środa, 23 grudnia 2015
Świąt nie będzie!
Bo z tymi świętami to jest tak...
W tym roku, z racji niedyspozycji związanej z trudnym charakterem naszego niemowlęcia, planowałam raczej odpuścić...
Odpuścić gotowanie, pieczenie, strojenie.
Potem któregoś poranka oglądałam wywiad z Januszem Gajosem. Zapytany o święta powiedział, coś co wbiło mi się w umysł i zaczęło nabierać siły.
Otóż rzecze on, że w święta to on najbardziej lubi tak tradycyjnie do bólu i po staremu. Że dom będzie pełen, bo i dzieci i wnuki przyjadą i choinkę zaświecą i kolędy będą... Bo wtedy on może sobie przypomnieć... Przywołać obrazy z dzieciństwa, te wspomnienia najcieplejsze... I wtedy jest mu naprawdę dobrze.
Czyli faceci też! Też przywiązują wagę do tej atmosfery, tej aury nieuchwytnej...
O nie ! W takim razie nie mogę zawieść! Mój czteroletni chłopczyk już nigdy więcej czterech lat miał nie będzie!Jak mogłabym zatem odpuścić tak łatwo? Ja? Największa kultywatorka świąt na świecie. Nigdy!
Świąt nie oddam! Trzeba działać! Pierniki piec! Kapustę gotować!
I tak miał brzmieć wpis świąteczny w zeszłym tygodniu.
A potem...
Tak się spięłam i rozedrgałam przez to nerwowo, bo przecież prezenty i pierników pieczenie i choinka, żywa, świerkowa i kiermasz bożonarodzeniowy i kolędy codziennie i sprzątanie i wspólne robienie ozdób i...
Zaczęła się wojna. Bo niestety moi wszyscy trzej panowie zupełnie inne mieli plany... Nacio zamiast kolęd wolał, żeby "dzik jest dziki" mu włączyć, podczas wyjazdu na kiermasz strasznie lało, choinki wszędzie były do dupy, a szukanie tej idealnej, dla niemowlaka jest zajęciem wcale, ale to wcale nieciekawym i nudnym. No i w tych centrach handlowych to czterdzieści stopni robią, co mnie już całkiem doprowadziło do szału! Aaaaaaa!
Siedziałam potem przez dni parę, słuchałam kolęd w samotności, ze wzrokiem utkwionym w dal i szlochałam z bezradności. Nad tymi świętami szlochałam...
Bo ile można się wykłócać i szarpać o wszystko?!
Nie to nie!
I wtedy miał postać wpis, że świąt w tym roku nie będzie!
Aż do dnia, gdy pisałam sobie z moją kumpelką o tychże świętach właśnie i ona pisze mi o swojej teściowej, która koniecznie musi urządzić wigilię dla całej rodziny, żeby było tak odświętnie i rodzinnie, ale sama przy tejże misji wścieku dostaje i jest tak okropna, że wszystkiego się wszystkim odechciewa, a świąt to najbardziej...
I wtedy do mnie dotarło.
Wszystko to, co planowałam, całe te starania są ważne, oczywiście. Ale nie najważniejsze. Atmosfery świąt nie buduje wykonywanie planu ponad swoje siły. Atmosferę tworzy dobry nastrój i spokój, a nie nerwowa walka z rzeczywistością. Nie będzie prawdziwych świąt jeśli po drodze wszyscy się znienawidzą przez przedświąteczną szarpaninę.
Złoty środek.
Równowaga.
To takie proste.
Bo jeśli nie upieczesz czwartego ciasta i nie wymyjesz dwóch okien, to świat się nie zawali, prawda?
Ale Twoje ukochane dziecko, które nie cierpi bigosu, śledzi i karpia dzieckiem będzie tylko przez chwilę...
Z taką refleksją Was dziś zostawiam.
Pozdrawiam świątecznie i przytulam do serca...
Życząc PRAWDZIWYCH, SPOKOJNYCH ŚWIĄT...
czwartek, 17 grudnia 2015
Wyluzowana.
Przyszła dziś do mnie mama.
Akurat usypiałam Frycia. Taka popołudniowa drzemka. Zwykle wygląda ona tak, że korzystając z faktu,iż jestem absolutnie niezbędnym narzędziem do spania mojego synka, przymykam wówczas oko, próbując nadrobić nocne zaległości.
Bo te z Was, które doświadczyły kiedykolwiek głębokiego, nawarstwionego niewyspania, wiedzą że jest ono strasznie niebezpieczne zarówno dla niewyspanej, jak i dla wszystkich otaczających ją domowników. Że już nie wspomnę o frontach kuchennych i szufladach. No chyba, że wyposażone są w automatyczne hamulce...To wtedy nawet sobie spokojnie pieprznąć nie można...
W każdym razie przyszła mama, więc odkładam mojego nicponia i zapraszam do kuchni na kawkę.
A mama na to, że ona nie chciałaby mi przeszkadzać, bo widzi, że mam sporo zajęć i pewnie wolałabym w tym czasie sobie posprzątać...
I wtedy dopiero GO zobaczyłam. Ten wszechobecny syf.
Wszędzie.
Od rana był kocioł. Fryniu postanowił, że stacjonarnie to on spać nie będzie, więc wpakowałam go w wózek i udałam się na długi spacer. Długi, bo dla odmiany chłopczyk mój spał sobie w najlepsze, podczas gdy ja zrobiłam pieszo chyba z piętnaście kilometrów. Potem odwiedziliśmy mojego dziadka, bo byliśmy w okolicy. Następnie odebraliśmy Nacia z przedszkola. Zrobiliśmy i zjedliśmy obiad. Uśpiliśmy się i na to przyszła mama...
Ale oczywiście to jest żadne usprawiedliwienie, bo ten syf był starszy, niż pół dnia...
Mamie powiedziałam, żeby się nie przejmowała, bo ja i tak teraz sprzątać nie będę, bo Fryniu śpi jak zając pod miedzą, więc trzaskać nie będę...
Ale rzeczywiście. Tak ostatnio mam, że mi na wzrok padło. Syfu nie widzę. Plamy na bluzce. Chochła na głowie i strąków. Odpryśniętego lakieru też. Widzieć nie trzeba.
Wzrok nieco wyostrza się skierowany na dzieci i tyle.
Przestałam widzieć, bo musiałam. Bo inaczej dostałabym na łeb.
Z moim perfekcjonizmem.
Dostawałam na łeb. Z frustracji. Szarpiąc się z rzeczywistością.
Mój drugi syn skutecznie oduczył mnie perfekcjonizmu. Walczyłam nawet przez chwilę, aż w końcu poddałam się, bo z nim się NIE DAŁO.
Z dzieckiem, które usypia się przez trzydzieści minut, a które drzemie piętnaście. Z dzieckiem, którego się NIE ODKŁADA, bo przebywanie gdziekolwiek samodzielnie jest tak strasznie smutne, że trzeba wyć. Z dzieckiem, które nie jest zdatne, do umieszczenia na matce w chuście, bo wówczas matce byłoby za łatwo, a przecież poprzeczkę należy podnosić, a nie opuszczać...
Mój malec oduczył mnie perfekcjonizmu, a nauczył nie widzieć. Zgodnie z maksymą, że jeśli nie możesz czegoś zmienić - musisz to zaakceptować. I w sumie to chyba jestem mu nawet wdzięczna. Bo nauczył mnie jak wyluzować i mniej przejmować się drobnostkami.
Bo czymże jest brudna podłoga? Naczynia w zlewie? Przecież to nie powód, żeby na czerep dostawać. Będzie czas, to się zrobi. A jak nie, to nie. Jeść nie wołają, a to w mojej obecnej sytuacji najważniejsze,,,
A ja choć lubię porządek. Ba, błysk uwielbiam! Taki z wypastowaną podłogą i zapachem czystości w powietrzu, dziś zamykam oczy.
I cieszę się moją nową umiejętnością ;-).
Akurat usypiałam Frycia. Taka popołudniowa drzemka. Zwykle wygląda ona tak, że korzystając z faktu,iż jestem absolutnie niezbędnym narzędziem do spania mojego synka, przymykam wówczas oko, próbując nadrobić nocne zaległości.
