Nigdy nie uciekam przed Synciem, gdy muszę wyjść.
Da się.
Wierzcie mi na słowo. Aczkolwiek sama też nie wierzyłam...
Odkąd mały miał kilka dosłownie miesięcy, tłumaczyłam mu zawsze, jak "staremu": "Nacio mamusia idzie do sklepu, zaraz wróci", "Natanku idę na ćwiczenia, wrócę za godzinkę", "Natanciu mamcia idzie do pracy, jak się zdrzemniesz, to już będę z powrotem".
Po kilku tygodniach Natanek, nawet nie podnosił już wzroku, zajęty zabawkami, tylko machinalnie robił pa pa. I nie było tematu.
W drugi dzień Świąt - rano , mówię do Syncia, jak zwykle: "Nacio mamunia idzie do Kościółka, wrócę za godzinkę". Łapię za klamkę...
A Nacio w ryk.
No to wracam się, tłumaczę, obiecuję, uspokajam - nie skutkuje. "Ciółka nie! Ciółka nie!" - woła mały.
Musiałam. Wyszłam.
Po godzinie wracam. Patrzę - maluszek w pokoju zajęty zabawą z tatą. Zorientował się po chwili, że wróciłam i jak zwykle rzucił się w mamine ramiona na powitanie.
Ale nagle, krok przed, zatrzymał się. Skrzywił ustka w podkówkę. I do matki swej rzecze:
"Nu nu mama! Ciółka nie!Ciółka nie mama! Nu nu!" - i w ryk. A łzy jak grochy kapały.
Stanęłam zdumiona, sama nie wierząc w to, co widzę.
Ale tak - w tym właśnie momencie dostałam pierwszą od Syna zrypkę;-P
Przytuliłam go mocno. Wybaczył ;-)
czwartek, 27 grudnia 2012
poniedziałek, 24 grudnia 2012
Obdarowuję!
Troszkę spóźniona, troszkę zmęczona, rozczochrana też troszkę i od pichcenia ciut poplamiona, ale jestem
;-)
Losowania dokonałam. Prędko, acz uczciwie. Wierzyć mi musicie na słowo;-P
Nagrodą w moim cukierku będzie przedmiot, który wyszedł spod mej ręki już czas jakiś temu...
Nie mogłam zdecydować, komu mam go podarować, zupełnie jakby nie mógł trafić na odpowiednią osobę...
Aż olśnienia doznałam i tak oto dzisiaj daruję mój zegar jako nagrodę w słodkościach na dwulecie.
A teraz już krótko:
Zegar pojedzie, a raczej popłynie...
Do Julitty!!!!!
Strasznie się cieszę, że moje rękodzieło będzie miało zaszczyt osiąść w Twoim cudownym domku;-*
;-)
Losowania dokonałam. Prędko, acz uczciwie. Wierzyć mi musicie na słowo;-P
Nagrodą w moim cukierku będzie przedmiot, który wyszedł spod mej ręki już czas jakiś temu...
Nie mogłam zdecydować, komu mam go podarować, zupełnie jakby nie mógł trafić na odpowiednią osobę...
Aż olśnienia doznałam i tak oto dzisiaj daruję mój zegar jako nagrodę w słodkościach na dwulecie.
A teraz już krótko:
Zegar pojedzie, a raczej popłynie...
Do Julitty!!!!!
Strasznie się cieszę, że moje rękodzieło będzie miało zaszczyt osiąść w Twoim cudownym domku;-*
A wszystkim moim kochanym czytaczom życzę, aby te nadchodzące Święta były magiczne, pełne cudownej atmosfery radosnego domu, pełne ciepła, serdecznych uścisków i przepełnionych zrozumieniem rozmów...
Wesołych Świąt!
niedziela, 23 grudnia 2012
Bombka.
Ukochanego Dziadka.
Dziadziusia.
Strasznie kochanego.
Pojechała, żeby i u niego przed świętami, poruszenia przedświątecznego i zamieszania szczyptę zostawić.
Pogadać, podziałać. Być...
Na oknie stała mała, sztuczna choineczka. Ale ubrana w same lampki tylko.
Jak to tak? Jak to tak, żeby u Dziadziusia, nie dość że chłodno. Nie dość, że samotnie i cicho, to jeszcze choinka uboga taka. Na wpół tylko świąteczna...?
Kiedy u Niej, światełek, ozdób, zapachów dom cały...
Dziadziuś jadł swój obiad. Obiad, którym tak koniecznie chciał się podzielić. Bo jak to tak, żeby jadł on sam, gdy ktoś inny nie je. Z trudem wielkim, udało się Dziadka niepokornego ustawić do pionu z tym chorobliwym dzieleniem się...
Poszła do pokoju - składziku. Zdjęła z szafy karton ze świątecznym ozdobami.
Nie wiele tego zostało. Noszszsz, nawet bombki musiał powydawać. Dla prawnusia przyniósł w zeszłym roku, żeby radość miał...
Wyjęła kilka. Strasznie stare i zakurzone...
Poszła po ściereczkę.
Wyjmowała kolejne. Pamiętała każdą...
Z dzieciństwa. I te sopelki. I muchomorki. I misia z filcu też...
Pamiętała z czasów, gdy choinka dziadzi była duuuuuuuża.
Sięgnęła po kolejną. Wyjęła rękę z pudelka, a jej oczom ukazała się okrągła bombka z przeźroczystego szkła, malowana ręcznie w kwiaty...
Wyjątkowa...
Po policzku popłynęła łza.
Obracała bombkę w dłoni, wycierając ją wilgotną ściereczką.
W sercu czuła ścisk.
Ta bombka nigdy nie wisiała na choince Dziadziusia...
W głowie pojawiały się kolejne obrazy...
Jasny pokój, w którym teraz jest ciemno...
Ciepły, bo zamieszkiwany...
Teraz zimny...
Żywo zielona choinka ustawiona na stoliku, bo nie za duża...
Choć w oczach dziecka sporo większa, od tej teraźniejszej dziadkowej.
Kolorowe lampki...
Ciepło...
Szczęście...
Dużo dziecięcej radości...
Dwa fotele złączone przodami, aby było łóżko. Do spania. Dla frajdy.
Siwe włosy zwinięte w kok...
Staromodne okulary...
Dużo porozkładanych książek...
Włóczka i druty, z rozpoczętą robótką...
Jej dłonie...
Paznokcie...
Gładziutki, jak jedwab, pomarszczony policzek...
Błękitne oczy...
TAMTE ŚWIĘTA, gdy byli wszyscy.
TAMTE ŚWIĘTA - razem.
Były ZAWSZE cudowne. Były magiczne.
BYŁY...
Skończyła wycierać bombkę i zawiesiła ją na dziadkowej choince...
Otarła policzki...
Wzięła głęboki oddech i poszła kuchni, do Dziadziusia, który powoli jadł swój obiad...
Wspomnienia zabrała ze sobą...
sobota, 22 grudnia 2012
Aby był klimat...
Dla wszystkich moich Czytaczy.
Tych bliższych i dalszych.
Tych komentujących.
I tych czytających w ukryciu;-P
Aby dzisiaj od rana opanował Was cudny Świąteczny klimacik!
Przy uszek lepieniu
Bigosu pichceniu.
Maku kręceniu.
Ale też podłogi pastowaniu...
I pakowaniu prezentów.
Cz też dopiero ich planowaniu ;-)
Ściskam Was cieplutko!
Przed - świątecznie!
Tych bliższych i dalszych.
Tych komentujących.
I tych czytających w ukryciu;-P
Aby dzisiaj od rana opanował Was cudny Świąteczny klimacik!
Przy uszek lepieniu
Bigosu pichceniu.
Maku kręceniu.
Ale też podłogi pastowaniu...
I pakowaniu prezentów.
Cz też dopiero ich planowaniu ;-)
Ściskam Was cieplutko!
Przed - świątecznie!
czwartek, 20 grudnia 2012
Największe marzenie mamy...
Odkryłam dziś...
W dzień, który przesycony jest cudownymi wydarzeniami.
Wyjątkowymi...
Wszystkie one krążą wokół kobiet...
Macierzyństwa...
Dzieci...
Miłości...
A na koniec dnia - jeszcze taki upominek.
Nieświadomy...
Od bliskich kobiet z tegoż "mojego cudownego świata".
Upominek, który budzi we mnie tak wiele.
Przypomina...
Symbolizuje...
Wyraża...
I Wam chciałam ów upominek podarować...;-*
W dzień, który przesycony jest cudownymi wydarzeniami.
Wyjątkowymi...
Wszystkie one krążą wokół kobiet...
Macierzyństwa...
Dzieci...
Miłości...
A na koniec dnia - jeszcze taki upominek.
Nieświadomy...
Od bliskich kobiet z tegoż "mojego cudownego świata".
Upominek, który budzi we mnie tak wiele.
Przypomina...
Symbolizuje...
Wyraża...
I Wam chciałam ów upominek podarować...;-*
środa, 19 grudnia 2012
Nie....Nie...
Matka postanowienie mocne miała, że w tym roku, razem z Synem swym, należycie do świąt się przygotują.
Należycie, czyli po bożemu.
Na Roratach matka za młodu, niespełna ćwierć wieku temu ostatni raz była... Ale nic, Synu przykład dawać trzeba?Trzeba!
W tym roku należycie być miała z pierworodnym swym, RAZ - w każdym z adwentowych tygodni. Chociaż.
Tylko że wyszło, jak zwykle.
Dwa tygodnie pierwsze - przeleciały, ani się matka ogarnąć zdążyła, że to już.
Wyrzut sumienia się pojawił straszliwy, więc spiąwszy poślady, matka Syna swego zapakowała. W odzienie zimowe. Lampion prawdziwy naszykowała. W dłoń chwyciła. Świecę odpaliła. I pognawszy. We dwoje. W mrok.
Dziecię dzielne wysoce. I grzeczne. Ku zdumieniu matki. Zupełnie, jakby przez Anioła jakiego zmotywowane, niewidzialnie.
Doszli. Szybko i bezproblemowo. Na nogach! Obydwoje!
Nie, nie ze względu na ambicje matczyne wcale. Wózek w samochodzie został. A perspektywa tachania owego zowąd, skutecznie matkę w kwestii tej zniechęciła.
Tak więc doszli. Przed czasem nawet, bo zapas czasowy przez matkę powzięty, okazał się zbyteczny. Chcąc przewidzieć bowiem wszelkie przeszkody, które mogą na drodze stanąć, nie przewidziała ona przeszkód braku...
Weszli. Synu nawet chętnie. W ławce zasiedli. Dzieci mnóstwo. Będzie dobrze - matka pomyślała.
I było.
Do czasu, gdy matka śpiewać ze wszystkim poczęła, syna przy tym na rękach trzymając.
Synu poliki matki swej w rączki ujął i :
- Nieeee...Nieeee - powiada.
W sposób tak przejmujący do tego... Że zignorować tegoż nie można zwyczajnie było.
Matka chwilę w milczeniu odczekała, po czym cicho, pod nosem całkiem nucić kwestie mszalne poczęła.
Synu czujny okazał się wielce, bo reakcja identyczna nastąpiła.
Matka zamilkła.
Za to Synu, nie bardzo...
Bo gdy tylko cisza, ogólna nastąpiła, aby "Księciu" kazanie umożliwić, Chłopina moja, na nic nie bacząc:
- Tuuu! Tuuu! - wtórować poczęła, na drzwi przez które dwadzieścia minut wcześniej weszli, wskazując.
Wyszli.
I tyle było się przygotowywania.
PS. A kiedyś, gdy jeszcze taki cwaniak nie był, tylko kluska zwykła, mała, to śpiewy matki uwielbiał... Hehhhh. Zdraaaaaaaaaadaaaaaaaaaaa!
Należycie, czyli po bożemu.
Na Roratach matka za młodu, niespełna ćwierć wieku temu ostatni raz była... Ale nic, Synu przykład dawać trzeba?Trzeba!
W tym roku należycie być miała z pierworodnym swym, RAZ - w każdym z adwentowych tygodni. Chociaż.
Tylko że wyszło, jak zwykle.
Dwa tygodnie pierwsze - przeleciały, ani się matka ogarnąć zdążyła, że to już.
Wyrzut sumienia się pojawił straszliwy, więc spiąwszy poślady, matka Syna swego zapakowała. W odzienie zimowe. Lampion prawdziwy naszykowała. W dłoń chwyciła. Świecę odpaliła. I pognawszy. We dwoje. W mrok.
Dziecię dzielne wysoce. I grzeczne. Ku zdumieniu matki. Zupełnie, jakby przez Anioła jakiego zmotywowane, niewidzialnie.
Doszli. Szybko i bezproblemowo. Na nogach! Obydwoje!
Nie, nie ze względu na ambicje matczyne wcale. Wózek w samochodzie został. A perspektywa tachania owego zowąd, skutecznie matkę w kwestii tej zniechęciła.
Tak więc doszli. Przed czasem nawet, bo zapas czasowy przez matkę powzięty, okazał się zbyteczny. Chcąc przewidzieć bowiem wszelkie przeszkody, które mogą na drodze stanąć, nie przewidziała ona przeszkód braku...
Weszli. Synu nawet chętnie. W ławce zasiedli. Dzieci mnóstwo. Będzie dobrze - matka pomyślała.
I było.
Do czasu, gdy matka śpiewać ze wszystkim poczęła, syna przy tym na rękach trzymając.
Synu poliki matki swej w rączki ujął i :
- Nieeee...Nieeee - powiada.
W sposób tak przejmujący do tego... Że zignorować tegoż nie można zwyczajnie było.
Matka chwilę w milczeniu odczekała, po czym cicho, pod nosem całkiem nucić kwestie mszalne poczęła.
Synu czujny okazał się wielce, bo reakcja identyczna nastąpiła.
Matka zamilkła.
Za to Synu, nie bardzo...
Bo gdy tylko cisza, ogólna nastąpiła, aby "Księciu" kazanie umożliwić, Chłopina moja, na nic nie bacząc:
- Tuuu! Tuuu! - wtórować poczęła, na drzwi przez które dwadzieścia minut wcześniej weszli, wskazując.
Wyszli.
I tyle było się przygotowywania.
PS. A kiedyś, gdy jeszcze taki cwaniak nie był, tylko kluska zwykła, mała, to śpiewy matki uwielbiał... Hehhhh. Zdraaaaaaaaaadaaaaaaaaaaa!
niedziela, 16 grudnia 2012
Moje śliczne, milusie...
Kapciochy!
Kapciochy Matki syna mego.
Kapciochy kury domowej.
Idealne.
Mam już swoje cudeńka. Przyszły kilka dni temu. Prześlicznie zapakowane. Z cudnym liścikiem...
Za to właśnie uwielbiam rękodzieła. Są unikatowe, wymuskane, wykonane i zapakowane z serduchem.Tylko dla Ciebie. A jak do tego przychodzą, wyczekiwane z niecierpliwością, pocztą, to już w ogóle jest rarytasik.
No i zobaczcie jakie cudne są, no.
Baaaaaaaaaaaaardzo polecam! A takie i wiele, wiele innych cudeniek znajdziecie TUTAJ, na blogu ich sprawczyni, przefantastycznie zdolnej i obdarzonej niebywałym smakiem estetycznym - Kasi.
I nie, nie wychwalam ich, bo dostałam je w gratisie ;-)Wychwalam, bo nie da się inaczej.
PS. A do tego ta śmieszna cena...Jakby to mój były szef powiedział - super promka;-)
Aaaaaaaaaa, no i nie ma lepszej frotery dla podłóg, zwłaszcza przed Świętami, hahaha;-P
Kapciochy Matki syna mego.
Kapciochy kury domowej.
Idealne.
Mam już swoje cudeńka. Przyszły kilka dni temu. Prześlicznie zapakowane. Z cudnym liścikiem...
Za to właśnie uwielbiam rękodzieła. Są unikatowe, wymuskane, wykonane i zapakowane z serduchem.Tylko dla Ciebie. A jak do tego przychodzą, wyczekiwane z niecierpliwością, pocztą, to już w ogóle jest rarytasik.
No i zobaczcie jakie cudne są, no.
Baaaaaaaaaaaaardzo polecam! A takie i wiele, wiele innych cudeniek znajdziecie TUTAJ, na blogu ich sprawczyni, przefantastycznie zdolnej i obdarzonej niebywałym smakiem estetycznym - Kasi.
I nie, nie wychwalam ich, bo dostałam je w gratisie ;-)Wychwalam, bo nie da się inaczej.
PS. A do tego ta śmieszna cena...Jakby to mój były szef powiedział - super promka;-)
Aaaaaaaaaa, no i nie ma lepszej frotery dla podłóg, zwłaszcza przed Świętami, hahaha;-P
środa, 12 grudnia 2012
Serce naszego domu...
Udało się.
Po wielkich mękach i napotkaniu na swojej drodze niezliczonej ilości patałachów ;-), zakończyliśmy nasz pierwszy remont. Pierwszy remont z naszym dzielnym maluszkiem.
Szczęśliwi jesteśmy bardzo, dlatego chciałam się tym szczęściem z Wami podzielić.
Pochwalić się chciałam?
Ano chyba próżnie tak po babsku też...
I ciekawa jestem bardzo Waszych opinii, bo całość wymyśliłam JA;-)
Nad wcielaniem mojej wizji czuwała swym estetycznym okiem moja przekochana Dorotka, która zmęczyłam chyba do bólu. Tak czy siak, kochana moja - DZIĘKUJĘ za każdą Twą pomoc bardzo mocno!
PS. Monia, a Twój groszek ja love na zawsze!;-) Patrz, jak cudnie wyszedł!
Po wielkich mękach i napotkaniu na swojej drodze niezliczonej ilości patałachów ;-), zakończyliśmy nasz pierwszy remont. Pierwszy remont z naszym dzielnym maluszkiem.
Szczęśliwi jesteśmy bardzo, dlatego chciałam się tym szczęściem z Wami podzielić.
Pochwalić się chciałam?
Ano chyba próżnie tak po babsku też...
I ciekawa jestem bardzo Waszych opinii, bo całość wymyśliłam JA;-)
Nad wcielaniem mojej wizji czuwała swym estetycznym okiem moja przekochana Dorotka, która zmęczyłam chyba do bólu. Tak czy siak, kochana moja - DZIĘKUJĘ za każdą Twą pomoc bardzo mocno!
PS. Monia, a Twój groszek ja love na zawsze!;-) Patrz, jak cudnie wyszedł!
PS. W miejscu wysoce niegustownej żarówy będą trzy pojedyncze, wiszące lampki,
na które jeszcze oczekujemy;-)
wtorek, 11 grudnia 2012
Trzecie matki warsztaty.
Wciągnęłam się.
Uzależniłam.
Kocham... Uwielbiam... Miłuję...
Za atmosferę, klimat, pozytywne wibracje i odmóżdżenie.
Babka, która prowadzi warsztaty jest wyjątkowa. Osobiście uważam, że powinna otworzyć dom dziennego pobytu, hahahaha.
Tym razem było anielsko...
Cudowna, anielska muzyka. Basine muffinki jeszcze ciepłe... Cudne! Barabella pamiętaj o przepisie!;-*
Bosko było!
Jak zwykle...
A oto mój anioł Stróż...
Na desce wyklejony...
Uzależniłam.
Kocham... Uwielbiam... Miłuję...
Za atmosferę, klimat, pozytywne wibracje i odmóżdżenie.
Babka, która prowadzi warsztaty jest wyjątkowa. Osobiście uważam, że powinna otworzyć dom dziennego pobytu, hahahaha.
Tym razem było anielsko...
Cudowna, anielska muzyka. Basine muffinki jeszcze ciepłe... Cudne! Barabella pamiętaj o przepisie!;-*
Bosko było!
Jak zwykle...
A oto mój anioł Stróż...
Na desce wyklejony...
A to mój prezencik dla Was...;-*
Iskierka ciepła w sercu na ten mroźny, zimowy dzień...
piątek, 7 grudnia 2012
Ojojoj, dziewczynce spadły spodenki!
Pamiętam jak dziś, kiedy podczas spaceru z naszym jeszcze wtedy niemowlaczkiem, byliśmy z Maćkiem świadkami sytuacji, kiedy to mama prowadząc za rękę swojego około dwuletniego synka, nie zauważyła, że mały ledwo idzie, bo spadły mu do kolan galoty. Szła tak z nim jakieś dobre 50 metrów, zanim się zorientowała, bo maluch nie mógł już zrobić ani kroczku, gdyż spodnie opadły do kostek.
Pamiętam swoje oburzenie i dyskusję z mężem. Że jak to tak można. Żeby matka czegoś takiego nie zauważyła. Że jaki biedny ten chłopczyk malutki, bo tak pędzi ciągnięty za rękę że ledwo daje radę. No jak można? Jak?
A jednak można...
Podjechaliśmy ostatnio do Tesco. We trójkę. Nacio dosyć już ciżżki (jak na Nacia), więc bach go ta nóżki, za rękę i idziemy. Idziemy, idziemy, zajęci z Maciusiem rozmową, aż nagle Pani idąca z naprzeciwka do nas:
-Ojojoj, dziewczynce spadły spodenki!
Że Nacio dziewczynką jest, to już w sumie chyba przywykłam.
Chociaż może i nie, bo pierwsze co pojawiło się w mej głowie, to oburzenie, że przecież do cholery, spodnie ma granatowe, kutkę z robotem, a czapkę w niebieskie paski, włosy ukryte, więc jaka znowu dziewczynka?!
Jednak w tym samym ułamku sekundy, dotarła druga część komunikatu - galoty w dole!
Ja na Syna, a Synu ze spodniami w kolanach, dzielnie maszeruje...
F......ck!
PS. Dzisiaj podczas kąpieli podcięłam Synowi swemu włoski. Pierwszy raz, bo przecież grzywka się nie liczy. Zabierałam się do tego ze trzy tygodnie, bo tak mi jakoś żal było. Wyszło super. Jedna strona lekko do poprawki, ale przynajmniej może nikt mi już dziewczynki wytykać nie będzie;-)
Pamiętam swoje oburzenie i dyskusję z mężem. Że jak to tak można. Żeby matka czegoś takiego nie zauważyła. Że jaki biedny ten chłopczyk malutki, bo tak pędzi ciągnięty za rękę że ledwo daje radę. No jak można? Jak?
A jednak można...
Podjechaliśmy ostatnio do Tesco. We trójkę. Nacio dosyć już ciżżki (jak na Nacia), więc bach go ta nóżki, za rękę i idziemy. Idziemy, idziemy, zajęci z Maciusiem rozmową, aż nagle Pani idąca z naprzeciwka do nas:
-Ojojoj, dziewczynce spadły spodenki!
Że Nacio dziewczynką jest, to już w sumie chyba przywykłam.
Chociaż może i nie, bo pierwsze co pojawiło się w mej głowie, to oburzenie, że przecież do cholery, spodnie ma granatowe, kutkę z robotem, a czapkę w niebieskie paski, włosy ukryte, więc jaka znowu dziewczynka?!
Jednak w tym samym ułamku sekundy, dotarła druga część komunikatu - galoty w dole!
Ja na Syna, a Synu ze spodniami w kolanach, dzielnie maszeruje...
F......ck!
PS. Dzisiaj podczas kąpieli podcięłam Synowi swemu włoski. Pierwszy raz, bo przecież grzywka się nie liczy. Zabierałam się do tego ze trzy tygodnie, bo tak mi jakoś żal było. Wyszło super. Jedna strona lekko do poprawki, ale przynajmniej może nikt mi już dziewczynki wytykać nie będzie;-)
środa, 5 grudnia 2012
Zapamiętałam...
Dzisiaj będzie wpis z cyklu - wyznanie.
Otóż wyznam Wam, że mam totalnego bzika na punkcie "specjalnych okazji". Specjalna okazja to urodziny, Dzień Dziecka, Dzień Kobiet, Mikołajki, Dzień Matki, Boże Narodzenie. Przywiązuję do tych okazji ogromna wagę. Pamiętam o nich zawsze i bardzo mnie boli gdy ktoś zapomina, pomija, bo na przykład uznaje, że to wcale nie takie istotne. Otóż istotne. Dla mnie bardzo.
I bynajmniej nie chodzi mi o próżne żądanie drogich prezentów. Nie, nie nie! Wystarczy w zupełności sam miły gest, pokazujący, że dla kogoś jest się ważnym. Na tyle ważnym, aby pamiętać i docenić choćby najdrobniejszą drobnostką.
Pamiętam jak dziś ten obraz, który miga mi w pamięci niczym fotografia. Białe rękawiczki. Cudne. Z angorki. Na grzbiecie dłoni miały takie prześliczne oczka, układające się w ozdobny wzorek. Dostałam je od mamy na Mikołaja. Chodziłam już do szkoły, może do trzeciej klasy.
Ale cieszyłam się tak strasznie, że do dziś mam w pamięci ten obraz stary i do dziś widok tych białych, uroczych rękawiczek budzi we mnie zachwyt.
Ale wiecie dlaczego one były takie wspaniałe? Bo mama pamiętała. Bo tak, jak inne mamy, innych chwalących się dzieci podłożyła je pod poduszkę. Bo mogłam się tak, jak inne dzieci pochwalić, że też dostałam prezencik... Niby tak niewiele, a jak dużo.
I nie wiem skąd to moje skrzywienie się bierze...Ale tak już mam. Bo nie ma przecież nic cudowniejszego, jak grudniowy poranek, który oprócz zapachu świeżo zaparzonej kawy, pełen jest pisków radości, dziecięcych uśmiechów i zachwytu w tych przesłodkich oczkach. Zimowy, mroźny poranek wzbogacony o całusa od męża i małą radość w jego oczach...
Otóż wyznam Wam, że mam totalnego bzika na punkcie "specjalnych okazji". Specjalna okazja to urodziny, Dzień Dziecka, Dzień Kobiet, Mikołajki, Dzień Matki, Boże Narodzenie. Przywiązuję do tych okazji ogromna wagę. Pamiętam o nich zawsze i bardzo mnie boli gdy ktoś zapomina, pomija, bo na przykład uznaje, że to wcale nie takie istotne. Otóż istotne. Dla mnie bardzo.
I bynajmniej nie chodzi mi o próżne żądanie drogich prezentów. Nie, nie nie! Wystarczy w zupełności sam miły gest, pokazujący, że dla kogoś jest się ważnym. Na tyle ważnym, aby pamiętać i docenić choćby najdrobniejszą drobnostką.
Pamiętam jak dziś ten obraz, który miga mi w pamięci niczym fotografia. Białe rękawiczki. Cudne. Z angorki. Na grzbiecie dłoni miały takie prześliczne oczka, układające się w ozdobny wzorek. Dostałam je od mamy na Mikołaja. Chodziłam już do szkoły, może do trzeciej klasy.
Ale cieszyłam się tak strasznie, że do dziś mam w pamięci ten obraz stary i do dziś widok tych białych, uroczych rękawiczek budzi we mnie zachwyt.
Ale wiecie dlaczego one były takie wspaniałe? Bo mama pamiętała. Bo tak, jak inne mamy, innych chwalących się dzieci podłożyła je pod poduszkę. Bo mogłam się tak, jak inne dzieci pochwalić, że też dostałam prezencik... Niby tak niewiele, a jak dużo.
I nie wiem skąd to moje skrzywienie się bierze...Ale tak już mam. Bo nie ma przecież nic cudowniejszego, jak grudniowy poranek, który oprócz zapachu świeżo zaparzonej kawy, pełen jest pisków radości, dziecięcych uśmiechów i zachwytu w tych przesłodkich oczkach. Zimowy, mroźny poranek wzbogacony o całusa od męża i małą radość w jego oczach...
wtorek, 4 grudnia 2012
Jajo.
Jakiś czas temu, kiedy Nacio wsuwał z nami pizzę, zaraz po tym, kiedy ugryzł kawałek z jajkiem i się nie skrzywił nawet, przyszedł mi do głowy pomysł, żeby spróbować memu Wybrednemu zaserwować jajo w wersji "na chlebku" ,w celu urozmaicenia Naciowego jadłospisu.
Dziś, pomimo ciężkiego wstawania, oj ciężkiego, olśniło mnie i objawiła mi się PASTA JAJECZNA. Do tego świeży chlebek, szczypiorek... Spróbujemy.
Wstawiłam trzy jaja.
Gotowanie poszło gładko, bez protestów pierworodnego, bo mama grzecznie siedziała obok i sumiennie oglądała Ciekawskiego Georga.
No, ale pasta nie zrobi się sama. Matka wymknęła się. Jednak czujne oko syna. Syrena zawyła. Synu przydreptał i nie mogąc wymyślić nic bardziej kreatywnego, jęczeć począł.
Matka tym razem z się nie wyszła. Natomiast olśnienia wtórnego doznała. Syna chwyciła, na krześle przy blacie roboczym postawiła i jajo wręczyła, instrukcję obierania przy tym głosząc
Synu połkną haczyk. Najpierw stukać, pukać jajem począł. Następnie do obierania się zabrał, co czynił z takim namaszczeniem i zaangażowaniem, że nawet ślina z uchylonych ustek pociekła, z tego skupienia całego. Obrał jajo do golasa, najmniejszej nawet skorupci nie zostawiając. Matka pastę w mig uczyniła. A synu wtrząchnął kromę całą, wysmarowaną, z takim smakiem, jakiego matka jeszcze, jak żyje nie widziała.
Ale to nie wszystko, bo jajo ów okazało się atrakcją wielopłaszczyznową. Oprócz obierania bowiem i jedzenia, daje jeszcze jedną możliwość rozwoju kreatywności bobasa.
Otóż okazuje się, że z tego, co po jaju zostaje, czyli skorupami, można się jeszcze bawić. Minut 36 całe. Wyjmować z garnuszka, i wkładać można, no i w rączkach ugniatać i ugniatać i ugniatać, co dało Matce możliwość spokojnego siebie ogarnięcia porannego.
Kto zatem z siebie wychodzi, aby znaleźć dziecku swemu zajęcie w tę nudę jesienną, niechaj jajo wypróbuje! Ja osobiście jestem pod jaja wielkim wrażeniem ;-)
Dziś, pomimo ciężkiego wstawania, oj ciężkiego, olśniło mnie i objawiła mi się PASTA JAJECZNA. Do tego świeży chlebek, szczypiorek... Spróbujemy.
Wstawiłam trzy jaja.
Gotowanie poszło gładko, bez protestów pierworodnego, bo mama grzecznie siedziała obok i sumiennie oglądała Ciekawskiego Georga.
No, ale pasta nie zrobi się sama. Matka wymknęła się. Jednak czujne oko syna. Syrena zawyła. Synu przydreptał i nie mogąc wymyślić nic bardziej kreatywnego, jęczeć począł.
Matka tym razem z się nie wyszła. Natomiast olśnienia wtórnego doznała. Syna chwyciła, na krześle przy blacie roboczym postawiła i jajo wręczyła, instrukcję obierania przy tym głosząc
Synu połkną haczyk. Najpierw stukać, pukać jajem począł. Następnie do obierania się zabrał, co czynił z takim namaszczeniem i zaangażowaniem, że nawet ślina z uchylonych ustek pociekła, z tego skupienia całego. Obrał jajo do golasa, najmniejszej nawet skorupci nie zostawiając. Matka pastę w mig uczyniła. A synu wtrząchnął kromę całą, wysmarowaną, z takim smakiem, jakiego matka jeszcze, jak żyje nie widziała.
Ale to nie wszystko, bo jajo ów okazało się atrakcją wielopłaszczyznową. Oprócz obierania bowiem i jedzenia, daje jeszcze jedną możliwość rozwoju kreatywności bobasa.
Otóż okazuje się, że z tego, co po jaju zostaje, czyli skorupami, można się jeszcze bawić. Minut 36 całe. Wyjmować z garnuszka, i wkładać można, no i w rączkach ugniatać i ugniatać i ugniatać, co dało Matce możliwość spokojnego siebie ogarnięcia porannego.
Kto zatem z siebie wychodzi, aby znaleźć dziecku swemu zajęcie w tę nudę jesienną, niechaj jajo wypróbuje! Ja osobiście jestem pod jaja wielkim wrażeniem ;-)
sobota, 1 grudnia 2012
Dwa lata.
Pamiętam ten dzień jak dziś.
Pamiętam to biurko w sypialni.
Ogromną piłkę na której siedziałam, żeby nie gnieść dzidziusia w brzuszku. Pamiętam pierwszy wpis, kiedy na kuchence pyrkał obiad.
"Zawsze chciałam zostać pisarką" to były pierwsze słowa na tym blogu. Zaczęłam pisać go z nudów. Bo spodobał mi się pomysł na twórcze "spędzanie ciąży" wspomniany w jednym z "mamowych" czasopism.
Będąc w ciąży pisałam namiętnie i intensywnie. Potem, gdy narodził się Nacio nie było już tak łatwo. Przyznam się Wam, że na samym początku, nie mogłam zaakceptować, że ta moja mała, wyjąca kluska uniemożliwia mi swobodne pisanie. Zła byłam. No bo jak to tak. Żeby półmetrowy człowiek dyktował mi co mam robić, a czego nie. No, a człowiek był bezlitosny... Nie raz budził się znienacka, w połowie wpisu, choć mijała dopiero dwudziesta minuta jego drzemki. Ughhhhhhh!
Z czasem wszystko nieco się uregulowało ;-)
I tak dzisiaj mijają już dwa lata, jak zaczęłam pisać. Dwa odkąd uruchomiłam moje tajemne przejście do drugiego, cudownego świata. Świata, gdzie w końcu mogę się wygadać do syta. Świata, gdzie ktoś, i to nie jeden jak się okazuje, ma ochotę mnie wysłuchać. Gdzie mogę uwolnić siebie z refleksji w głowie ukrytych. Gdzie znajduję zrozumienie, pocieszenie, motywację... Gdzie znalazłam wiele pokrewnych dusz...
Praktycznie codziennie wieczorem siadam w moim ukochanym fotelu i otwieram "swój świat" . Nie zawsze piszę, czasem tylko czytam, co u Was, czasem wchodzę w dyskusje, czasem tylko oglądam Wasze dzieła. Ale zawsze to jest mój czas, mój reset, moja chwila przyjemności.
Kiedyś namiętnie paliłam. Dobry, elegancki papieros na świeżym powietrzu, w miłym towarzystwie. Przerwa od wszystkiego. Cały świat przystawał na chwilę. Mmmmmm. Moja mała przyjemność...
Teraz mam moją wielką przyjemność za każdym razem, gdy loguję się na blogerze...
I jeszcze do czegoś Wam się przyznam. Niezmiennie od dwóch lat, zupełnie tak samo, jak po napisaniu pierwszego wpisu, po każdym zamieszczeniu posta, z tą samą niecierpliwością, zupełnie jak małe dziecko czekam na każdy Wasz komentarz . Że już nie wspomnę, jaką mam radochę, gdy je odczytuję;-)
A w ramach urodzinowego poczęstunku serdecznie zapraszam Was na słodkości, które potrwają do 23 grudnia.
Zasady proste:
1. Zamieść tutaj komentarz ze zgłoszeniem do zabawy
2. Umieść na swoim blogu w osobnym poście lub bocznym pasku poniższy obrazek.
3. Czekaj cierpliwie na losowanie ;-P
Nagrodą będzie niespodzianka, która "wyjdzie spod mojej ręki" specjalnie na tę okazję ;-P
Powiem jeszcze, że za tydzień ruszam na kolejne warsztaty, więc może warto kupić tego kota w worku ;-)
Pamiętam to biurko w sypialni.
Ogromną piłkę na której siedziałam, żeby nie gnieść dzidziusia w brzuszku. Pamiętam pierwszy wpis, kiedy na kuchence pyrkał obiad.
"Zawsze chciałam zostać pisarką" to były pierwsze słowa na tym blogu. Zaczęłam pisać go z nudów. Bo spodobał mi się pomysł na twórcze "spędzanie ciąży" wspomniany w jednym z "mamowych" czasopism.
Będąc w ciąży pisałam namiętnie i intensywnie. Potem, gdy narodził się Nacio nie było już tak łatwo. Przyznam się Wam, że na samym początku, nie mogłam zaakceptować, że ta moja mała, wyjąca kluska uniemożliwia mi swobodne pisanie. Zła byłam. No bo jak to tak. Żeby półmetrowy człowiek dyktował mi co mam robić, a czego nie. No, a człowiek był bezlitosny... Nie raz budził się znienacka, w połowie wpisu, choć mijała dopiero dwudziesta minuta jego drzemki. Ughhhhhhh!
Z czasem wszystko nieco się uregulowało ;-)
I tak dzisiaj mijają już dwa lata, jak zaczęłam pisać. Dwa odkąd uruchomiłam moje tajemne przejście do drugiego, cudownego świata. Świata, gdzie w końcu mogę się wygadać do syta. Świata, gdzie ktoś, i to nie jeden jak się okazuje, ma ochotę mnie wysłuchać. Gdzie mogę uwolnić siebie z refleksji w głowie ukrytych. Gdzie znajduję zrozumienie, pocieszenie, motywację... Gdzie znalazłam wiele pokrewnych dusz...
Praktycznie codziennie wieczorem siadam w moim ukochanym fotelu i otwieram "swój świat" . Nie zawsze piszę, czasem tylko czytam, co u Was, czasem wchodzę w dyskusje, czasem tylko oglądam Wasze dzieła. Ale zawsze to jest mój czas, mój reset, moja chwila przyjemności.
Kiedyś namiętnie paliłam. Dobry, elegancki papieros na świeżym powietrzu, w miłym towarzystwie. Przerwa od wszystkiego. Cały świat przystawał na chwilę. Mmmmmm. Moja mała przyjemność...
Teraz mam moją wielką przyjemność za każdym razem, gdy loguję się na blogerze...
I jeszcze do czegoś Wam się przyznam. Niezmiennie od dwóch lat, zupełnie tak samo, jak po napisaniu pierwszego wpisu, po każdym zamieszczeniu posta, z tą samą niecierpliwością, zupełnie jak małe dziecko czekam na każdy Wasz komentarz . Że już nie wspomnę, jaką mam radochę, gdy je odczytuję;-)
A w ramach urodzinowego poczęstunku serdecznie zapraszam Was na słodkości, które potrwają do 23 grudnia.
Zasady proste:
1. Zamieść tutaj komentarz ze zgłoszeniem do zabawy
2. Umieść na swoim blogu w osobnym poście lub bocznym pasku poniższy obrazek.
3. Czekaj cierpliwie na losowanie ;-P
Nagrodą będzie niespodzianka, która "wyjdzie spod mojej ręki" specjalnie na tę okazję ;-P
Powiem jeszcze, że za tydzień ruszam na kolejne warsztaty, więc może warto kupić tego kota w worku ;-)
wtorek, 27 listopada 2012
Kapcie.
No wiem.
Że to nie do końca normalne.
Że to może skrzywienie nawet jakieś.
Ale tak już mam. Że uwielbiam. Kocham. Rajcują mnie ręcznie zrobione cudeńka. Ramki. Figurki. Szaliki. Obrusiki. Zawieszki. Lusterka i miśki. Kręcą mnie do tego stopnia, że tutaj teraz przyznaję się do swego szaleństwa i może nawet zrobię z siebie wariatkę.
Zrobię wariatkę, bo wystosuję apel.
Apeluję do drucianych specjalistek!
Ja chcę KAPCIE! Różowe. Zrobione na drutach. Z pomponikami.
Mam jedne takie przez babcię męża zrobione. Nawet kolor nie do końca taki ładny. Ale kocham je!
Tylko, że dziura się zrobiła i paluch wyłazi. Więc zapragnęłam nowych. A że ja drutów ni w ząb... Zatem jeśli ktokolwiek widział, ktokolwiek wie. I ma ochotę zrobić takowe na zamówienie, to proszę o znak ;-P
Że to nie do końca normalne.
Że to może skrzywienie nawet jakieś.
Ale tak już mam. Że uwielbiam. Kocham. Rajcują mnie ręcznie zrobione cudeńka. Ramki. Figurki. Szaliki. Obrusiki. Zawieszki. Lusterka i miśki. Kręcą mnie do tego stopnia, że tutaj teraz przyznaję się do swego szaleństwa i może nawet zrobię z siebie wariatkę.
Zrobię wariatkę, bo wystosuję apel.
Apeluję do drucianych specjalistek!
Ja chcę KAPCIE! Różowe. Zrobione na drutach. Z pomponikami.
Mam jedne takie przez babcię męża zrobione. Nawet kolor nie do końca taki ładny. Ale kocham je!
Tylko, że dziura się zrobiła i paluch wyłazi. Więc zapragnęłam nowych. A że ja drutów ni w ząb... Zatem jeśli ktokolwiek widział, ktokolwiek wie. I ma ochotę zrobić takowe na zamówienie, to proszę o znak ;-P
piątek, 23 listopada 2012
Ciacho.
Żywić syna staram się zdrowo. Na tyle, oczywiście , na ile się da.
Na ten temat napisze jeszcze coś dłuższego...
Bo dzisiaj o słodkościach chciałam. Napiszę krótko, zwięźle i na temat ;-P
Słodyczy Nacio je niewiele, ale je. Planowy limit to jeden słodycz dziennie. Mały. Ciacho, kostka czekolady, kilka śmiejżelków...
Ku maminej radości Nacio upodobał sobie suszoną żurawinkę i rodzynki, które w żargonie domowym noszą pseudo - Cukiereczki. Cukiereczków Nacio je najwięcej ;-P
A teraz matka przyzna się jeszcze do jednego grzechu - do niedawna Nacio NIE MYŁ ŻĘBÓW!
Nie mył i już. Bo nie chciał, bo nie lubił, bo żadna szczotka nie była na tyle superowa, żeby zostać w paszczy zaakceptowaną.
W zeszły weekend jednak zakupiliśmy WSPÓLNIE w rossmanie szczotkę elektryczną spidermana i Synu myć uzębienie począł.
W końcu.
Myje codziennie. No, dobra codziennie w kąpieli, daje sobie kilka razy przejechać ekspresową głowicą swoich kilka zęboli. Ale to już coś, no nie? ;-P
A najlepsza z tego mycia jest ...
Pasta!
Nie tak pyszszszna jak czekoladka, ale spokojnie daje radę...
A co do miłości do czekolady, niechaj poniższa fotorelacja powie sama za siebie;-P
Czyścioch się znalazł ;-P
Brudne rączki przeszkadzają bardzo, dziwne, że dopiero po konsumpcji.
poniedziałek, 19 listopada 2012
Wyznanie...
Dziś będzie ultra krótko!
Usłyszały me uszy trzydziestoletnie wyznanie przesłodkie!!!
"Cio cia Cie"!
"Cio cia Cie"! CUDOWNE - usłyszały! Trzy sylaby przeboskie! Z ust Syneczka mego.
Nie jestem tylko pewna, czy ze zrozumieniem wypowiedziane...
No dobra - powtórzone... Na rrrrrrrazie oczywiście...
A raczej powtarzane przez kąpiel całą. I to pewnie nie za sprawą uczucia olbrzymiego, serduszko Synka mego przepełniającego...
Powtarzał z radością to swoje wyznanie, bo widocznie strasznie spodobała mu się ogólna domowa euforia, którą szalona ze szczęścia matka wokół roztoczyła, używając do tego całego arsenału efektów specjalnych w postaci: podskoków, krzyków, całusów i w ręce klaskania, które to następowały naprzemiennie;-)
A może jednak to prawdziwe wyznanie było najprawdziwsze...?
Hehhhh i tego będę się trzymać!
Usłyszały me uszy trzydziestoletnie wyznanie przesłodkie!!!
"Cio cia Cie"!
"Cio cia Cie"! CUDOWNE - usłyszały! Trzy sylaby przeboskie! Z ust Syneczka mego.
Nie jestem tylko pewna, czy ze zrozumieniem wypowiedziane...
No dobra - powtórzone... Na rrrrrrrazie oczywiście...
A raczej powtarzane przez kąpiel całą. I to pewnie nie za sprawą uczucia olbrzymiego, serduszko Synka mego przepełniającego...
Powtarzał z radością to swoje wyznanie, bo widocznie strasznie spodobała mu się ogólna domowa euforia, którą szalona ze szczęścia matka wokół roztoczyła, używając do tego całego arsenału efektów specjalnych w postaci: podskoków, krzyków, całusów i w ręce klaskania, które to następowały naprzemiennie;-)
A może jednak to prawdziwe wyznanie było najprawdziwsze...?
Hehhhh i tego będę się trzymać!
A tak prawdziwi faceci, wyznający swe uczucie kobiecie, prowadzą swą furę;-P
W skupieniu.
niedziela, 18 listopada 2012
Orzeszek...
No i jaka ze mnie matka! Jaka?!
Dzisiaj się okazało, że mimo moich usilnych starań, poniosłam wychowawczą porażkę.
Jak to się stało? Pytam. Kiedy? Dlaczego? Dlaaaaaaaaaaczeeeeeeeeeeeego?!
Dzisiaj z samego rana, no dobra "samo rano" było w planie, ale wyszło koło dziesiątej, udaliśmy się z Naciem po zakupy na zupkę. Tak. Tak własnie. W niedzielę rano na zakupy... Niestety. I tak bywa, jak się w domu ma meksyk a nie dom.
W każdym razie udaliśmy się po zakupy. Plan przewidywał godzinę w dwie strony. Wózkiem, ofkors, żeby nie było żadnych fochów i opóźnień.
I tak też pierwsza część zgodnie z planem przebiegała. Do marketu i z powrotem w pół godzinki się uwinęliśmy. Drugie pół w zapasie.
W osiedlowym warzywniaku Synu zaczął strajkować, że dość już tego dzidziusiowania i że on na nogach by chciał. Matka,że ma serce miętkie;-P, syna wyjęła. Zakupki warzywno - owocowe szybko poczyniła, do wózka zapakowała i w drogę. 200 metrów do domu zostało. A jakoby dwa kilometry co najmniej. Bo synu powiew wolności poczuwszy, szedł nader pokrętnie, każdy trawnik wszerz i wzdłuż zaliczając. I KUPĘ przy tym ogromną też. Jak na dorosłego przystało. W samiutki środeczek równiutko, tak że malowniczo na obydwie strony kozaczka się wywinęła...
Matka jednak nader przy tej niedzieli cierpliwa. Co tam, ot gówno zwykłe!Nie pierwsze, nie ostatnie...
Hehhhhhhh...Trudno. Nózinkę dziecięcą o resztkę trawy powycierała, grubsze warstwy ciała obcego usuwając.
I tak w przeciągu minut kolejnych trzydziestu, udało jej się z Synem w końcu powrót do domu wynegocjować.
Do domu wchodzą. Czapka z głowy. I szalik. Rękawiczki. Jedna. Druga. A tam co? Cooooo tooooo jest? Synu oddać nie chce. Kamyk?
Nie! To nie był kamyk! Ani listek! Patyczek też nie! Ani nic innego, co bezpłatnie można do domu przytargać...
To był orzech! Laskowy! Z warzywniaka! Za 16zł za kilogram!
Zła ja matka!Ojjjj zła.
Wychowałam złodzieja!
No dobra złodziejka, bo na razie o niskiej szkodliwości społecznej;-P
Dzisiaj się okazało, że mimo moich usilnych starań, poniosłam wychowawczą porażkę.
Jak to się stało? Pytam. Kiedy? Dlaczego? Dlaaaaaaaaaaczeeeeeeeeeeeego?!
Dzisiaj z samego rana, no dobra "samo rano" było w planie, ale wyszło koło dziesiątej, udaliśmy się z Naciem po zakupy na zupkę. Tak. Tak własnie. W niedzielę rano na zakupy... Niestety. I tak bywa, jak się w domu ma meksyk a nie dom.
W każdym razie udaliśmy się po zakupy. Plan przewidywał godzinę w dwie strony. Wózkiem, ofkors, żeby nie było żadnych fochów i opóźnień.
I tak też pierwsza część zgodnie z planem przebiegała. Do marketu i z powrotem w pół godzinki się uwinęliśmy. Drugie pół w zapasie.
W osiedlowym warzywniaku Synu zaczął strajkować, że dość już tego dzidziusiowania i że on na nogach by chciał. Matka,że ma serce miętkie;-P, syna wyjęła. Zakupki warzywno - owocowe szybko poczyniła, do wózka zapakowała i w drogę. 200 metrów do domu zostało. A jakoby dwa kilometry co najmniej. Bo synu powiew wolności poczuwszy, szedł nader pokrętnie, każdy trawnik wszerz i wzdłuż zaliczając. I KUPĘ przy tym ogromną też. Jak na dorosłego przystało. W samiutki środeczek równiutko, tak że malowniczo na obydwie strony kozaczka się wywinęła...
Matka jednak nader przy tej niedzieli cierpliwa. Co tam, ot gówno zwykłe!Nie pierwsze, nie ostatnie...
Hehhhhhhh...Trudno. Nózinkę dziecięcą o resztkę trawy powycierała, grubsze warstwy ciała obcego usuwając.
I tak w przeciągu minut kolejnych trzydziestu, udało jej się z Synem w końcu powrót do domu wynegocjować.
Do domu wchodzą. Czapka z głowy. I szalik. Rękawiczki. Jedna. Druga. A tam co? Cooooo tooooo jest? Synu oddać nie chce. Kamyk?
Nie! To nie był kamyk! Ani listek! Patyczek też nie! Ani nic innego, co bezpłatnie można do domu przytargać...
To był orzech! Laskowy! Z warzywniaka! Za 16zł za kilogram!
Zła ja matka!Ojjjj zła.
Wychowałam złodzieja!
No dobra złodziejka, bo na razie o niskiej szkodliwości społecznej;-P
środa, 14 listopada 2012
Wróceni...
I znów siedzę w swoim białym fotelu... I znów mam swój dom. Ale taki on na razie zburzony. Zabałaganiony. Naruszony. Zniszczony trochę. A trochę też nowy. Trochę tego domu zostawiłam dziś, zamykając drzwi od mieszkania mojej siostry. Trochę się domu mojego tam przez ostatnie trzy tygodnie przelało. Trochę zostało... I smutno. I tęskno.
Nie cierpię zmian. Lubię zmiany MOJE, ale wynikających z czyjegoś widzimisię nie znoszę. Tak więc wściekła jestem. Wściekła, że jutro, kiedy wstanę, nie będę mogła jak zwykle odkurzyć, wstawić obiadu, włączyć prania i wypić w spokoju ulubionej kawy z ulubionego kubka. Wściekła jestem na "Pajaca Kuchennego", przez którego mój dom to pobojowisko. Pobojowisko ze startą pudeł, kuchnią pełną niedociągnięć, szpar, nierówności, oczekującą na kolejne dorobienie braków. Pobojowisko z ulubioną kawą ukrytą w nie wiadomo którym kartonie...I zaginionym ulubionym kubkiem...
Nie cierpię zmian. Lubię zmiany MOJE, ale wynikających z czyjegoś widzimisię nie znoszę. Tak więc wściekła jestem. Wściekła, że jutro, kiedy wstanę, nie będę mogła jak zwykle odkurzyć, wstawić obiadu, włączyć prania i wypić w spokoju ulubionej kawy z ulubionego kubka. Wściekła jestem na "Pajaca Kuchennego", przez którego mój dom to pobojowisko. Pobojowisko ze startą pudeł, kuchnią pełną niedociągnięć, szpar, nierówności, oczekującą na kolejne dorobienie braków. Pobojowisko z ulubioną kawą ukrytą w nie wiadomo którym kartonie...I zaginionym ulubionym kubkiem...
niedziela, 11 listopada 2012
Warsztaty po raz drugi.
Pokrótce wyjaśnię, że te gigantyczne przerwy w pojawianiu się nowych postów wynikają z faktu, że my nadal wyprowadzeni...
Kuchnia stara zdarta do gołego muru, na nowo "odstawiona", zwarta i gotowa czeka od dwóch tygodni na umeblowanie. Dwóch tygodni!!! ;-(
A facet ze studia kuchennego ściemnia. Codziennie. I w ten oto sposób od zeszłego poniedziałku już prawie jesteśmy wprowadzeni... A owo prawie doprowadza mnie do szału...
I na tym może wątek kuchenny zakończę, aby nie zrobiło się w mym słowie zbyt niecenzuralnie.
I tak właśnie w celu odmóżdżenia i odstresowania, udałam się na warsztaty plastyczne po raz drugi. Było super! Poznałam fajne, ciekawe niesłychanie babki i wybawiłam na maksa.
A oto zabawy owej efekty ;-)
Świecznik
Lustro
wtorek, 6 listopada 2012
"Mam na imię Agnieszka..."
- Mam na imię Agnieszka - dziecięcy głos wyrywa mnie z zamyślenia. Strasznie boli mnie kark. Kark z barkiem i ból promieniuje na całe ramię. Usiadłam na podłodze i oparłam bolące miejsce o barierkę. Odpłynęłam w myślach. Wokół naszego remontu krążyły. Niekończącego się.
Jezu, czy ja mam napisane na czole "uwielbiam obce dzieci"? Kilka dni wcześniej było:
- Prosę Pani, a Filip jus posedł. Skoda nie?
A dzisiaj następna. Tylko, że ta "ma na imię Agnieszka".
I co mnie to. Boooooli. I głowa ćmi też.
Przecież ja nie cierpię obcych dzieci. Serio. No poza kilkoma wyjątkami... Ale tak ogólnie to nie cierpię. Bo niegrzeczne są, rozwydrzone, brzydko ubrane, z brudnymi paznokciami i rękoma, Bóg wie gdzie wkładanymi i wredne dla mojego synka. I chorobami zarażają...
A tutaj uparły się, cholera jasna.
Do sali zabaw zaczęliśmy chodzić niedawno. Żeby Nacio nie umarł z nudów. Żeby matka jego nie umarła od jęczenia wynudzonego syna swego. Żeby Synu miał kontakt z dziećmi. Żeby zrobić mu frajdę. Godzinę trzeba jakoś przetrwać. Tym razem była kolej ojca syna mego na czuwanie nad bezpieczeństwem potomka. Ja łapałam oddech, bo ból od kilku dni nie dawał mi żyć. A tu ta dziewczynka...
Podniosłam wzrok, a nade mną stoi strasznie potargana, grubiutka dziewczynka. W ręku trzyma pluszowego psiaka, przypierając go lekko do brzucha.
- A to jest Dżejms. - wyciągnęła zabawkę w moim kierunku i lekko się uśmiechnęła.
- Noooo. Fajny. - rozglądam się za "rodzicem" dziewczynki. Nikt taki nie wpadł mi w oko. Za to wpadła naklejka z imieniem dziewczynki. Już zdążyłam się zorientować, że dzieci z imiennymi naklejkami, zostawione są w sali zabaw same. Ten, co mu Filip - kolega jus posedł, też miał plakietkę.
- A Ty tutaj sama jesteś?
- Tak, ale przyjechałam z tatusiem. Z Gołębic. Ale mój tatuś musiał teraz iść.
Coś pękło. Nielubienie moje prysło. Dojrzałam błękitne oczy dziewczynki, resztki lakieru na paznokietkach. Ładną spinkę w potarganych włosach. Słomkowych. I znów w serce wkradło się współczucie. Cholera jasna! Kiedyś się wykończę...
I nie, nie dramatyzuję. Wiem, że dziewczynce nie działa się krzywda, ale wierzcie mi, że nie była też wcale szczęśliwa. Nie miała się z kim bawić. Spoglądała się na inne dziewczynki, ale nie miała odwagi podejść. Z braku laku, zaczepiła mnie.
Zbudowałyśmy z gigantycznych klocków mur. Potem Aguśka zbudowała piramidę. A jaka sprytna przy tym się okazała! Na prawdę fajna dziewczynka. To nic, że grubiutka. Słodka niebywale.
I nawet podeszła do niej dwójka dzieci. Ja się wycofałam. I już było tak fajnie, wesoło. Kiedy po dzieci przyszli rodzice. Pobiegły bez pożegnania. A Agnieszka stała z tym klockiem w opuszczonej ręce i patrzyła smutnymi oczami.
Zagadałam ją i dokończyłyśmy budowlę.
Ale i nam skończył się wkrótce czas. I musiałam pożegnać tą przemiłą pięciolatkę...
A serce mnie wtedy bolało barrrrrdzo.
O wiele bardziej, niż bark i ramię...
Jezu, czy ja mam napisane na czole "uwielbiam obce dzieci"? Kilka dni wcześniej było:
- Prosę Pani, a Filip jus posedł. Skoda nie?
A dzisiaj następna. Tylko, że ta "ma na imię Agnieszka".
I co mnie to. Boooooli. I głowa ćmi też.
Przecież ja nie cierpię obcych dzieci. Serio. No poza kilkoma wyjątkami... Ale tak ogólnie to nie cierpię. Bo niegrzeczne są, rozwydrzone, brzydko ubrane, z brudnymi paznokciami i rękoma, Bóg wie gdzie wkładanymi i wredne dla mojego synka. I chorobami zarażają...
A tutaj uparły się, cholera jasna.
Do sali zabaw zaczęliśmy chodzić niedawno. Żeby Nacio nie umarł z nudów. Żeby matka jego nie umarła od jęczenia wynudzonego syna swego. Żeby Synu miał kontakt z dziećmi. Żeby zrobić mu frajdę. Godzinę trzeba jakoś przetrwać. Tym razem była kolej ojca syna mego na czuwanie nad bezpieczeństwem potomka. Ja łapałam oddech, bo ból od kilku dni nie dawał mi żyć. A tu ta dziewczynka...
Podniosłam wzrok, a nade mną stoi strasznie potargana, grubiutka dziewczynka. W ręku trzyma pluszowego psiaka, przypierając go lekko do brzucha.
- A to jest Dżejms. - wyciągnęła zabawkę w moim kierunku i lekko się uśmiechnęła.
- Noooo. Fajny. - rozglądam się za "rodzicem" dziewczynki. Nikt taki nie wpadł mi w oko. Za to wpadła naklejka z imieniem dziewczynki. Już zdążyłam się zorientować, że dzieci z imiennymi naklejkami, zostawione są w sali zabaw same. Ten, co mu Filip - kolega jus posedł, też miał plakietkę.
- A Ty tutaj sama jesteś?
- Tak, ale przyjechałam z tatusiem. Z Gołębic. Ale mój tatuś musiał teraz iść.
Coś pękło. Nielubienie moje prysło. Dojrzałam błękitne oczy dziewczynki, resztki lakieru na paznokietkach. Ładną spinkę w potarganych włosach. Słomkowych. I znów w serce wkradło się współczucie. Cholera jasna! Kiedyś się wykończę...
I nie, nie dramatyzuję. Wiem, że dziewczynce nie działa się krzywda, ale wierzcie mi, że nie była też wcale szczęśliwa. Nie miała się z kim bawić. Spoglądała się na inne dziewczynki, ale nie miała odwagi podejść. Z braku laku, zaczepiła mnie.
Zbudowałyśmy z gigantycznych klocków mur. Potem Aguśka zbudowała piramidę. A jaka sprytna przy tym się okazała! Na prawdę fajna dziewczynka. To nic, że grubiutka. Słodka niebywale.
I nawet podeszła do niej dwójka dzieci. Ja się wycofałam. I już było tak fajnie, wesoło. Kiedy po dzieci przyszli rodzice. Pobiegły bez pożegnania. A Agnieszka stała z tym klockiem w opuszczonej ręce i patrzyła smutnymi oczami.
Zagadałam ją i dokończyłyśmy budowlę.
Ale i nam skończył się wkrótce czas. I musiałam pożegnać tą przemiłą pięciolatkę...
A serce mnie wtedy bolało barrrrrdzo.
O wiele bardziej, niż bark i ramię...
czwartek, 1 listopada 2012
Trzy godziny rozłąki.
Matka przyjeżdża po Syna swego do dziadków. Mały zajęty buszowaniem w pokoju dwunastoletniego wujka, nie zwraca za bardzo na matkę uwagi.
W końcu zostaje przyniesiony do holu. Rozdziawiony ma przy tym buziaczek. Matka uradowana, że to na z nią powitanie.
Kucha. Bo oto Synu pysia wystawia do babci na pożegnalne całuskowanie.
Babcia mówi - Cześć Nacio. - Cieś - Synu odpowiada, całusa babce sprzedając pysiem otwartym.
Matka gały wybałusza. - Żółwik - mówi dziadzio i pięść do malucha wyciąga.
Bobas piąstką niezgrabnie zaciśniętą, w dziadkową - bach i - Duwi. - dodaje.
Matka - Szczęka w dół, z hukiem uderza o kolana.
Toż to już nie dzidziol, jeno chłopak dorosły...
W końcu zostaje przyniesiony do holu. Rozdziawiony ma przy tym buziaczek. Matka uradowana, że to na z nią powitanie.
Kucha. Bo oto Synu pysia wystawia do babci na pożegnalne całuskowanie.
Babcia mówi - Cześć Nacio. - Cieś - Synu odpowiada, całusa babce sprzedając pysiem otwartym.
Matka gały wybałusza. - Żółwik - mówi dziadzio i pięść do malucha wyciąga.
Bobas piąstką niezgrabnie zaciśniętą, w dziadkową - bach i - Duwi. - dodaje.
Matka - Szczęka w dół, z hukiem uderza o kolana.
Toż to już nie dzidziol, jeno chłopak dorosły...
wtorek, 30 października 2012
Kombinezon poszukiwany.
Przez ostatnich kilka dni zwiedziłam większość sklepów dziecięcych w naszym mieście.
Bezowocnie.
Wnioski mam dwa: albo wszystkim producentom na mózg padło, bo zimowe kombinezony, które powinny zabezpieczać dzieciaki przed mrozami, produkują na kształt wiatrem podszytych wiatrówek. Albo to ze mną jest coś nie tak, nie w temacie jakoś jestem i nie wiem, że w tej "cieniźnie" jest jakaś filozofia ukryta i logika.
Tak czy inaczej zimnica straszna nadeszła, a przez brak odzienia odpowiedniego wydajność nasza spacerowa niestety znacznie spadła, bo kurtałka do obahutania chłopca małego wydaje aktualnie się mało adekwatna.
Allegro przeryłam też w desperacji, choć tutaj pomacać się przecież nie da. Ale i tak nic w oko nie wpadłszy.
No i nagle objawienia doznałam, że może Wy mi podpowiecie. A może nawet ktoś ma z drugiej ręki do odsprzedania?
Czekam na linki i inne podpowiedniki.
Kombinezon chłopięcy w rozm. 80/86 poszukiwany;-)
Bezowocnie.
Wnioski mam dwa: albo wszystkim producentom na mózg padło, bo zimowe kombinezony, które powinny zabezpieczać dzieciaki przed mrozami, produkują na kształt wiatrem podszytych wiatrówek. Albo to ze mną jest coś nie tak, nie w temacie jakoś jestem i nie wiem, że w tej "cieniźnie" jest jakaś filozofia ukryta i logika.
Tak czy inaczej zimnica straszna nadeszła, a przez brak odzienia odpowiedniego wydajność nasza spacerowa niestety znacznie spadła, bo kurtałka do obahutania chłopca małego wydaje aktualnie się mało adekwatna.
Allegro przeryłam też w desperacji, choć tutaj pomacać się przecież nie da. Ale i tak nic w oko nie wpadłszy.
No i nagle objawienia doznałam, że może Wy mi podpowiecie. A może nawet ktoś ma z drugiej ręki do odsprzedania?
Czekam na linki i inne podpowiedniki.
Kombinezon chłopięcy w rozm. 80/86 poszukiwany;-)
sobota, 27 października 2012
Matka inwestuje w siebie.
Jeszcze niedawno, kiedy słyszałam, że urlop macierzyński to wyjątkowy czas, kiedy kobieta może w końcu zacząć inwestować w siebie, dostawałam konwulsji i wścieku macicy. W najlepszym przypadku - ataku panicznego śmiechu.
Jasne. - myślałam.- Ja na urlopie macierzyńskim byłam jednym, wielkim, chodzącym cycem. Spasionym do tego i uwiązanym do małego krzykacza. Cyc ten nie miał czasu umyć zębów, nie mówiąc już o włosach, które należałoby jeszcze wysuszyć, a to już by było za dużo...
Oj, jakże wkurzały mnie teksty, że świeżo upieczone mamy, dzięki temu, że nie muszą iść do pracy, mogą rozpocząć naukę włoskiego, czy w końcu pojeździć sobie na rowerku stacjonarnym. Zła byłam, że hej!
Bo zazdrość mnie zżerała... Że ja tak nie mogę. Bo moje niemowlę śpi spokojnie najwyżej przez pół godziny. Bo muszę żonglować tą wolną chwilą i stale ważyć, która z rzeczy do zrobienia jest najważniejsza - zmycie obskubanego, tygodniowego lakieru z paznokci czy umycie naczyń...
W takim przypadku, moja inwestycja w siebie ograniczała się do higieny osobistej...A i to nie zawsze;-P
A TAMTE - wychylające się swą ambicją matki to MUSIAŁA być przecież ściema!
Aż nadszedł i mój czas... Nacio podrósł. Odkleił się od cyca ;-( A matka stopniowo zaczęła czerpać z życia coraz bardziej śmiało. Znalazł się też czas, aby móc rozpocząć inwestować w siebie.
Najpierw fitness. Stał się miłością, oderwaniem od codzienności, od dzieciątka, możliwością zresetowania mózgu, nabrania dystansu w emocjach.
A ostatnio wybrałam się na warsztaty plastyczne. Tak! Plastyczne! Bo zawsze chciałam, a nigdy nie było jak.
Szkoda tylko, że kiedy z radochą nieskrywaną opowiadałam o tym kilku znajomym mamom, to patrzyły na mnie jak na ufo. Dokładnie jak ja, na TAMTE babki, które na urlopie macierzyńskim znalazły czas na naukę włoskiego...;-)
Jasne. - myślałam.- Ja na urlopie macierzyńskim byłam jednym, wielkim, chodzącym cycem. Spasionym do tego i uwiązanym do małego krzykacza. Cyc ten nie miał czasu umyć zębów, nie mówiąc już o włosach, które należałoby jeszcze wysuszyć, a to już by było za dużo...
Oj, jakże wkurzały mnie teksty, że świeżo upieczone mamy, dzięki temu, że nie muszą iść do pracy, mogą rozpocząć naukę włoskiego, czy w końcu pojeździć sobie na rowerku stacjonarnym. Zła byłam, że hej!
Bo zazdrość mnie zżerała... Że ja tak nie mogę. Bo moje niemowlę śpi spokojnie najwyżej przez pół godziny. Bo muszę żonglować tą wolną chwilą i stale ważyć, która z rzeczy do zrobienia jest najważniejsza - zmycie obskubanego, tygodniowego lakieru z paznokci czy umycie naczyń...
W takim przypadku, moja inwestycja w siebie ograniczała się do higieny osobistej...A i to nie zawsze;-P
A TAMTE - wychylające się swą ambicją matki to MUSIAŁA być przecież ściema!
Aż nadszedł i mój czas... Nacio podrósł. Odkleił się od cyca ;-( A matka stopniowo zaczęła czerpać z życia coraz bardziej śmiało. Znalazł się też czas, aby móc rozpocząć inwestować w siebie.
Najpierw fitness. Stał się miłością, oderwaniem od codzienności, od dzieciątka, możliwością zresetowania mózgu, nabrania dystansu w emocjach.
A ostatnio wybrałam się na warsztaty plastyczne. Tak! Plastyczne! Bo zawsze chciałam, a nigdy nie było jak.
Szkoda tylko, że kiedy z radochą nieskrywaną opowiadałam o tym kilku znajomym mamom, to patrzyły na mnie jak na ufo. Dokładnie jak ja, na TAMTE babki, które na urlopie macierzyńskim znalazły czas na naukę włoskiego...;-)
A na warsztatach wykonałam taki oto właśnie zegar. Nie w moim guście trochę takie kwiaciory, ale od czegoś trzeba zacząć;-)
Technika decoupage.
Technika decoupage.
Są też spękania, ale trochę nie wyszły, więc ich nie widać...Może to i dobrze;-P
Chętnym, mieszkającymw moim rejonie podpowiadam, że warsztaty owe znajdziecie TU.
Chętnym, mieszkającymw moim rejonie podpowiadam, że warsztaty owe znajdziecie TU.
środa, 24 października 2012
Wyprowadzeni...
A my wyprowadzeni. Z domu naszego. Ukochanego.
Remontujemy w końcu, a że to kuchnia, to nijak nie było można przepękać "w"...
Strasznie dużo się dzieje. Młyn totalny z nieogarem połączony. Chyba nie lubię...
I mimo, że siostra moja ze szwagrem przekochanym pod dach nas przyjęli, bezdomność budzi lęk jakiś nieokiełznany...
Ale teraz chciałam jeszcze o czymś innym.
Otóż poznałam kiedyś sąsiada siostry mojej, którego nie poznać się po prostu nie dało.
Dziewięćdziesięcio kilku letni przemiły Pan. Kilka razy dziennie spacerował ze swoim olbrzymim psem pasterskim - owczarkiem podhalańskim. On powolutku i pies powolutku.
Potem pies szedł już wolniej od swego pana...
Z czasem Pana widywałam spacerującego już samotnie. Tak, jak poprzednio, w kierunku lasu ale w pojedynkę...
Kilka razy zagadałam, bo wszyscy zagadywali. Zupełnie, jakby Dzidziuś znał pół osiedla... No nie można było w milczeniu przejść obok.
Dziadziuś opowiedział mi pewnego dnia, jak to poznał swoją żonę.
"Żoneczka moja, to taka dziewczynka moja kochana byla, a sliczna..." - mówił o niej, zaciągając po lwowsku. Potem powiedział, że to już rok, jak zmarła... Oczy miał wtedy szkliste...
A ja dopiero poskładałam fakty - pies zdechł z tęsknoty, niedaleko po śmierci swej pani... A Dziadziuś wychodził na samotne spacery, żeby choć przez trochę być wśród ludzi.
Dziadziuś ten jest jednym z niewielu ludzi o tak czystym i gołębim sercu. To, w jaki sposób opowiadał o swojej żonie, dzieciach, życiu, w jaki sposób zwracał się do mojego Natanka, tego nie da się opisać. Przeurocza, przekochana osoba...
Dzisiaj wybraliśmy się popołudniu z moim synciem na spacer. Długi. Żeby choć przez chwilę złapać trochę normalności, równowagi. Gdy wracaliśmy, był już zmrok. Przechodziłam pod oknami Dziadziusia. W kuchni zapalone światło. Widać skrawek siwiutkiej głowy. Dziadziuś pewnie jadł kolację. Sam...
Ścisnęło mnie. Odwróciłam wzrok. Złapałam oddech i spojrzałam jeszcze raz. W środku bardzo zabolało...
A przez głowę przemknęła myśl.
Że ja jest w samym środku swego życia. Może i w młynie, ale jakim cudownym. W młynie prowadzącym do cudownej zmiany. Codziennie doświadczam pełni szczęścia. Szczęścia, które dzielę z moim ukochanym i z moim cudownym synkiem. Razem cieszymy się życiem i czerpiemy z niego pełnymi garściami. Może i bezdomnie przez chwilę, ale jacy RAZEM.
A Dziadziuś...Dziadziuś ma już to wszystko za sobą. Nosi w swoim sercu wszystkie ciepłe wspomnienia. Swoją żonę...Swojego psa... Na pewno strasznie tęskni. Zwłaszcza w takie wieczory, jak ten, kiedy w pustym domu, powoli, w samotności je kolację...
Remontujemy w końcu, a że to kuchnia, to nijak nie było można przepękać "w"...
Strasznie dużo się dzieje. Młyn totalny z nieogarem połączony. Chyba nie lubię...
I mimo, że siostra moja ze szwagrem przekochanym pod dach nas przyjęli, bezdomność budzi lęk jakiś nieokiełznany...
Ale teraz chciałam jeszcze o czymś innym.
Otóż poznałam kiedyś sąsiada siostry mojej, którego nie poznać się po prostu nie dało.
Dziewięćdziesięcio kilku letni przemiły Pan. Kilka razy dziennie spacerował ze swoim olbrzymim psem pasterskim - owczarkiem podhalańskim. On powolutku i pies powolutku.
Potem pies szedł już wolniej od swego pana...
Z czasem Pana widywałam spacerującego już samotnie. Tak, jak poprzednio, w kierunku lasu ale w pojedynkę...
Kilka razy zagadałam, bo wszyscy zagadywali. Zupełnie, jakby Dzidziuś znał pół osiedla... No nie można było w milczeniu przejść obok.
Dziadziuś opowiedział mi pewnego dnia, jak to poznał swoją żonę.
"Żoneczka moja, to taka dziewczynka moja kochana byla, a sliczna..." - mówił o niej, zaciągając po lwowsku. Potem powiedział, że to już rok, jak zmarła... Oczy miał wtedy szkliste...
A ja dopiero poskładałam fakty - pies zdechł z tęsknoty, niedaleko po śmierci swej pani... A Dziadziuś wychodził na samotne spacery, żeby choć przez trochę być wśród ludzi.
Dziadziuś ten jest jednym z niewielu ludzi o tak czystym i gołębim sercu. To, w jaki sposób opowiadał o swojej żonie, dzieciach, życiu, w jaki sposób zwracał się do mojego Natanka, tego nie da się opisać. Przeurocza, przekochana osoba...
Dzisiaj wybraliśmy się popołudniu z moim synciem na spacer. Długi. Żeby choć przez chwilę złapać trochę normalności, równowagi. Gdy wracaliśmy, był już zmrok. Przechodziłam pod oknami Dziadziusia. W kuchni zapalone światło. Widać skrawek siwiutkiej głowy. Dziadziuś pewnie jadł kolację. Sam...
Ścisnęło mnie. Odwróciłam wzrok. Złapałam oddech i spojrzałam jeszcze raz. W środku bardzo zabolało...
A przez głowę przemknęła myśl.
Że ja jest w samym środku swego życia. Może i w młynie, ale jakim cudownym. W młynie prowadzącym do cudownej zmiany. Codziennie doświadczam pełni szczęścia. Szczęścia, które dzielę z moim ukochanym i z moim cudownym synkiem. Razem cieszymy się życiem i czerpiemy z niego pełnymi garściami. Może i bezdomnie przez chwilę, ale jacy RAZEM.
A Dziadziuś...Dziadziuś ma już to wszystko za sobą. Nosi w swoim sercu wszystkie ciepłe wspomnienia. Swoją żonę...Swojego psa... Na pewno strasznie tęskni. Zwłaszcza w takie wieczory, jak ten, kiedy w pustym domu, powoli, w samotności je kolację...
sobota, 20 października 2012
Tyłek.
Plac zabaw. Sobotnie popołudnie. Synu mocno zafascynowany dziećmi. Taka różnorodność zachowań, wyglądu, dźwięków. Jako typowy syn typowej kury domowej chłopczyk jest zachwycony.
Matka obserwuje. Z daleka. Teren w miarę bezpieczny, a maluch powinien choć czasem poczuć powiew wolności. Przestrzeń. Takie jest moje zdanie.
Dwóch chłopców zjeżdża ze zjeżdżalni. Synu obserwuje tych starszych lekko z ukrycia. Chłopaki zjeżdżają na brzuchu. Po pierwszym brzusznym wylądowaniu, daje się słyszeć: "Na tyłku!!! Zjeżdżaj na tyłku!".
"Naaaa tyłku Fabian!"- poprawia druga.
TYŁEK ów zabrzmiał na całym placu. Wpadł szybko w moje ucho. Zaświdrował intensywnie i pozostawił wszechogarniający niesmak. I zgrzyt.
TYŁEK - jakiż to ohydny wyraz. To już dupa - lepiej brzmi. Trochę tak zawadiacko, pikantnie. Tylko, że nie w stosunku do dziecka ofkors.
"Pupa" - ładnie brzmi. Oooo. "Na pupie zjeżdżaj kochanie!" - o ileż lepiej! Pupcia. Pupeczka. Pupciunia. Ładnie. Ale tyłek?! Do cholery?!
Tak. Mimo, że ukończyłam filologię polską, przeklinam. Walę czasem takim mięchem, że sama siebie zawstydzam. Lubię. Potrzebuję. Bo przekleństwa dobrze i z głową użyte fajne są. I potrzebne niezwykle. Zwłaszcza jak się jest gadułą o intensywnym temperamencie. ALE NIGDY W STOSUNKU DO DZIECKA!!! PRZY - czasem się zdarzy. Rzadziej niż częściej. Ale DO - nigdy!!! Nie wolno! Koniec i kropka.
Tyłek. Niby nie przekleństwo. Ale wyraz podobnie brzydko brzmiący. I nie chcę, aby mój synu mówił "Mamo mogę zjechać na tyłku?", tak samo, jak "Mamo k.....a daj mi pić!".
Może i mam jakiegoś lingwistycznego fioła, że takie tyłkowe klimaty nadal mnie wkurzają.
Mimo, że moja poprawność językowa zatarła się już przy ponad dwuletnim szorowaniu garów i podłogi...
Matka obserwuje. Z daleka. Teren w miarę bezpieczny, a maluch powinien choć czasem poczuć powiew wolności. Przestrzeń. Takie jest moje zdanie.
Dwóch chłopców zjeżdża ze zjeżdżalni. Synu obserwuje tych starszych lekko z ukrycia. Chłopaki zjeżdżają na brzuchu. Po pierwszym brzusznym wylądowaniu, daje się słyszeć: "Na tyłku!!! Zjeżdżaj na tyłku!".
"Naaaa tyłku Fabian!"- poprawia druga.
TYŁEK ów zabrzmiał na całym placu. Wpadł szybko w moje ucho. Zaświdrował intensywnie i pozostawił wszechogarniający niesmak. I zgrzyt.
TYŁEK - jakiż to ohydny wyraz. To już dupa - lepiej brzmi. Trochę tak zawadiacko, pikantnie. Tylko, że nie w stosunku do dziecka ofkors.
"Pupa" - ładnie brzmi. Oooo. "Na pupie zjeżdżaj kochanie!" - o ileż lepiej! Pupcia. Pupeczka. Pupciunia. Ładnie. Ale tyłek?! Do cholery?!
Tak. Mimo, że ukończyłam filologię polską, przeklinam. Walę czasem takim mięchem, że sama siebie zawstydzam. Lubię. Potrzebuję. Bo przekleństwa dobrze i z głową użyte fajne są. I potrzebne niezwykle. Zwłaszcza jak się jest gadułą o intensywnym temperamencie. ALE NIGDY W STOSUNKU DO DZIECKA!!! PRZY - czasem się zdarzy. Rzadziej niż częściej. Ale DO - nigdy!!! Nie wolno! Koniec i kropka.
Tyłek. Niby nie przekleństwo. Ale wyraz podobnie brzydko brzmiący. I nie chcę, aby mój synu mówił "Mamo mogę zjechać na tyłku?", tak samo, jak "Mamo k.....a daj mi pić!".
Może i mam jakiegoś lingwistycznego fioła, że takie tyłkowe klimaty nadal mnie wkurzają.
Mimo, że moja poprawność językowa zatarła się już przy ponad dwuletnim szorowaniu garów i podłogi...
środa, 17 października 2012
"W kuchni można wszystko" - oł je!
Drogie kury domowe!!! I te niedomowe też!
Dzisiaj polecić Wam coś chciałam.
A wszystko w związku z moim brakiem weny kulinarnej. Umiejętności brak od zawsze, ale jak do tego weny brakuje, to już istna d....a prawdziwa.
I tak oto zastanawiawszy się nad obiadem jutrzejszym, co go rano ekspresem na kolanie ukręcić muszę, zanim na swoje wstępne pół etatu z domu wyjdę, przypomniałam sobie, że kiedyś Anna M. polecała takiegoż oto bloga kulinarnego KLIK .
Weszłam, "w obiadach pogrzebałam" i usiadłam. Aaaa, szczena mi jeszcze opadła z hukiem uderzając o kolana. Czad!
Nazw produktów około połowy nie kumam wcale. Nie wiem nawet, gdzie mogłabym je zakupić...
Ale potrawy proponowane oraz zdjęcia cuuudownie je eksponujące to dzieła prawdziwe. I przysięgam, że gdyby ktoś TAK mnie karmił... To na bank:
1.w końcu bym się wyzwoliła i przestałabym liczyć kalorie
2.całowałabym owego ktosia po stopach - przysięgam!
3. był/aby moim dozgonnym idolem.
Mistrzostwo świata! Chciałabym choćby potrafić ugotować jajka, jak autorka tegoż bloga... Bo na bank są super!
wtorek, 16 października 2012
Post dziękczynny;-P
Dzięki Ci Panie za bajki w telewizji!!!
Oj dzięki Ci!
Za Małpkę Dżordża, która jest tak strasznie sympatyczna, że mogę pospać rano godzinę dłużej. Jak to cudownie, że pani planer w Mini Mini zaplanował dwa odcinki pod rząd. Na ban jest kobietą i do tego na 200 procent matką. Małego dziecka.
Dziękuję także za Świnkę Pepę, z całą jej pokraczną rodzinką, bo dzięki nim miałam szansę w spokoju ugotować dzisiaj pomidorówkę i przyrządzić polędwiczki wieprzowe.
No i nie wspomnę nawet o Strażaku Samie i Elmie, którzy pomogli przetrwać nam jakże drażliwy czas, gdy wyrzynał się ostatnio jeden z zębów. Tych dużych... Prawdziwy gigant się wyrżnął... A dzięki ów Strażakowi , matka miała szansę nie palnąć sobie w łeb.
A tak trochę poważniej, to zanim urodziłam synka, miałam mocne postanowienie, że moje dziecko NA PEWNO nie będzie oglądało kreskówek. Oj nie! Nie będzie jednym z tych dzieciaków, wychowywanym przez bajkowe potworki. Ono w ogóle nie będzie oglądało telewizji. NA PEWNO!
Jednak tak, jak wiele moich teorii i tak padła w praktyce.
Tak.
Włączam mojemu maluchowi bajki.
Bo lubi je oglądać. Bo piszczy i klaszcze w ręce, gdy na ekranie pojawia się Dżordż. Bo mam wówczas chwilę, żeby ogarnąć najpilniejsze tematy. Bo mogę wstać o godzinę później. Bo bez nich nie byłoby szansy na ugotowanie w spokoju obiadu (era zachwytu garami i innymi gadżetami kuchennymi już dawno bezpowrotnie minęła).Bo klocki, samochodziki i inne zabawki też czasem dziecku się nudzą. Bo jesienią nie zawsze można pójść na spacer. Bo w końcu mam szansę przez pół godziny usiąść na tyłku, a nawet ciągiem poleżeć bezczynnie i wyprostować kręgosłup.
Ale.
Staram się w temacie tym pilnować i nie przesadzać. Nie jest o to trudno, bo i tak ZAWSZE mam wyrzuty sumienia... Choć biorąc rzecz na logikę, wiem, że dwie godziny w ciągu dnia, no czasem trzy, z przerwami oraz gruntownie dobrany repertuar, nie są w stanie w żaden sposób skrzywdzić mojego dziecka.
Dlatego mimo, mych wyrzutów...
Dzięki Ci Panie!
środa, 10 października 2012
Tylko tata pomoże!
Wieczór. W końcu.
Dziecię z wydętym bebzolkiem. Marudzi. Stęka.
"Mamooooo" powtórzone po raz sześćsetosiemdziesiątydrugi słowiczym, słodkim, dziecięcym głosikiem połączone z uwieszeniem u maminej nogi, podczas, gdy Ona stara się ogarnąć kuchenny bajzel, to mieszanka wybuchowa.
Matka czuje, że za chwilę dostanie stu stopni. Wykipi. Wystrzeli w kosmos i na końcu wybuchnie, rozpadając się na tysiąc części.
Resztkami zdrowego rozsądku stara się znaleźć rozwiązanie tej jakże patowej sytuacji.
"Przecież on płacze, bo coś mu dolega - kobieto!!! Ogarnij się!I spokojnie, tylko spokojnie" - kołacze się po zmęczonej matczynej łepetynie.
Nagle słychać...
Bączydło konkretne. Woń też...
Biedak.
Jak by tu mu ulżyć...
Espumisan! Przecież gdzieś jeszcze powinien być...
Jest! Koło ratunkowe. Cudowne! Espumisanie ratuj nas!!!Mnie ratuj! Od zwariowania. Od eksplodowania.
Jednak to nie takie proste.
Na samą myśl, jak będzie wyglądała scena zaaplikowania potomkowi ów kropli, matkę przechodzi dreszcz.
To będzie gwóźdź do trumny. Już to widzę - dziecię w ryk, wygina się jak struna, siarczyście pluje kroplami, resztki zeskrobując sobie z języka palcami. Po czym wyciera w... Matkę swą. Matka wybucha.
O nie! Tego nie zniosę!
Ale zaraz, zaraz. Jest jeszcze jedno rozwiązanie.
TATA. Tata da radę. Zawsze daje. Nie wiem, jak On to robi, staram się nie patrzeć, żeby się nie wkurzać. Że nie po mojemu...
Wręczyła zatem matka ojcu syna swego strzykawkę z kroplami. Tata z synem udał się do sypialni. Następnie tata wrócił z sypialni z uśmiechniętym synem i pustą strzykawką.
Matka oniemiała.
Więc znów mu się udało. Skubany.
Dzięki Ci Panie. Alleluja! Teraz to już jakoś damy radę!
"Jesteś moim idolem"- wyznała mężowi ...
;-P
Dziecię z wydętym bebzolkiem. Marudzi. Stęka.
"Mamooooo" powtórzone po raz sześćsetosiemdziesiątydrugi słowiczym, słodkim, dziecięcym głosikiem połączone z uwieszeniem u maminej nogi, podczas, gdy Ona stara się ogarnąć kuchenny bajzel, to mieszanka wybuchowa.
Matka czuje, że za chwilę dostanie stu stopni. Wykipi. Wystrzeli w kosmos i na końcu wybuchnie, rozpadając się na tysiąc części.
Resztkami zdrowego rozsądku stara się znaleźć rozwiązanie tej jakże patowej sytuacji.
"Przecież on płacze, bo coś mu dolega - kobieto!!! Ogarnij się!I spokojnie, tylko spokojnie" - kołacze się po zmęczonej matczynej łepetynie.
Nagle słychać...
Bączydło konkretne. Woń też...
Biedak.
Jak by tu mu ulżyć...
Espumisan! Przecież gdzieś jeszcze powinien być...
Jest! Koło ratunkowe. Cudowne! Espumisanie ratuj nas!!!Mnie ratuj! Od zwariowania. Od eksplodowania.
Jednak to nie takie proste.
Na samą myśl, jak będzie wyglądała scena zaaplikowania potomkowi ów kropli, matkę przechodzi dreszcz.
To będzie gwóźdź do trumny. Już to widzę - dziecię w ryk, wygina się jak struna, siarczyście pluje kroplami, resztki zeskrobując sobie z języka palcami. Po czym wyciera w... Matkę swą. Matka wybucha.
O nie! Tego nie zniosę!
Ale zaraz, zaraz. Jest jeszcze jedno rozwiązanie.
TATA. Tata da radę. Zawsze daje. Nie wiem, jak On to robi, staram się nie patrzeć, żeby się nie wkurzać. Że nie po mojemu...
Wręczyła zatem matka ojcu syna swego strzykawkę z kroplami. Tata z synem udał się do sypialni. Następnie tata wrócił z sypialni z uśmiechniętym synem i pustą strzykawką.
Matka oniemiała.
Więc znów mu się udało. Skubany.
Dzięki Ci Panie. Alleluja! