

Armagedon.

Zmiotło mnie ostatnio z powierzchni ziemi.
Trąba powietrzna wessała mnie, przeżuła i wypluła z impetem.
Aż w końcu dotarłam do dzisiejszego wieczoru, kiedy to z chustką na kolanach, kocem na grzbiecie i wytartym naskórkiem pod nosem, mam na tyle energii, żeby napisać słów kilka, choć i tak z duszą na ramieniu.
Dusza na ramieniu siedzi, bo słodyczy moja trzyletnia gorączką trawiona jest przez wirus okropny.
Ponownie.
Tak na dobicie.

Najpierw przecież złapaliśmy oboje infekcję wirusową pochodzenia przedszkolnego.
Opisałam ją już z resztą. Dokończę tylko, że wylądowaliśmy w końcu u laryngologa z zielonym, niekończącym się glutem po pas i niedosłuchem przerażającym.
Wszystkim ruch ten ku specjaliście polecam, bo dzięki temu, w końcu po prawie dwóch miesiącach, pozbyliśmy się wirusa, bakterii, czy jeszcze innego dziadostwa. Dwutygodniowa kuracja przeprowadzona rzeczowo, a matka zwolniona w końcu z ustnej obsługi aspiratora, na rzecz HITU SEZONU o niepozornej nazwie - KATAREK.
Katarek został smokiem nadwornym, którego brzuszysko musieliśmy przecież trzy razy dziennie napełniać, a chichotów dziecięcych, przeplatanych lamentami było przy tym co niemiara.
Tyle było, że matka witając sąsiadów na korytarzu, musiała wyjaśniać delikatnie, że te krzyki dziecięce, naprzemienne z wyznaniami miłości, to wynik użycia profesjonalnej aparatury do - cytując panią doktor - toalety nosa.
Syn ozdrowiał.
Słuch odzyskał.
W między czasie matka przejęła choróbsko po raz drugi, tym razem w dwupaku. Bez możliwości użycia czegoś na powalający ból gardła, przeciw wirusowego, gdy w kościach łamało, wykrztuśnego, gdy kaszel dusił, czy w końcu czegoś co odetka zatkany nos. Bez możliwości użycia czegokolwiek (poważnego), aby ulżyć sobie w walce z tą bestią o wielu głowach.

Ciężki czas za nami.
Oj ciężki.
Przed nami też przerażająco, bo Nacio gorączkuje...
Czyżby powtórka z rozrywki?
Łajjjjjjjjjjjjjjjj?!


czwartek, 30 października 2014

Naturalnie.

Kiedyś umówiłam się z koleżanką na kolację.
Znamy się już kilka lat, ale jakoś mocniej zżyłyśmy się dopiero w fitnessklubie. Obie uciekałyśmy tam od pieluch.
Zawsze patrzyłam na nią z wielką zazdrością. Taaaka zgrabna sylwetka. Śliczne nogi. Cud miód.
Po dwóch latach nasze drogi rozeszły się.
W końcu, aby nadrobić zaległości, umówiłyśmy się na kolację.
Do włoskiej restauracji.
W sam raz dla fitnessowych maniaczek.

Ja w ramach szalonego grzechu zamówiłam risotto. Takie risotto, o którym śnię nocami do dziś permanentnie.
Koleżanka sałatę z kurkami.
Nie mogłyśmy się nagadać.
O mężach, dzieciach, wspólnych znajomych.
Ćwiczeniach...
Żywieniu...
Wadze.
W końcu okazało się, że obie mamy manię codziennego ważenia się...
Obie jemy bardzo zdrowo i regularnie zarzynamy się treningami.
Obie także łapiemy doła, gdy pomimo to nagle okazuje się, że waga wskazuje pół kilo więcej...
Ryczałyśmy przy tym ze śmiechu.
I myślę, że wówczas do każdej z nas dotarło, że coś z nami nie tak.
Bo przejrzałyśmy się w sobie, jak w lustrzanym odbiciu.

Ja przestałam się ważyć.
I poczułam ulgę.

Aż do czasu, gdy zaszłam w drugą  ciążę.
Zanim to się stało miałam wszystko dokładnie zaplanowane.
Przed zajściem w ciążę intensywnie ćwiczyłam, żeby jak najlepiej przygotować się do dźwigania maleństwa.
Momentami czułam się, jak bokser szykujący się do życiowej walki.
Od dłuższego czasu racjonalnie się odżywiałam, co pomagało mi zapanować nad tendencją do tycia. Przywykłam więc już do owoców, warzyw, owsianki i chudego mięsa.
Byłam pewna, że tak pozostanie i dzięki temu tym razem nie przytyję osiemnastu kilo i nie będę czuła się po narodzinach dziecka jak morświn ewentualnie płetwal błękitny.
Wierzyłam, że to zdrowe, racjonalne jedzenie pozwoli mi zapanować nad tendencją do tycia.
W planie był także aktywny tryb życia i ćwiczenia dla ciężarnych.
W planie.
Dlaczego, powiedzcie, dlaczego po przeszło trzech latach macierzyństwa, jeszcze do mnie nie dotarło, że planować to sobie można. Schabowego na obiad. A i to nie zawsze.
W trzecim tygodniu ciąży całkowicie odrzuciło mnie od wszystkiego, co do tej pory jadłam.
Na widok owsianki, jogurtu naturalnego, siemienia lnianego, rukoli, papryki, cukinii, szpinaku, brokułów, awokado, kalafiora, dyni, pieczywa pełnoziarnistego, i wielu, wielu innych, natychmiast chciało mi się wymiotować.
A gdy tylko nudności odpuszczały, nagle pojawiał się nieokiełznany głód. Taki głód, że gdy tylko w tej właśnie sekundzie czegoś nie wpakowałam do swego żołądka, czułam że umrę. Natychmiast! Śmiercią głodową.
Głód występował naprzemiennie z pragnieniem. Takim jak u smoka wawelskiego. Gdy gasiłam pragnienie, natychmiast robiło mi się niedobrze. Po nudnościach następował GŁÓD. I tak w kółko.
I w ten sposób chcąc nie chcąc, wróciłam do mej kuchni pierwotnej - zakorzenionej w psychice głęboko od dzieciństwa. POLSKIEJ.
Kierowana nieokiełznaną ochotą, a raczej sterowana niczym marionetka, z wypiekami na twarzy uważyłam i pożarłam:
- fasolkę po bretońsku (z pewnością bym umarła, gdybym jej nie zżarła)
- łososia
- łososia
- łososia
- kotlety schabowe (trzy dni z rzędu)
- łazanki (z kiszonej ofkors!)
- rolady wołowe (trzy dni z rzędu, albo cztery)
- żur na wędzące z kiełbasą i jajem
- łososia
- łososia
- ogórkową (na mięsie! czerwonym! taką, że m m m)
- dorsza w panierce, który miał być filetem, ale mąż się nie zna.
- kotlety jajeczne, które robiłam po raz pierwszy w życiu.
i wiele, wiele innych potraw, o których istnieniu niemal już zapomniałam i które sprawiły, że
"cały plan w p...u" - jak zwykł mawiać klasyk...


PS. Ale i tak hitem sezonu jest - uwaga - zupa mleczna z płatkami KUKURYDZIANYM z miodem i orzechami, którą mogłabym jeść na śniadanie, obiad i kolację. Etykietę na opakowaniu płatków omijam natomiast szerokim łukiem.
Nawet nie zerkam.
Bo kobieta w ciąży powinna wystrzegać się stresów.
Naturalnie.





niedziela, 26 października 2014

Meandry ciężarnego umysłu.

To jak zawiłe są meandry ciężarnego umysłu, nie zrozumie nikt, kto owego nie posiadał.


Siedzę sobie wczoraj znudzona, jak na fruzię przystało i nagle takaż ogarnia mnie refleksja.
Mam w sobie dziecko.
Szok.
W zasadzie stworka mam na razie maleńkiego.
Siedzi sobie taki miniaturowy człowiek w mej macicy, powoduje nadwrażliwość żołądka, powonienia i biustu, a ja nawet nie wiem kto to jest.
Nie znam gościa normalnie.
No dziecko.
No dzidziuś.
No wiem.
Ale dziwne to takie, że mianem "nasze dziecko" możemy nazwać kogoś innego, niż Natanka.
Nie dziwne?
Dla mego ciężarnego umysłu dziwne znacznie.


Opowiedziałam o swym dyskursie wewnętrznym siostrze.
A zaraz potem dostąpiłam olśnienia i w łeb się puknęłam.
Bo jak można określić mianem "nieznajomy" kogoś, dla kogo jest się obecnie całym światem.
Wszechświatem całym.
Początkiem i końcem...

czwartek, 23 października 2014

Świat śmierdzi!

Dzisiaj nie będę kurna damą!
Oj nie.
Bo jak można być damą, gdy od dwóch tygodni siedzi Ci w gardle przyczajony paw?
No jak?
Gdy się pojawił po raz pierwszy, nawet się ucieszyłam.
W końcu jest jakiś objaw.
Hormony buzują, więc zdrowo dla dziecka.
Cudownie!

Taaak...
Cudownie.
Było przez pierwsze cztery dni.
Ale dwa tygodnie? Co to ma w ogóle być.
Żarty jakieś?
Zamęcza mnie ptaszysko wstrętne.

Więc damą dzisiaj nie będę.
Bo rzygać mi się chce!
Permanentnie i całodobowo.
Rano, wieczór, we dnie w nocy.
A nawet, jak przez chwilę pawia uda się uśpić...
I człowiek chce lodówkę po ludzku otworzyć.
Bo w końcu coś zjeść by się przydało.
To...
Nos - zdrajca, szybko pawia budzi.
Jak to?
Moi drodzy muszę Was tutaj uświadomić, że żyjecie w ogromnej niewiedzy.
Otóż świat ŚMIERDZI!
Wszystko śmierdzi!
Lodówkę otwieram na wdechu, bo chce mi się rzygać.
Przestałam stosować płyny do płukania, bo chce mi się rzygać.
Odwiedziny w sklepie mięsnym to dla mnie prawdziwa tortura.

Albo to.
Chciało mi się ostatnio śledzi.
Mmmmm, jakie dobre.
Kwaśne takie. Z cebulką.
Pyyyycha.
Były.
Do czasu zakończenia spożycia.
Połknęłam ostatni kęs i poczułam ten...
Rybi smak w ustach! Aaaaaaaa! Oddech rybi. Już sama nie wiem, czym go czułam - kubkami smakowymi, czy nosem.
Nie ważne.
OBRZYDLIWY!
Aż od razu chce się rzygać...

Ale jest coś jeszcze gorszego.
CZOSNEK! Aktualnie nie nawidzę i nie przypuszczam, abym kiedykolwiek zmieniła zdanie.
Smród jak diabli.

A najgorsze jest to, że rzygać chce mi się nie tylko fizycznie.
Psychiczne nudności - to dopiero wynalazek.

Wygląda to mniej więcej tak.
O matko trzeba wstać - chyba się zrzygam.
Do pracy sobie pójdę. O nie - rzygać mi się chce na samą myśl.
Obiadek ugotuję pyszniutki. Nieeee, przecież zrzygałabym się prędzej.
Poleżę. O nieee!
Usiądę. Nieeeeeeeeee e e e!
Poczytam książkę. Jezuuuuuuu! Zastrzelcie mnie!
Więc siedzę jak ta naburmuszona fruzia ze znudzonymi flakami i umysłem.
Fruzia psychicznie, fruzia fizycznie.
Bez nadziei, że to w ogóle minie.

Ale poza tym ciąża jest przecież stanem absolutnie fantastycznym!!!
;-P




niedziela, 19 października 2014

Apetyt.

Od kilku tygodni stanowczo zmienił się mój skrzętnie wypracowany, zdrowy tryb życia z naciskiem na żywienie.
Zmienił się do tego stopnia, że powoli zaczynam się siebie bać...
Dzisiaj rano przygotowywałam pastę z jajek, twarogu, ogórka kiszonego oraz wędzonego łososia...
Po otwarciu opakowania z rybą, opanowała mnie dzika żądza pożarcia jej żywcem!Bez pasty.
Na obiad spałaszowałam schabowego! Schabowy...
Już prawie zapomniałam, jak smakuje wieprzowina.
Pyszny był!
Na pół talerza!
Wieczorem podczas zakupów, już, już moje kroki zmierzały do lodówek, w celu zakupu wołowiny.
Mięsa!
Mięsa mi się chciało!
Całe szczęście, że po drodze mój wzrok zawiesił się na ananasie!
Kupiłam.
Ze ślinotokiem w ustach.
Na kolację pożarłam pół.
Samodzielnie...

A Nacio zostawia dziś dla Was wiadomość głosową...


PS. Choć tajming wskazuje na dłuższą wypowiedź...
Cała wiadomość kończy się po pierwszym zdaniu złożonym;-P





czwartek, 16 października 2014

Nie lubię przedszkoli.

Nie lubię przedszkoli.
Nigdy nie lubiłam.
Sama nie chodziłam.
Tata w domu uczył mnie czytać, pisać, liczyć i grać na instrumentach.

Żłobków nie lubię jeszcze bardziej.
Wiem.
Są mamy, które zmuszone są wrócić do pracy zaraz po urlopie macierzyńskim i wówczas nie mają wyjścia.
Wiem.
Mam OGROMNE SZCZĘŚCIE, że nie musiałam wracać i oddawać swojego roczniaka na dziewięć godzin dziennie do żłobka.
Wiem.
Ale nie rozumiem dlaczego, gdy już te mamy oddają swoje maluszki do żłobka, najczęściej z musu, to nie potrafią przyjąć do wiadomości, że ja mogę nie mieć tego musu.

NIE CIERPIAŁAM tego niewinnego pytania: a chodzi do żłobka?
I tego uprzejmego zdziwienia, gdy wyjaśniałam, że nie wróciłam do pracy po urlopie macierzyńskim i nie musimy oddawać tam naszego dziecka.
Wielokrotnie czułam się, jakbym krzywdziła swojego synka skazując go na siedzenie w domu.
Z NAMI - rodzicami.

Przedszkoli nie cierpię mniej, niż żłobków, ale również nie podchodzę doń entuzjastycznie.
I chociaż wiem, że dziecko rozwija się tam społecznie, że uczy się samodzielności, wierszyków i piosenek na dzień mamy, to cały czas nie mogę wyzbyć się poczucia, że przedszkole to placówka do zbiorowego przechowywania dzieci, podczas gdy ich matki MUSZĄ a czasami rzeczywiście chcą pracować. I tyle.

Gdyby nie fakt, że zaobserwowałam u swojego dziecka silną potrzebę kontaktów z dziećmi, pewnie do dziś by go tam nie zapisała.
Założyłam sobie, że jeśli Nacio będzie nadmiernie przeżywał nasze rozstanie, czytaj - płakała, płakał, płakał, wymiotował, siusiał w nocy - jak przecież się zdarza, to bezwzględnie nie będę go do niczego zmuszać i wróci do domu.

Zdarzyło się jednak tak, że znalazłam przedszkole, do którego Nacio wędruje ZAWSZE z radością. Ani razu nie zapłakał. Ani razu się nie sprzeciwił. Bardzo dużo za to się uczy.
Czy polubiłam przedszkole?
Ciut.
Dlaczego?
Bo wkurza mnie, że oddałam tam swego ułożonego, sympatycznego chłopca, a dostałam w zamian rozkrzyczanego, chłopaka z wystawionym językiem, niewybrednymi cytatami i poważnym glutem po sam pas.
Wkurza mnie, że przeszliśmy przez kilkutygodniowe choróbsko, gile, gorączkę, gile co nie chcą wyjść, ból gardła, gile we wszystkich kolorach tęczy, kaszel, zapalenie spojówek, pokrzywkę, gile co nie chcą się wynieść, do tego stopnia, że jutro mamy wizytę u laryngologa.
Wkurza mnie, że nasza pani doktor z przychodni kazała mi oddać zagilonego syna do przedszkola i się nie przejmować, bo się musi przecież uodpornić.
Wkurza mnie, że większość rodziców tak właśnie robi i ma w nosie.
Wkurza mnie, że i ja poddałam się w końcu temu trendowi, bo z przykrością stwierdzam, że brak jednego zagilonego delikwenta w grupie, w zasadzie nic nie zmieni.
Wkurzają mnie w końcu wysmarowane gilami rękawy bluzek mojego syna od nadgarstków po same łokcie, gdy odbieram go z przedszkola.

Ale wiecie, co Wam powiem - on naprawdę uwielbia tam być i nie wyobrażam sobie opcji, aby miał znów siedzieć w domu...






Nacio w całości, z wyjątkiem butów, został ubrany w moim ulubionym S.H.

czwartek, 9 października 2014

Dla Ani.

W dniu pogrzebu swojej babci, wieczorem usiadła przy starym, dębowym stole.
Wsunęła palce miedzy włosy. Czoło oparła o dłonie.
Na naznaczony czasem blat, zaczęły miarowo spływać łzy. Jak tykanie zegara. Odmierzały ból.
W kuchni paliła się tylko mała lampka na parapecie.
Po chwili usłyszała ruch w powietrzu. Krzesło na przeciwko skrzypnęło.
Gdy podniosła wzrok, zobaczyła twarz dziadka. Podkowy pod oczami...Szklanymi.
Siedzieli tak w milczeniu dłuższą chwilę.
Każde z nich wsłuchiwało się w miliony myśli przepływających przez głowę...

- Dziadku... - odkaszlnęła, bo głos jej się załamywał. - Powiedz mi...Ty dłużej żyjesz. Może potrafisz to jakoś wytłumaczyć... Musi być przecież jakieś wytłumaczenie. Powiedz mi, dlaczego tak musi być? Jaki w tym sens? Powiedz mi coś. Proszę...Powiedz coś, żeby to przestało tak strasznie boleć...
Schowała twarz w dłonie i rozpłakała się jak dziecko.

Dziadek milczał jeszcze jakąś chwilę. W końcu wziął głęboki oddech i zachrypniętym głosem, usiłował coś z siebie wydusić.

- Widzisz dziecko... Jesteś mamą. Kochasz swoje dziecko ponad wszystko, prawda? To wyobraź sobie, że pewien zły człowiek atakuje twoje dziecko na ulicy i wstrzykuje mu śmiertelną chorobę. Wiem, że nawet wyobrażenie takiej sytuacji jest straszne i okropnie bolesne, ale zrób to tylko na chwilkę. Twoja córka zapada na taką chorobę, że nie ma dla niej ratunku. Gaśnie z godziny na godzinę. Szukasz pomocy u najlepszych specjalistów, a oni załamują ręce. Koszmar. Czuwasz nad jej łóżkiem i wariujesz z bezradności.
Nagle ktoś wchodzi do sali. Kładzie ciepłą dłoń na twoim ramieniu.Odwracasz się. Nie znasz Jej. Jednak jej twarz jest tak spokojna, a spojrzenie ciepłe, że czujesz się bezpiecznie. Kobieta mówi, że przyszła Ci pomóc. Za chwilę słyszysz słowa, które są identyczne z diagnozą lekarzy. Dla twojego dziecka nie ma ratunku. Skąd ona to wie? Nie wiadomo. Kobieta proponuje Ci, że może zabrać Twoje dziecko w miejsce, gdzie nadal będzie żyło. Nie będzie tam cierpiało. Uleczą je. Będzie wiodło radosne, szczęśliwe życie, a w końcu ta kobieta wróci po ciebie i będziecie mogły być razem.
Masz wybór. Możesz pozwolić swojemu dziecku umrzeć. Albo możesz zaufać kobiecie i oddać jej dziecko.
- Dziadku! Co ty mówisz! Jezzzu. Nie mogę tego słuchać!Nie chcę! - rozpłakała się mocniej, niż kiedykolwiek wcześniej.
- Ciiiiii. Spokojnie. Nie płacz kochanie. Twoja córeczka jest cała i zdrowa. Wszystko jest dobrze i jestem pewien, że nigdy nic takiego jej się nie przytrafi. To tylko hipoteza... Powiedz tylko, co byś wtedy zrobiła?
Uspokoiła oddech. Wytarła łzy i starając się opanować drganie warg odpowiedziała po chwili namysłu.
- Chyba bym zaufała...
- No bo widzisz dziecko...Czasami nie pozostaje nic innego, niż zaufać. I mieć nadzieję.
Nadzieję, która utrzymuje nas przy życiu. I zdrowych zmysłach. Daje ulgę.
Widziałaś jak bardzo cierpiała twoja babcia... Ponad swoje siły.
Ja ufam, że tamta kobieta przyszła po twoją babcię, aby uwolnić ją od cierpienia i zabrać w miejsce, gdzie nie ma smutku. Siedzą teraz we dwie na huśtawce ogrodowej, popijają pyszną herbatę i łapią promienie słońca na swoje twarze. Ufam, że ta kobieta obejmuje ją ramieniem i właśnie tłumaczy jej, że nie musi się o mnie martwić ani smucić z powodu naszego rozstania, bo życie tu i teraz to jedynie rozgrzewka przed tym, co prawdziwe i na zawsze. Taki przedsmak. Jeden z etapów pewnego cyklu.
Rodzimy się. Dorastamy. Zakładamy rodziny. Starzejemy. Umieramy. Przechodzimy dalej.
I jak bardzo absurdalnie by to nie brzmiało dla naszych ograniczonych umysłów, łatwiej pojąć TO...
Niż niebyt.

wtorek, 7 października 2014

Jabłko.

Obudziłam się dziś z poobiedniej drzemki, którą ucięliśmy sobie z Naciem, z nieokiełznanym pragnieniem. Oczyma wyobraźni widziałam tylko jedno.
Jabłko.
TO JABŁKO.

Opowiem Wam pewną historię.

Wspominałam już wielokrotnie, że uwielbiam robić zakupy na rynku.
Rynkiem nazywamy u nas targowisko, które funkcjonuje trzy razy w tygodniu. W każdy wtorek, czwartek i sobotę możesz kupić tam prawdziwe jedzenie.

Przez wiele lat nie jadłam owoców. Próba schrupania jabłka, gruszki czy czereśni kończyła się puchnięciem buzi i gardła.
Alergia na owoce jak w mordę strzelił.
Zaczęłam je ponownie kupować dopiero, gdy Nacio do nich dorósł.
Wówczas zależało mi, aby były świeże, z drzewa bez oprysków. Wiadomo.
Któregoś dnia, czując ten przefantastyczny, prawdziwy aromat prawdziwego jabłka, skusiłam się.
Nie mogłam się pohamować...
Chrupnęłam.
I nic.
Gęba w stanie nienaruszonym.
Nawet nie wiecie jak bardzo smakowało mi tamto jabłko...
Czyli to jednak nie na owoce na alergia.

Na rynku jest tak, że im dłużej robisz tam zakupy, tym lepiej poznajesz najlepszych handlarzy.
Teraz już wiem, u kogo kupię najlepsze malinowe pomidory, u kogo jajka, fasolkę bez łyka, marchewkę co jest prawie czerwona i w końcu najlepsze na świecie jabłka...

Owoce od dawna kupujemy u jednego pana. Ot pan wieku moich rodziców, z rudym wąsem, spracowanymi dłońmi i przemrożoną skórą na twarzy.
Handlarz z sercem na dłoni, który w taki sposób opowiada o swoich owocach, że mógłby książkę wydać. Pan, który ZAWSZE wita nas, jak dobrych znajomych i  ZAWSZE nas czymś obdarowuje. Raz to jest dorodny orzech włoski, wsunięty w rączkę synka, innym razem jabłko z listkiem jeszcze zielonym "dla miłej pani".
Na jego straganie, przy malinach znajdziesz tabliczkę z napisem: "świeże maliny, zrywane dzisiaj o 7.45 z południowego stoku". O jajkach usłyszysz, że są od kurek, co sobie robaka z ziemi wydrapią. Że teściowa o te kurki dba tak, jak kiedyś się dbało, a oni z żoną cieszą się z tego podwójnie, bo dzięki tym kurkom, babcinka sędziwa ma cel i motywację, aby każdego dnia wstać z łóżka.
Gdy kupisz u rudowąsego truskawki, to wiedz, że możesz spokojnie przez kilka dni do owsianki je sobie dodawać, bo jędrne będą i pachnące niezmiennie. I nie dlatego, że zakonserwowane, ale bo najświeższe na świecie.
A jabłka...
Jabłka to są takie, że słów nie mam. Twarde, chrupiące, co kawałkami się ułamują, gdy gryziesz, a sok strzela na boki. Słodkie...Pachnące. Takie, że gdy piszę to teraz,  głowę mam już w lodówce;-)
Do dobrego człowiek się przyzwyczaja.
Przyznaję się, że gdy nie mam tych jabłek w domu, gdy ostatnie zjedzone rano, to tak jak gdyby prądu zabrakło, albo wody w kranie.
Gnam wtedy na rynek.

Dzisiaj tak gnałam z duszą na ramieniu, że już nie zdążę.
Ale pan rudowąsy był jeszcze na swoim miejscu.
Widocznie ucieszył się naszym widokiem.
Zagadał ciepło, jak zwykle.
Pożalił się troszkę, że handel był dziś słaby i aż zbierać do domu mu się nie chce, dlatego udało nam się jeszcze go złapać.
Wreszcie mówi, że opowie nam pewne zdarzenie.

Otóż przestój miał chwilowy, patrzy a tu idą przedszkolaki. Takie maluśkie dzieciaczki.Ubrani jednakowo w kamizelki odblaskowe przyszli zwiedzać rynek. Zatrzymali się przy straganie rudowąsego, bo przy jabłkach był mały jeżyk ze słomy. I jak to dzieci - zachwyt nieokiełznany nad tym jeżem powzięły.
Pan nasz pyta więc przedszkolankę, ile tych dzieciaczków tutaj stoi. Dwadzieścioro czworo. Długo się nie zastanawiając, wręczył dzieciom po jabłku. Dwadzieścia cztery pyszne, chrupiące jabłka. W prezencie. Ludzie dookoła patrzyli na niego jak na świra.
Na zakończenie opowieści mówi do nas tak:
- Bo wiecie, nie każdego stać na taki gest. I nie chodzi o majętność. Tylko nie każdy ma taką potrzebę. A ja uważam, że tak trzeba. I warto. Bo to zawsze do człowieka wraca.
Wskazuje na brokuły, które od początku zdziwiły mnie na jego straganie.
- Zobaczcie. Pożyczyłem dziewczynie wagę. Przyniosła mi brokuły w podzięce. Dla innej pani odłożyłem jajka, zobaczcie - przyniosła mi ciasto. I na tym to polega.

W trakcie opowieści pakował nam do torebki jabłka. Zagadał się, więc pyta ile miało być.
Osiem. Miał w torbie osiem i dwa już w dłoni. Skasował te osiem, a dwa i tak nam dołożył. W prezencie.
Mimo, że handel był dziś ciężki...



czwartek, 2 października 2014

Potrzeba matką wynalazków.

Już jakiś czas temu Ewelina z Mifka Szafy pokazała u siebie zdjęcia swojego synka Kubusia w cudownej, miętowej czapce od Little Rose&Brothers. Zapragnęłam takiej dla Nacia, ale kiedy zobaczyłam kosmiczny wybór kolorystyczny - umarłam z niezdecydowania. W końcu otrzeźwiałam i postanowiłam, że tym razem będzie pistacjowa... Jaskrawa...
I byłaby...
Gdybym omyłkowo w zamówieniu nie wpisała innego kodu.
Musielibyście widzieć moją minę, gdy absolutnie zajarana, otworzyłam paczkę, a tam...
Grafit.
Popiel w zasadzie.
Czyli dokładnie najmniej kolorowa czapka, na jaką mogłam trafić.
Pozostało pocieszyć się, że zawsze mogła być jeszcze różowa...

Ale ten popiel, mimo pocieszenia, smutny był strasznie. Bury taki oraz przygnębiający...
I wtedy dyńg! Wpadłam na pomysł, że o pomoc poproszę Ewelinę!
Ona maluje na ubraniach na zamówienie. Możesz sobie zamówić motyw, kolor, ilość, wielkość...
Zamówiłam trzy gwiazdy miętowe.
Trzy gwiazdy, które sprawiły, że bura, najnudniejsza czapka na świecie stała się moja ulubioną.
Zobaczcie sami ;-)












Czapka - Little Rose & Brothers - tutaj
Gwiazdki - Mamuka - tutaj
Chusta - Lindex - mój ulubiony S.H.
Bluza - Zebralino - mój ulubiony S.H.
Spodnie - Deeper Jeans - mój ulubiony S.H.
Buty - Emel - allegro