Bo te z Was, które doświadczyły kiedykolwiek głębokiego, nawarstwionego niewyspania, wiedzą że jest ono strasznie niebezpieczne zarówno dla niewyspanej, jak i dla wszystkich otaczających ją domowników. Że już nie wspomnę o frontach kuchennych i szufladach. No chyba, że wyposażone są w automatyczne hamulce...To wtedy nawet sobie spokojnie pieprznąć nie można...
W każdym razie przyszła mama, więc odkładam mojego nicponia i zapraszam do kuchni na kawkę.
A mama na to, że ona nie chciałaby mi przeszkadzać, bo widzi, że mam sporo zajęć i pewnie wolałabym w tym czasie sobie posprzątać...
I wtedy dopiero GO zobaczyłam. Ten wszechobecny syf.
Wszędzie.
Od rana był kocioł. Fryniu postanowił, że stacjonarnie to on spać nie będzie, więc wpakowałam go w wózek i udałam się na długi spacer. Długi, bo dla odmiany chłopczyk mój spał sobie w najlepsze, podczas gdy ja zrobiłam pieszo chyba z piętnaście kilometrów. Potem odwiedziliśmy mojego dziadka, bo byliśmy w okolicy. Następnie odebraliśmy Nacia z przedszkola. Zrobiliśmy i zjedliśmy obiad. Uśpiliśmy się i na to przyszła mama...
Ale oczywiście to jest żadne usprawiedliwienie, bo ten syf był starszy, niż pół dnia...
Mamie powiedziałam, żeby się nie przejmowała, bo ja i tak teraz sprzątać nie będę, bo Fryniu śpi jak zając pod miedzą, więc trzaskać nie będę...
Ale rzeczywiście. Tak ostatnio mam, że mi na wzrok padło. Syfu nie widzę. Plamy na bluzce. Chochła na głowie i strąków. Odpryśniętego lakieru też. Widzieć nie trzeba.
Wzrok nieco wyostrza się skierowany na dzieci i tyle.
Przestałam widzieć, bo musiałam. Bo inaczej dostałabym na łeb.
Z moim perfekcjonizmem.
Dostawałam na łeb. Z frustracji. Szarpiąc się z rzeczywistością.
Mój drugi syn skutecznie oduczył mnie perfekcjonizmu. Walczyłam nawet przez chwilę, aż w końcu poddałam się, bo z nim się NIE DAŁO.
Z dzieckiem, które usypia się przez trzydzieści minut, a które drzemie piętnaście. Z dzieckiem, którego się NIE ODKŁADA, bo przebywanie gdziekolwiek samodzielnie jest tak strasznie smutne, że trzeba wyć. Z dzieckiem, które nie jest zdatne, do umieszczenia na matce w chuście, bo wówczas matce byłoby za łatwo, a przecież poprzeczkę należy podnosić, a nie opuszczać...
Mój malec oduczył mnie perfekcjonizmu, a nauczył nie widzieć. Zgodnie z maksymą, że jeśli nie możesz czegoś zmienić - musisz to zaakceptować. I w sumie to chyba jestem mu nawet wdzięczna. Bo nauczył mnie jak wyluzować i mniej przejmować się drobnostkami.
Bo czymże jest brudna podłoga? Naczynia w zlewie? Przecież to nie powód, żeby na czerep dostawać. Będzie czas, to się zrobi. A jak nie, to nie. Jeść nie wołają, a to w mojej obecnej sytuacji najważniejsze,,,
A ja choć lubię porządek. Ba, błysk uwielbiam! Taki z wypastowaną podłogą i zapachem czystości w powietrzu, dziś zamykam oczy.
I cieszę się moją nową umiejętnością ;-).
środa, 2 grudnia 2015
Ostatnie tygodnie na zdjęciach.
A dzisiaj mam dla Was zdjęcia...
Jeśli ciekawi Was, jak wyglądały nasze ostatnie tygodnie.
Oczywiście nasz namber łan - Fryderyk...
Sześć miesięcy.
Przystojniak.
Puszysty włos koloru blond.
Samodzielnie siedzi.
Raczkuje.
Wstaje.
Chodzi za ręce.
Nie żongluje jeszcze, ale kto wie...lubi przecież zaskakiwać.
Posiada jednego zęba.
I jest bezlitosny dla matczynego biustu.
Ostatnio zaprzestał podgryzania ze strzelaniem.
Teraz woli podszczypywać.
Uwielbia śpiewać.
W końcu imię artystycznie zobowiązuje.
Najchętniej poszedłby już do szkoły, ale musi jeszcze odrobinę popracować nad koordynacją ruchów.
A najogólniej rzecz ujmując jest ZJAWISKOWY.
Jeśli ciekawi Was, jak wyglądały nasze ostatnie tygodnie.
Oczywiście nasz namber łan - Fryderyk...
Sześć miesięcy.
Przystojniak.
Puszysty włos koloru blond.
Samodzielnie siedzi.
Raczkuje.
Wstaje.
Chodzi za ręce.
Nie żongluje jeszcze, ale kto wie...lubi przecież zaskakiwać.
Posiada jednego zęba.
I jest bezlitosny dla matczynego biustu.
Ostatnio zaprzestał podgryzania ze strzelaniem.
Teraz woli podszczypywać.
Uwielbia śpiewać.
W końcu imię artystycznie zobowiązuje.
Najchętniej poszedłby już do szkoły, ale musi jeszcze odrobinę popracować nad koordynacją ruchów.
A najogólniej rzecz ujmując jest ZJAWISKOWY.
Gościem dzisiejszego odcinka był
FRYDERYK ;-)
niedziela, 29 listopada 2015
Alicja.
W minioną niedzielę wybraliśmy się na spacer. Mamy nowy patent na naszego krzykacza-umieszczamy go w wózku tylko wówczas, gdy nadchodzi pora drzemki.
Zatem wybraliśmy się.Na taki jędrny spacer, jaki lubię najbardziej.
Ciepło ubrani. Rajty pod spodniami. Rękawiczki. Czapka.
Uwielbiam.
Iść tak rodzinnie. Gadać o pierdołach, na które na codzień brakuje czasu. A para leci z ust.
Spacer był długi.Fryniu cały czas spał. Błogostan. Poczułam na reszcie odrobinę normalności.
Gdy już wracaliśmy, mówię do Maćka, że ja to takie spacery uwielbiam. I taką pogodę zimną, kiedy się trzeba cieplutko ubrać. I kiedy po powrocie ciepłą kaweczkę się parzy i nogi kocem owija na kanapie na rozgrzanie.
Weszliśmy do domu. Rozbieramy naszą trzódkę, a tu domofon dzwoni.
Maciek mówi, że to chyba ta pani starsza, co pieniądze zbiera, bo ją widział przed chwilą. Odbieram słuchawkę, a tam głos słaby i drżący. Otworzyłam.
Mamy na komodzie taki słój, co to do niego drobne z całego domu pozbierane wrzucamy. Biorę, więc garść i drzwi otwieram.
A tam...
Włosy srebrne...
Skóra pergaminowa i pognieciona...
I oczy błękitne...
Starsza pani. Normalnie ubrana. W fajnych śniegowcach. Babcinka jak Twoja i moja... Wysunęła w moim kierunku plik recept i dokumentów szpitalnych, skrupulatnie poskładany w koszulce. Ręka jej drżała i głowa. Głos słaby drżał też.
Zatkało mnie.
Włożyłam drobne, które miałam już przygotowane w jej dłoń. Bardzo dziękowała.
Ale to było za mało przecież!
Poprosiłam, żeby zaczekała. Wzięłam banknot, wsunęłam jej w dłoń i ucałowałam ją. Dłoń była sina, zgrabiała od zimna, a palce powykręcane artretyzmem.
Starsza Pani przytrzymała moją rękę i rozpłakała się... A ja razem z nią... Myślałam, że pęknie mi serce. Wyściskałam ją i wycałowałam.
Po chwili zapytałam ją dlaczego płacze, niech nie płacze już, bo co będziemy tak stać i ryczeć.
A ona, że jest taka zaskoczona i wzruszona, że są jednak dobrzy ludzie. Że znowu udało jej się trafić na kogoś dobrego i że jej wstyd, bo ja dzieci mam małe i że ona gdyby wiedziała, to nawet by nie prosiła mnie.
Ja na to, żeby natychmiast przestałam, bo to drobiazg, tylko że mi tak przykro strasznie, że Ona taka chora i musi po domach ludzi prosić.
A tak w ogóle to może na herbatę wejdzie, bo co tu będziemy na klatce gadać. Ona że jej tak wstyd, że jeśli już, to do kuchni tylko, bo niedziela jest, a ona nie chce przeszkadzać.
Weszła.
Usiadłyśmy w kuchni. Zaparzyłam herbaty. Ona poprosiła o słomkę. Przez te drżenia nie była w stanie trafić pełnym kubkiem do ust...
Zaczęłyśmy rozmawiać.
Opowiedziała mi, że jej najbliższa osoba- brat zmarł ze dwa lata temu, że siostrę ma, ale na śląsku i chorą jeszcze bardziej niż Ona. Że ona sama chorób ma co najmniej z sześć. Nazywała je niezmiernie profesjonalnie, opisując wszystko dokładnie, łącznie z pobytami w szpitalach i przebiegiem leczenia. Wyznała, że z innego miasta przyjeżdża. Gdy ma siłę. Wsiada w pociąg i przyjeżdża zwykle raz w miesiącu. Żebrać... Bo u siebie wstydzi się bardzo...
Że emerytury z dodatkiem za pierwszą grupę ma tysiąc złotych, a leków mnóstwo do wykupienia. Że jeden lek-ten przeciwko drżeniom , to dziewięćdziesiąt złotych kosztuje i że w tym miesiącu jej się udało, bo receptę wykupił jej znajomy i że Ona oszczędza tabletki, żeby starczyły jej na dłużej i zamiast dwóch dziennie, bierze jedną...
Wyznała mi też, że bardzo długo nie mogła się przemóc, aby wyjść do ludzi i prosić o pomoc... Że nigdy by nie przypuszczała nawet, że przyjdzie jej kiedyś żebrać... Że w wydawnictwie wiele lat pracowała...
Miała na imię Alicja.
Przeczytałam na dokumentach szpitalnych. Bardzo dobrze mi się z Nią rozmawiało. Przeurocza, starsza Pani, niezwykle błyskotliwa...
Na koniec pokazała mi zdjęcia.Takie z portfela.
Swojej mamy.
Swojego taty.
-A to jestem ja. - powiedziała, pokazując mi zdjęcie młodej, może dwudziestoletniej dziewczyny.
- Piękna dziewczyna. - powiedziałam bez namysłu.
Westchnęła.
- Piękna... I co z niej zostało... - jej oczy po raz kolejny zaszkliły się. A ja jak głupia stałam i tak, jak zawsze gęba mi się nie zamyka, tak tutaj... Zupełnie nie wiedziałam, co powiedzieć.
Opowiadam Wam to dzisiaj nie po to, aby się chwalić. Nie ma z resztą czym.
Opowiadam, bo bardzo silnie przeżyłam to spotkanie.
Ta starsza pani była uosobieniem moich największych lęków...
Starość, choroba, samotność, bieda. Zestaw tak strasznie przerażający, że aż trudno uwierzyć, że można go udźwignąć...
I nawet nie ma się kto Nią zaopiekować...
O ironio.
Podczas, gdy dla mnie takie spotkanie, taka rozmowa z " babcią" przy herbacie to był prawdziwy luksus...
Zatem wybraliśmy się.Na taki jędrny spacer, jaki lubię najbardziej.
Ciepło ubrani. Rajty pod spodniami. Rękawiczki. Czapka.
Uwielbiam.
Iść tak rodzinnie. Gadać o pierdołach, na które na codzień brakuje czasu. A para leci z ust.
Spacer był długi.Fryniu cały czas spał. Błogostan. Poczułam na reszcie odrobinę normalności.
Gdy już wracaliśmy, mówię do Maćka, że ja to takie spacery uwielbiam. I taką pogodę zimną, kiedy się trzeba cieplutko ubrać. I kiedy po powrocie ciepłą kaweczkę się parzy i nogi kocem owija na kanapie na rozgrzanie.
Weszliśmy do domu. Rozbieramy naszą trzódkę, a tu domofon dzwoni.
Maciek mówi, że to chyba ta pani starsza, co pieniądze zbiera, bo ją widział przed chwilą. Odbieram słuchawkę, a tam głos słaby i drżący. Otworzyłam.
Mamy na komodzie taki słój, co to do niego drobne z całego domu pozbierane wrzucamy. Biorę, więc garść i drzwi otwieram.
A tam...
Włosy srebrne...
Skóra pergaminowa i pognieciona...
I oczy błękitne...
Starsza pani. Normalnie ubrana. W fajnych śniegowcach. Babcinka jak Twoja i moja... Wysunęła w moim kierunku plik recept i dokumentów szpitalnych, skrupulatnie poskładany w koszulce. Ręka jej drżała i głowa. Głos słaby drżał też.
Zatkało mnie.
Włożyłam drobne, które miałam już przygotowane w jej dłoń. Bardzo dziękowała.
Ale to było za mało przecież!
Poprosiłam, żeby zaczekała. Wzięłam banknot, wsunęłam jej w dłoń i ucałowałam ją. Dłoń była sina, zgrabiała od zimna, a palce powykręcane artretyzmem.
Starsza Pani przytrzymała moją rękę i rozpłakała się... A ja razem z nią... Myślałam, że pęknie mi serce. Wyściskałam ją i wycałowałam.
Po chwili zapytałam ją dlaczego płacze, niech nie płacze już, bo co będziemy tak stać i ryczeć.
A ona, że jest taka zaskoczona i wzruszona, że są jednak dobrzy ludzie. Że znowu udało jej się trafić na kogoś dobrego i że jej wstyd, bo ja dzieci mam małe i że ona gdyby wiedziała, to nawet by nie prosiła mnie.
Ja na to, żeby natychmiast przestałam, bo to drobiazg, tylko że mi tak przykro strasznie, że Ona taka chora i musi po domach ludzi prosić.
A tak w ogóle to może na herbatę wejdzie, bo co tu będziemy na klatce gadać. Ona że jej tak wstyd, że jeśli już, to do kuchni tylko, bo niedziela jest, a ona nie chce przeszkadzać.
Weszła.
Usiadłyśmy w kuchni. Zaparzyłam herbaty. Ona poprosiła o słomkę. Przez te drżenia nie była w stanie trafić pełnym kubkiem do ust...
Zaczęłyśmy rozmawiać.
Opowiedziała mi, że jej najbliższa osoba- brat zmarł ze dwa lata temu, że siostrę ma, ale na śląsku i chorą jeszcze bardziej niż Ona. Że ona sama chorób ma co najmniej z sześć. Nazywała je niezmiernie profesjonalnie, opisując wszystko dokładnie, łącznie z pobytami w szpitalach i przebiegiem leczenia. Wyznała, że z innego miasta przyjeżdża. Gdy ma siłę. Wsiada w pociąg i przyjeżdża zwykle raz w miesiącu. Żebrać... Bo u siebie wstydzi się bardzo...
Że emerytury z dodatkiem za pierwszą grupę ma tysiąc złotych, a leków mnóstwo do wykupienia. Że jeden lek-ten przeciwko drżeniom , to dziewięćdziesiąt złotych kosztuje i że w tym miesiącu jej się udało, bo receptę wykupił jej znajomy i że Ona oszczędza tabletki, żeby starczyły jej na dłużej i zamiast dwóch dziennie, bierze jedną...
Wyznała mi też, że bardzo długo nie mogła się przemóc, aby wyjść do ludzi i prosić o pomoc... Że nigdy by nie przypuszczała nawet, że przyjdzie jej kiedyś żebrać... Że w wydawnictwie wiele lat pracowała...
Miała na imię Alicja.
Przeczytałam na dokumentach szpitalnych. Bardzo dobrze mi się z Nią rozmawiało. Przeurocza, starsza Pani, niezwykle błyskotliwa...
Na koniec pokazała mi zdjęcia.Takie z portfela.
Swojej mamy.
Swojego taty.
-A to jestem ja. - powiedziała, pokazując mi zdjęcie młodej, może dwudziestoletniej dziewczyny.
- Piękna dziewczyna. - powiedziałam bez namysłu.
Westchnęła.
- Piękna... I co z niej zostało... - jej oczy po raz kolejny zaszkliły się. A ja jak głupia stałam i tak, jak zawsze gęba mi się nie zamyka, tak tutaj... Zupełnie nie wiedziałam, co powiedzieć.
Opowiadam Wam to dzisiaj nie po to, aby się chwalić. Nie ma z resztą czym.
Opowiadam, bo bardzo silnie przeżyłam to spotkanie.
Ta starsza pani była uosobieniem moich największych lęków...
Starość, choroba, samotność, bieda. Zestaw tak strasznie przerażający, że aż trudno uwierzyć, że można go udźwignąć...
I nawet nie ma się kto Nią zaopiekować...
O ironio.
Podczas, gdy dla mnie takie spotkanie, taka rozmowa z " babcią" przy herbacie to był prawdziwy luksus...
czwartek, 19 listopada 2015
Nigdy nie podejrzewałam siebie o tę myśl.
Nigdy.
Przysięgam - przenigdy.
Nie podejrzewałam siebie o tę myśl.
O to, że choćby przez sekundę przemknie przez moją głowę.
Gdy będę gnała piechotą przez miasto. Upocona i zasapana. Pchając przed sobą wózek, w którym od dziesięciu minut drze się wniebogłosy, rozdrażniony niemowlak.
Mój wymarzony niemowlaczek.
Najsłodszy.
Nie podejrzewałam siebie, że gnając tak ze łzami w oczach, z tłustym włosami i rudym (!) - wynik farbowania w domu, bo inaczej trzeba zostawić dziecko na dłużej, niż przerwa między karmieniami - odrostem, w dresach (!), przyjmująca na bary spojrzenia przechodniów - te, które choć milczące, wyraźnie mówią: co z Ciebie za matka, że nie potrafisz tego biednego maleństwa uspokoić?!, nie podejrzewałam, że pomyślę wtedy przez ułamek sekundy, żeby...
Zostawić ten wózek pieprzony!
Porzucić.
I uciec.
Gdzie pieprz rośnie...
Ja? Matka "różem i lukrem rzygająca" (cyt. jednej z moich czytelniczek, który absolutnie mnie urzekł ) na temat macierzyństwa?!
Nigdy.
Wybrałam się ostatnio do mojej doradcy laktacyjnej, aby zważyć Frynia. Przy alergii pokarmowej to bardzo ważne, aby kontrolować, czy maluszek stale przybiera na wadze.
Doradca przyjmuje w szkole rodzenia.
W tej samej szkole, do której chodziliśmy zanim przyszedł na świat Nacio.
Frynia musiałam nieść całą drogę na rękach.
KONIECZNIE przodem.
Bo przecież wózek to ZŁOOOOO. Po dłuższym czasie takiego dźwigania z pchaniem, rozbolało mnie podbrzusze w miejscu cięcia. No nie mogłam tak dłużej. Włożyłam maluszka do wózka i się zaczęła... JAZDA BEZ TRZYMANKI. Jak zwykle.
W takich chwilach moja frustracja sięga zenitu. A za takie myśli mam ochotę chwycić samą siebie za tę zmierzwioną kitkę i przypierdzielić tym głupim łbem o ścianę. Co ze mnie za matka?! Najgorsza na świecie!
Dziś mój maleńki synek skończył pół roku... A mnie tak strasznie żal... Ten okres jego maleńkości przeleciał i zniknął jak gasnącą iskra. Mam wrażenie, że przeżyłam ten czas jak przez mgłę. Jakby z zamkniętymi oczami... Zupełnie jak na rollercoasterze. Zamykasz oczy i ze strachem czekasz do końca przerażającej przejażdżki. A potem... Żal Ci, że oczy otwierałaś tylko na krótkie chwile... Gnałam tak i ja. Byle przeżyć.
Ostatnio coraz częściej modlę się do Boga, aby uchronił moje dzieci ode mnie samej... Od moich słabych nerwów. Podczas jednej z takich modlitw w kościele, przepraszałam także za to, że jestem taka słaba. Że tak słabo się staram, a jako matka powinnam dużo bardziej. Przepraszałam za to, że jestem złą matką i za mało robię dla moich chłopców.
I wtedy pojawiła się w mojej głowie taka myśl. Taki obraz właściwie... Moje ostatnie pół roku. Poszczególne sytuacje. Ja. W naszym domu... Zaniedbana, zmartwiona i zmęczona. Wygłupiająca się, robiąca śmieszne miny, tańcząca przed mlekojadem do melodyjki z plastikowego tygryska w bluzce z pawiem na ramieniu. Bo ON tak cudnie się wtedy chichra.
Każdy pojedynczy dzień...
Od siódmej do dwudziestej trzeciej...
Miliony czynności. Jak na filmie przewijanym z przyspieszeniem. Obrazy jak na reklamie Procter & Gamble. Poryczałam się.
Powiem Wam tak: pracowałam niegdyś w korpo. Po dziesięć, dwanaście godzin dziennie. Orka na ugorze. Zadań do wykonania i celów do osiągnięcia było trylion. Ale przy robocie, którą mam teraz i moich dwóch, a w zasadzie trzech prezesach to były WCZASY!
Dlatego sam fakt, że robię to wszystko co do mnie należy, staram się dzielnie, nie nawiałam i nie zaszyłam się jeszcze gdzieś głęboko w afrykańskim buszu, sprawia że nie powinnam być dla siebie aż taka surowa...
I Ty też ;-)
Prawda?
Przysięgam - przenigdy.
Nie podejrzewałam siebie o tę myśl.
O to, że choćby przez sekundę przemknie przez moją głowę.
Gdy będę gnała piechotą przez miasto. Upocona i zasapana. Pchając przed sobą wózek, w którym od dziesięciu minut drze się wniebogłosy, rozdrażniony niemowlak.
Mój wymarzony niemowlaczek.
Najsłodszy.
Nie podejrzewałam siebie, że gnając tak ze łzami w oczach, z tłustym włosami i rudym (!) - wynik farbowania w domu, bo inaczej trzeba zostawić dziecko na dłużej, niż przerwa między karmieniami - odrostem, w dresach (!), przyjmująca na bary spojrzenia przechodniów - te, które choć milczące, wyraźnie mówią: co z Ciebie za matka, że nie potrafisz tego biednego maleństwa uspokoić?!, nie podejrzewałam, że pomyślę wtedy przez ułamek sekundy, żeby...
Zostawić ten wózek pieprzony!
Porzucić.
I uciec.
Gdzie pieprz rośnie...
Ja? Matka "różem i lukrem rzygająca" (cyt. jednej z moich czytelniczek, który absolutnie mnie urzekł ) na temat macierzyństwa?!
Nigdy.
Wybrałam się ostatnio do mojej doradcy laktacyjnej, aby zważyć Frynia. Przy alergii pokarmowej to bardzo ważne, aby kontrolować, czy maluszek stale przybiera na wadze.
Doradca przyjmuje w szkole rodzenia.
W tej samej szkole, do której chodziliśmy zanim przyszedł na świat Nacio.
Frynia musiałam nieść całą drogę na rękach.
KONIECZNIE przodem.
Bo przecież wózek to ZŁOOOOO. Po dłuższym czasie takiego dźwigania z pchaniem, rozbolało mnie podbrzusze w miejscu cięcia. No nie mogłam tak dłużej. Włożyłam maluszka do wózka i się zaczęła... JAZDA BEZ TRZYMANKI. Jak zwykle.
W takich chwilach moja frustracja sięga zenitu. A za takie myśli mam ochotę chwycić samą siebie za tę zmierzwioną kitkę i przypierdzielić tym głupim łbem o ścianę. Co ze mnie za matka?! Najgorsza na świecie!
Dziś mój maleńki synek skończył pół roku... A mnie tak strasznie żal... Ten okres jego maleńkości przeleciał i zniknął jak gasnącą iskra. Mam wrażenie, że przeżyłam ten czas jak przez mgłę. Jakby z zamkniętymi oczami... Zupełnie jak na rollercoasterze. Zamykasz oczy i ze strachem czekasz do końca przerażającej przejażdżki. A potem... Żal Ci, że oczy otwierałaś tylko na krótkie chwile... Gnałam tak i ja. Byle przeżyć.
Ostatnio coraz częściej modlę się do Boga, aby uchronił moje dzieci ode mnie samej... Od moich słabych nerwów. Podczas jednej z takich modlitw w kościele, przepraszałam także za to, że jestem taka słaba. Że tak słabo się staram, a jako matka powinnam dużo bardziej. Przepraszałam za to, że jestem złą matką i za mało robię dla moich chłopców.
I wtedy pojawiła się w mojej głowie taka myśl. Taki obraz właściwie... Moje ostatnie pół roku. Poszczególne sytuacje. Ja. W naszym domu... Zaniedbana, zmartwiona i zmęczona. Wygłupiająca się, robiąca śmieszne miny, tańcząca przed mlekojadem do melodyjki z plastikowego tygryska w bluzce z pawiem na ramieniu. Bo ON tak cudnie się wtedy chichra.
Każdy pojedynczy dzień...
Od siódmej do dwudziestej trzeciej...
Miliony czynności. Jak na filmie przewijanym z przyspieszeniem. Obrazy jak na reklamie Procter & Gamble. Poryczałam się.
Powiem Wam tak: pracowałam niegdyś w korpo. Po dziesięć, dwanaście godzin dziennie. Orka na ugorze. Zadań do wykonania i celów do osiągnięcia było trylion. Ale przy robocie, którą mam teraz i moich dwóch, a w zasadzie trzech prezesach to były WCZASY!
Dlatego sam fakt, że robię to wszystko co do mnie należy, staram się dzielnie, nie nawiałam i nie zaszyłam się jeszcze gdzieś głęboko w afrykańskim buszu, sprawia że nie powinnam być dla siebie aż taka surowa...
I Ty też ;-)
Prawda?
poniedziałek, 16 listopada 2015
Recepta na zdrowego przedszkolaka.
Postanowiłam dziś podzielić się z Wami magiczną ( jak na moje oko) recepturą na zdrowego przedszkolaka.
Żebyśmy mieli jasność - Nacio w zeszłym sezonie chorował średnio raz na tydzień od września do lipca włącznie, a zaprzestał tylko dlatego, że w porywie desperacji postanowiliśmy zatrzymać go przez wakacje w domu. Uratowało to nas od postradania zmysłów.
Dwa miesiące błogiej sielanki. Następnie dwa dni w przedszkolu i dwa tygodnie w domu. Dwa dni w przedszkolu i dwa tygodnie w domu... I tak, jak zwykle wiszący przezroczysty gil, następnie żółty, plus zapalenie ucha, spojówek, ewentualnie z kaszlem i podkażeniem gardła.
Życie uratowała nam pewna starsza pani doktor i jej sprawdzony sposób - najprościej mówiąc sposób - jak uniknąć zakażenia choróbskiem przez nos.
U nas metoda zaskutkowała wyczynem nadzwyczajnym, mianowicie Nacio uczęszczał do przedszkola trzy tygodnie ciągiem! Aż do aktualnej, tudzież niewielkiej infekcji , czyt. wiszący gil.
Receptura brzmi:
Codziennie rano i wieczorem, przez cały okres grzewczy psikaj dziecku do nosa wodą morską, oczyść nos przez wydmuchanie lub odkurzacz:-), pryśnij po jednym psiku do każdej dziurki sprayem Euphorbium, a następnie wypędzluj dziurki miksturą (łyżka parafiny ciekłej zmieszana z dziesięcioma kroplami propolisowymi. Wszystko do nabycia w aptece. Mikstura może stać kilka dni.
Powodzenia!
Żebyśmy mieli jasność - Nacio w zeszłym sezonie chorował średnio raz na tydzień od września do lipca włącznie, a zaprzestał tylko dlatego, że w porywie desperacji postanowiliśmy zatrzymać go przez wakacje w domu. Uratowało to nas od postradania zmysłów.
Dwa miesiące błogiej sielanki. Następnie dwa dni w przedszkolu i dwa tygodnie w domu. Dwa dni w przedszkolu i dwa tygodnie w domu... I tak, jak zwykle wiszący przezroczysty gil, następnie żółty, plus zapalenie ucha, spojówek, ewentualnie z kaszlem i podkażeniem gardła.
Życie uratowała nam pewna starsza pani doktor i jej sprawdzony sposób - najprościej mówiąc sposób - jak uniknąć zakażenia choróbskiem przez nos.
U nas metoda zaskutkowała wyczynem nadzwyczajnym, mianowicie Nacio uczęszczał do przedszkola trzy tygodnie ciągiem! Aż do aktualnej, tudzież niewielkiej infekcji , czyt. wiszący gil.
Receptura brzmi:
Codziennie rano i wieczorem, przez cały okres grzewczy psikaj dziecku do nosa wodą morską, oczyść nos przez wydmuchanie lub odkurzacz:-), pryśnij po jednym psiku do każdej dziurki sprayem Euphorbium, a następnie wypędzluj dziurki miksturą (łyżka parafiny ciekłej zmieszana z dziesięcioma kroplami propolisowymi. Wszystko do nabycia w aptece. Mikstura może stać kilka dni.
Powodzenia!
niedziela, 25 października 2015
Bez prawa do...
Stoję przed lustrem.
Rano.
Boszszsz.
Opłukałam twarz zimną wodą.
Znów zerkam w lusterko.
Nic się nie zmieniło.
Matko. Jakie ja mam sińce pod oczami. Straszne!
I te plamy mi wyszły na czole. We włosach praktycznie. No, że nie przyszło mi do głowy, że powinnam i we włosach filtrem mazać.
Fuck!
Jeeezu! Ale co ja tu...?O co tu chodzi?-moje przerażenia rośnie.
Zapaliłam światło nad lustrem.
Patrzę. I patrzę...
I oczom nie wierzę!
Zakola mam!
Wy-ły-sia-łam!
Wybrałyśmy się z siorą na zakupy.
Babskie. Ciuchowe.
Sobota.
Centrum handlowe.
Ja.
Siostra.
I Fryderyk z wózkiem.
A z Fryderykiem lekko nie jest.
Nigdy.
Karmienie. Bo AKURAT zgłodniał.
Przewijanie.
W galerii plus osiemdziesiąt. Czyli upał, żeby przegrzać nam mózgi i omamić.
Przegrzany klient-hojny klient.
Frycek na etapie "TAK BĘDĘ SIEDZIAŁ".
Albo leżał.
Albo ani jedno ani drugie.
Na jednych rączkach.
Na drugich.
Ja upocona.
On upocony.
Ciotka upocona.
Przymierzanie w takich okolicznościach przyrody plus moje niezdecydowanie...
Aaaaaaaaaaa.
Zasnął.
Zaciągnęłam siorę na kawę. Żeby przez chwilkę choćby poczuć się NORMALNIE.
Zamówiłam.
Czarną.
NIGDY takiej nie piję.
Teraz muszę, bo mój mlekopijca uczulony na mleko podobnoż.
Siadamy przy stoliku.
Ja jak na szpilkach. Żeby tylko jeszcze chwilkę pospał...
Kawa wstrętna.
Mam dość.Patrzę na siorę. Ona na mnie ze współczuciem. Chce mi się wyć.
Moje dziecko pozbawiło mnie wszystkiego.
Siedzę i piję wstrętną kawę bez mleka.
Bez prawa do czasu dla siebie.
Bez prawa do pomalowanych paznokci u stóp.
Bez prawa do panowania nad czymkolwiek.
Bez prawa do jędrnych cycków i tyłka.
Bez prawa do włosów na głowie.
Wreszcie bez prawa do pieprzonej kawy z pieprzonym mlekiem!
Jednak...
Za nic w świecie nie zmieniłabym swojej decyzji o posiadaniu drugiego dziecka.
Jestem w moim Frycku absolutnie zakochana.
Wielbię go nad życie. Milion razy w ciągu każdego dnia zachwycam się nim, naszą nową, bardziej pełną rodziną, stale rosnącą, braterską miłością...Jest największą radością, jaką mogłam sobie sprawić...
Od pięciu miesięcy mam PRZE....ANE. TAK!
PRZE....ANE!
Praca w korpo? Wyścigi szczurów? Poród? Wejście na lodowiec? Pfffff.
Alergia mojego malucha tak dała nam w dupę, że długo jeszcze nie usiądziemy.
Tak myślę, że gdy Fryniu podrośnie to chyba trzeba by o jakimś sanatorium pomyśleć, czy coś.
Albo odszkodowanie będzie chłopak nam na starość bulił.
Ale...
TO wszystko jest nic.
NIC.
W porównaniu z tym jakich emocji dostarcza nam ten maleńki chłopczyk.
Ot po prostu.
Za luksusy trzeba słono zapłacić.
I już dziś jestem pewna, że za trzy lata... Sprawię sobie trzeci taki skarb.
Tylko mąż chwilowo jeszcze się buntuje...
Rano.
Boszszsz.
Opłukałam twarz zimną wodą.
Znów zerkam w lusterko.
Nic się nie zmieniło.
Matko. Jakie ja mam sińce pod oczami. Straszne!
I te plamy mi wyszły na czole. We włosach praktycznie. No, że nie przyszło mi do głowy, że powinnam i we włosach filtrem mazać.
Fuck!
Jeeezu! Ale co ja tu...?O co tu chodzi?-moje przerażenia rośnie.
Zapaliłam światło nad lustrem.
Patrzę. I patrzę...
I oczom nie wierzę!
Zakola mam!
Wy-ły-sia-łam!
Wybrałyśmy się z siorą na zakupy.
Babskie. Ciuchowe.
Sobota.
Centrum handlowe.
Ja.
Siostra.
I Fryderyk z wózkiem.
A z Fryderykiem lekko nie jest.
Nigdy.
Karmienie. Bo AKURAT zgłodniał.
Przewijanie.
W galerii plus osiemdziesiąt. Czyli upał, żeby przegrzać nam mózgi i omamić.
Przegrzany klient-hojny klient.
Frycek na etapie "TAK BĘDĘ SIEDZIAŁ".
Albo leżał.
Albo ani jedno ani drugie.
Na jednych rączkach.
Na drugich.
Ja upocona.
On upocony.
Ciotka upocona.
Przymierzanie w takich okolicznościach przyrody plus moje niezdecydowanie...
Aaaaaaaaaaa.
Zasnął.
Zaciągnęłam siorę na kawę. Żeby przez chwilkę choćby poczuć się NORMALNIE.
Zamówiłam.
Czarną.
NIGDY takiej nie piję.
Teraz muszę, bo mój mlekopijca uczulony na mleko podobnoż.
Siadamy przy stoliku.
Ja jak na szpilkach. Żeby tylko jeszcze chwilkę pospał...
Kawa wstrętna.
Mam dość.Patrzę na siorę. Ona na mnie ze współczuciem. Chce mi się wyć.
Moje dziecko pozbawiło mnie wszystkiego.
Siedzę i piję wstrętną kawę bez mleka.
Bez prawa do czasu dla siebie.
Bez prawa do pomalowanych paznokci u stóp.
Bez prawa do panowania nad czymkolwiek.
Bez prawa do jędrnych cycków i tyłka.
Bez prawa do włosów na głowie.
Wreszcie bez prawa do pieprzonej kawy z pieprzonym mlekiem!
Jednak...
Za nic w świecie nie zmieniłabym swojej decyzji o posiadaniu drugiego dziecka.
Jestem w moim Frycku absolutnie zakochana.
Wielbię go nad życie. Milion razy w ciągu każdego dnia zachwycam się nim, naszą nową, bardziej pełną rodziną, stale rosnącą, braterską miłością...Jest największą radością, jaką mogłam sobie sprawić...
Od pięciu miesięcy mam PRZE....ANE. TAK!
PRZE....ANE!
Praca w korpo? Wyścigi szczurów? Poród? Wejście na lodowiec? Pfffff.
Alergia mojego malucha tak dała nam w dupę, że długo jeszcze nie usiądziemy.
Tak myślę, że gdy Fryniu podrośnie to chyba trzeba by o jakimś sanatorium pomyśleć, czy coś.
Albo odszkodowanie będzie chłopak nam na starość bulił.
Ale...
TO wszystko jest nic.
NIC.
W porównaniu z tym jakich emocji dostarcza nam ten maleńki chłopczyk.
Ot po prostu.
Za luksusy trzeba słono zapłacić.
I już dziś jestem pewna, że za trzy lata... Sprawię sobie trzeci taki skarb.
Tylko mąż chwilowo jeszcze się buntuje...
czwartek, 22 października 2015
Męka pańska czyli rzecz o karmieniu piersią.
- Czy mogę w czymś pomóc? - zapytała ekspedientka w sklepie odzieżowym.
- Szukam czegoś... Sama nie wiem. Może jakaś sukienka, która rozpina się z przodu. - odpowiedziała ciemnowłosa dziewczyna.
Ekspedientka zaczęła przeglądać wieszaki.
- No, niestety mamy karmiące mają pewne ograniczenia. - kontynuowała z uśmiechem mama - klientka.
- No tak, ale jakie to ważne dla maluszka. To dobrze, że pani karmi piersią. To samo dobro.
- Właśnie! Szczerze mówiąc, bardzo dziwię się mamom, które z tego rezygnują. Ja sobie tego nie wyobrażam. Jak można nie chcieć karmić piersią. Przecież karmienie piersią to TAKA WYGODA. - odpowiedziała z entuzjazmem.
Takiej oto rozmowy byłam świadkiem cztery miesiące po narodzinach mojego młodszego synka, gdy z sińcami pod oczami przeglądałam wieszaki w sklepie.
Wyrwałam się na dwie godziny z kołchozu. Uciekłam, bo bliska byłam już obłędu. Miałam godzinę na znalezienie jakiegoś łacha, który poprawi mi nastrój. Pół godziny na drogę do i pół godziny na powrót.
Od czterech miesięcy karmiłam mojego synka co dwie godziny. Czasami nawet częściej. Były noce, gdy budził się co godzinę.
Miałam wrażenie, że moje wyssane do granic możliwości piersi sięgają pasa. Brodawki czerwone jak maliny, wysmarowane były lanoliną, bo tak zostały poranione od niespokojnego ssana.
Miałam dość. Mój synek od czterech miesięcy nie schodził z rąk. Ręce - cycuś, ręce - cycuś. I tak w kółko.
Nie mogłam w domu zrobić nic, bo bez kołysania spał po piętnaście minut.
Mój starszy synek stał się dla mnie bardzo przykry i całkowicie mnie odrzucił, bo nie miałam dla niego w ogóle czasu. Ciągle słyszał "musisz poczekać". A mnie bezradność codziennie rozrywała na kawałki. Cierpiałam fizycznie i psychicznie. Fizycznie bo zaczęłam kolejno odstawiać produkty, które podejrzewałam o to, że uczulają Frycusia. Przestałam jeść nabiał, owoce, większość warzyw. Przez tamte dwa miesiące, a właściwie do dziś jem kilka stałych produktów, dzięki którym udaje mi się ogarnąć brzuszek mojego maluszka. Chyba nie muszę mówić, co czułam na każdej, rodzinnej imprezie, na urlopie nad morzem, na grillach. Cierpiałam męki i katusze, gdy wygłodniała ( nie głodna) patrzyłam jak inni jedzą lody, serniki, szarlotki, torty, gofry, truskawki, czereśnie, karkówki, pizzę i milion innych rzeczy, na których widok język uciekał mi do tyłka. Piją drinki... Czerwone wino... Czy macie świadomość, że mleko, jajka i gluten są praktycznie we wszystkim?
Odmawiałam sobie wszystkiego, a i tak często mały jęczał całymi dniami, zupełnie jakbym zeżarła tonę pomarańczy.
Płakał, ciągle ulewał. Wiecznie byłam gdzieś ohaftowana niemowlęcym pawiem. Ja ohaftowana, on ohaftowany. Albo kupa wylewająca się z pieluszki. Zawsze, gdy akurat byliśmy poza domem. A na polikach ogień. I na pupci. Cierpiał. A razem z nim my wszyscy. Ja wiecznie wku....iona. Sycząca na męża i Nacia. A w duchu nienawidząca siebie samej, za tę nerwowość i brak cierpliwości. A najgorsze było to, że... Ja przestałam Go lubić. Kochałam go, kocham nad życie. Z całych sił. Ale On doprowadzał mnie do obłędu.
Cierpiał, więc okropnie marudził.
CAŁY CZAS!
Huśtawki, chusty, szumisie i otulacze w d...ę mogłam sobie wsadzić. Nic! Nic nie pomagało.
Miałam GO dość.
Zadręczał mnie.
Ciągła, niekończąca się tortura.
Byłam jak zwierzę miotające się w klatce.
Bliska obłędu...
Modląca się, aby dotrwać do wieczora...
Kto tego nie doświadczył, nie jest w stanie sobie wyobrazić.
Wielokrotnie bliskie mi osoby radziły mi, abym odstawiła go od piersi. Prawdopodobnie to byłaby wielka ulga.
Ale wizja testowania mieszanek, w celu odnalezienia tej, która akurat nie będzie go uczulać, skutecznie mnie odstraszała. A do tego On nie cierpi gumy w buzi. Smoczek powoduje u niego wymioty. Wodą z buteleczki się dławi...
Kocha za to cycusia. Mam wrażenie, że gdybym nie przerywała karmienia po kilkudziesięciu minutach, mógłby memłać cycunia całą dobę. Jak mogłabym mu odebrać to ukojenie.
Szkoda mi też było tej całej męki, którą przeszliśmy. Mojej i Jego. Pewnie to głupie, ale szkoda mi było tego poświęcenia, gdy zaciskałam zęby, aby tylko dotrwać do trzeciego miesiąca, bo wtedy układ pokarmowy niemowląt się normuje. Podobno.
Dotrwałam.
Nic się nie zmieniło.
Potem był czwarty...
Dalej bez zmian.
I właśnie wtedy znalazłam się w tym sklepie, będąc świadkiem przytoczonej rozmowy.
- WTF?! - pomyślałam. - Dla kogo to niby jest wygoda?!Jaka ku...a wygoda?! Chyba dla matek trzylatków, którym szkoda jest w końcu przeciąć tę pępowinę.
Ja nie cierpię tego karmienia w miejscach publicznych. Nie cierpię szukania odpowiedniego miejsca, żeby nikogo "nie raziło". Ze względu na nietolerancję laktozy przed każdym karmieniem musiałam upuścić dwie łyżki pierwszego mleka. Wyobraźcie sobie to od strony technicznej. Do tego zawsze musiałam pamiętać o delicolu i czystej łyżeczce. Musiałam zapomnieć o sukienkach, które nie posiadały rozpięcia z przodu. A spróbujcie znaleźć w sklepach takie, które się rozpinają...
Ale wiem, wiem... Są matki, dla których karmienie cycem to rutyna. Cyk - wyjmują cyca - nakarmią - odbekną i po temacie. Dla nich karmienie piersią to wygoda.
Podobno...
Tak jak ciąża to nie choroba, a matka z dziećmi w domu SIEDZI.
Gdy Frycuś miał trzy miesiące wybraliśmy się nad jeziorko. Usiadłam w cieniu, na ławce, żeby go nakarmić. Lato. Ja upocona, on upocony, cycuś wydojony, delicol w paszczę, karmię.
Patrzę, a dwadzieścia metrów przede mną, na plaży - dziewczyna. Dźwiga w ramionach dzidziola.
Oooolbrzymi, a jednak dzidziol. Usypia go lulając.
Patrzę, a to moja kumpela - Kasia z fitnessu. Macham. Odmachuje.
- I jak? - wołam szeptem.
- Co? - odpowiada.
- I jak jest? - pytam znowu śmiejąc się.
- Prze - j... - ...- ne! - wyczytuję z ruchu jej uśmiechniętych ust. Zrozumiałam ją od razu. Oj i to jak bardzo.
Przeszła to samo, co my. Alergia, a do tego refluks w gratisie. Mały wiecznie wisiał na cycu. No, to teraz ma - słonika...
Tydzień temu pojechaliśmy do naszej pani doktor. Weszłam i powiedziałam, żeby nas ratowała, bo chyba za chwilę strzelę sobie w łeb... Widziała, że nie żartuję.
Aktualnie odtruwamy małego z alergenów i odbudowujemy mu jelitka, bo ma strasznie podrażniony cały przewód. Homeopatia plus probiotyki. Jutro testy alergiczne u innej pani doktor, która robi to w jakiś niekonwencjonalny, aczkolwiek miarodajny sposób. Mam nadzieję, że wreszcie przestaniemy błądzić jak dzieci we mgle.
Już teraz jest od kilku dni lepiej...
Przedwczoraj Fryderyk skończył pięć miesięcy.
Pięć miesięcy MĘKI.
No, ale przynajmniej nie muszę nikomu się tłumaczyć dlaczego nie karmię piersią.
Bo jak karmić piersią kocham...
- Szukam czegoś... Sama nie wiem. Może jakaś sukienka, która rozpina się z przodu. - odpowiedziała ciemnowłosa dziewczyna.
Ekspedientka zaczęła przeglądać wieszaki.
- No, niestety mamy karmiące mają pewne ograniczenia. - kontynuowała z uśmiechem mama - klientka.
- No tak, ale jakie to ważne dla maluszka. To dobrze, że pani karmi piersią. To samo dobro.
- Właśnie! Szczerze mówiąc, bardzo dziwię się mamom, które z tego rezygnują. Ja sobie tego nie wyobrażam. Jak można nie chcieć karmić piersią. Przecież karmienie piersią to TAKA WYGODA. - odpowiedziała z entuzjazmem.
Takiej oto rozmowy byłam świadkiem cztery miesiące po narodzinach mojego młodszego synka, gdy z sińcami pod oczami przeglądałam wieszaki w sklepie.
Wyrwałam się na dwie godziny z kołchozu. Uciekłam, bo bliska byłam już obłędu. Miałam godzinę na znalezienie jakiegoś łacha, który poprawi mi nastrój. Pół godziny na drogę do i pół godziny na powrót.
Od czterech miesięcy karmiłam mojego synka co dwie godziny. Czasami nawet częściej. Były noce, gdy budził się co godzinę.
Miałam wrażenie, że moje wyssane do granic możliwości piersi sięgają pasa. Brodawki czerwone jak maliny, wysmarowane były lanoliną, bo tak zostały poranione od niespokojnego ssana.
Miałam dość. Mój synek od czterech miesięcy nie schodził z rąk. Ręce - cycuś, ręce - cycuś. I tak w kółko.
Nie mogłam w domu zrobić nic, bo bez kołysania spał po piętnaście minut.
Mój starszy synek stał się dla mnie bardzo przykry i całkowicie mnie odrzucił, bo nie miałam dla niego w ogóle czasu. Ciągle słyszał "musisz poczekać". A mnie bezradność codziennie rozrywała na kawałki. Cierpiałam fizycznie i psychicznie. Fizycznie bo zaczęłam kolejno odstawiać produkty, które podejrzewałam o to, że uczulają Frycusia. Przestałam jeść nabiał, owoce, większość warzyw. Przez tamte dwa miesiące, a właściwie do dziś jem kilka stałych produktów, dzięki którym udaje mi się ogarnąć brzuszek mojego maluszka. Chyba nie muszę mówić, co czułam na każdej, rodzinnej imprezie, na urlopie nad morzem, na grillach. Cierpiałam męki i katusze, gdy wygłodniała ( nie głodna) patrzyłam jak inni jedzą lody, serniki, szarlotki, torty, gofry, truskawki, czereśnie, karkówki, pizzę i milion innych rzeczy, na których widok język uciekał mi do tyłka. Piją drinki... Czerwone wino... Czy macie świadomość, że mleko, jajka i gluten są praktycznie we wszystkim?
Odmawiałam sobie wszystkiego, a i tak często mały jęczał całymi dniami, zupełnie jakbym zeżarła tonę pomarańczy.
Płakał, ciągle ulewał. Wiecznie byłam gdzieś ohaftowana niemowlęcym pawiem. Ja ohaftowana, on ohaftowany. Albo kupa wylewająca się z pieluszki. Zawsze, gdy akurat byliśmy poza domem. A na polikach ogień. I na pupci. Cierpiał. A razem z nim my wszyscy. Ja wiecznie wku....iona. Sycząca na męża i Nacia. A w duchu nienawidząca siebie samej, za tę nerwowość i brak cierpliwości. A najgorsze było to, że... Ja przestałam Go lubić. Kochałam go, kocham nad życie. Z całych sił. Ale On doprowadzał mnie do obłędu.
Cierpiał, więc okropnie marudził.
CAŁY CZAS!
Huśtawki, chusty, szumisie i otulacze w d...ę mogłam sobie wsadzić. Nic! Nic nie pomagało.
Miałam GO dość.
Zadręczał mnie.
Ciągła, niekończąca się tortura.
Byłam jak zwierzę miotające się w klatce.
Bliska obłędu...
Modląca się, aby dotrwać do wieczora...
Kto tego nie doświadczył, nie jest w stanie sobie wyobrazić.
Wielokrotnie bliskie mi osoby radziły mi, abym odstawiła go od piersi. Prawdopodobnie to byłaby wielka ulga.
Ale wizja testowania mieszanek, w celu odnalezienia tej, która akurat nie będzie go uczulać, skutecznie mnie odstraszała. A do tego On nie cierpi gumy w buzi. Smoczek powoduje u niego wymioty. Wodą z buteleczki się dławi...
Kocha za to cycusia. Mam wrażenie, że gdybym nie przerywała karmienia po kilkudziesięciu minutach, mógłby memłać cycunia całą dobę. Jak mogłabym mu odebrać to ukojenie.
Szkoda mi też było tej całej męki, którą przeszliśmy. Mojej i Jego. Pewnie to głupie, ale szkoda mi było tego poświęcenia, gdy zaciskałam zęby, aby tylko dotrwać do trzeciego miesiąca, bo wtedy układ pokarmowy niemowląt się normuje. Podobno.
Dotrwałam.
Nic się nie zmieniło.
Potem był czwarty...
Dalej bez zmian.
I właśnie wtedy znalazłam się w tym sklepie, będąc świadkiem przytoczonej rozmowy.
- WTF?! - pomyślałam. - Dla kogo to niby jest wygoda?!Jaka ku...a wygoda?! Chyba dla matek trzylatków, którym szkoda jest w końcu przeciąć tę pępowinę.
Ja nie cierpię tego karmienia w miejscach publicznych. Nie cierpię szukania odpowiedniego miejsca, żeby nikogo "nie raziło". Ze względu na nietolerancję laktozy przed każdym karmieniem musiałam upuścić dwie łyżki pierwszego mleka. Wyobraźcie sobie to od strony technicznej. Do tego zawsze musiałam pamiętać o delicolu i czystej łyżeczce. Musiałam zapomnieć o sukienkach, które nie posiadały rozpięcia z przodu. A spróbujcie znaleźć w sklepach takie, które się rozpinają...
Ale wiem, wiem... Są matki, dla których karmienie cycem to rutyna. Cyk - wyjmują cyca - nakarmią - odbekną i po temacie. Dla nich karmienie piersią to wygoda.
Podobno...
Tak jak ciąża to nie choroba, a matka z dziećmi w domu SIEDZI.
Gdy Frycuś miał trzy miesiące wybraliśmy się nad jeziorko. Usiadłam w cieniu, na ławce, żeby go nakarmić. Lato. Ja upocona, on upocony, cycuś wydojony, delicol w paszczę, karmię.
Patrzę, a dwadzieścia metrów przede mną, na plaży - dziewczyna. Dźwiga w ramionach dzidziola.
Oooolbrzymi, a jednak dzidziol. Usypia go lulając.
Patrzę, a to moja kumpela - Kasia z fitnessu. Macham. Odmachuje.
- I jak? - wołam szeptem.
- Co? - odpowiada.
- I jak jest? - pytam znowu śmiejąc się.
- Prze - j... - ...- ne! - wyczytuję z ruchu jej uśmiechniętych ust. Zrozumiałam ją od razu. Oj i to jak bardzo.
Przeszła to samo, co my. Alergia, a do tego refluks w gratisie. Mały wiecznie wisiał na cycu. No, to teraz ma - słonika...
Tydzień temu pojechaliśmy do naszej pani doktor. Weszłam i powiedziałam, żeby nas ratowała, bo chyba za chwilę strzelę sobie w łeb... Widziała, że nie żartuję.
Aktualnie odtruwamy małego z alergenów i odbudowujemy mu jelitka, bo ma strasznie podrażniony cały przewód. Homeopatia plus probiotyki. Jutro testy alergiczne u innej pani doktor, która robi to w jakiś niekonwencjonalny, aczkolwiek miarodajny sposób. Mam nadzieję, że wreszcie przestaniemy błądzić jak dzieci we mgle.
Już teraz jest od kilku dni lepiej...
Przedwczoraj Fryderyk skończył pięć miesięcy.
Pięć miesięcy MĘKI.
No, ale przynajmniej nie muszę nikomu się tłumaczyć dlaczego nie karmię piersią.
Bo jak karmić piersią kocham...
sobota, 26 września 2015
Gdy nie ma czasu na planowanie.
Pierwsze zdjęcia uczył mnie robić tata, gdy byłam jeszcze małą dziewczynką.
Stary aparat. Chyba ruski. Film na 36 zdjęć. Milion ustawień, których za chiny nie potrafiłam pojąć.
Potem wywoływaliśmy je w ciemni zrobionej z piwnicy.
Tata sam rzadko dawał się fotografować. Zawsze powtarzał, że nie lubi "ustawianych" zdjęć. Że najfajniejsze są te zrobione z zaskoczenia. Z ukrycia.
Uwielbiam zdjęcia z nad morza. Co roku planowałam sobie jakie zdjęcia, gdzie i w jakiej scenerii zrobię. W co ubiorę Nacia. Gdy był odrobinę starszy nawet się to udawało. Och, jaka byłam zadowolona z siebie, gdy udało się zrealizować wszystko tak, jak sobie zaplanowałam.
Jednak...
Ostatnio usłyszałam fajne zdanie: macierzyństwo jest największym zabójcą perfekcjonizmu...
Dlatego w tym roku z urlopu przywiozłam to, co udało mi się w locie "napstrykać". Nie było czasu na planowanie, na przebieranki, skrupulatne ustawianie aparatu. Nie ogarniałam dokładnie niczego...
Stary aparat. Chyba ruski. Film na 36 zdjęć. Milion ustawień, których za chiny nie potrafiłam pojąć.
Potem wywoływaliśmy je w ciemni zrobionej z piwnicy.
Tata sam rzadko dawał się fotografować. Zawsze powtarzał, że nie lubi "ustawianych" zdjęć. Że najfajniejsze są te zrobione z zaskoczenia. Z ukrycia.
Uwielbiam zdjęcia z nad morza. Co roku planowałam sobie jakie zdjęcia, gdzie i w jakiej scenerii zrobię. W co ubiorę Nacia. Gdy był odrobinę starszy nawet się to udawało. Och, jaka byłam zadowolona z siebie, gdy udało się zrealizować wszystko tak, jak sobie zaplanowałam.
Jednak...
Ostatnio usłyszałam fajne zdanie: macierzyństwo jest największym zabójcą perfekcjonizmu...
Dlatego w tym roku z urlopu przywiozłam to, co udało mi się w locie "napstrykać". Nie było czasu na planowanie, na przebieranki, skrupulatne ustawianie aparatu. Nie ogarniałam dokładnie niczego...
No i nigdy chyba ja sama nie byłam na tylu zdjęciach.
A wszystko dzięki mojej siostrze...
Subskrybuj:
Posty (Atom)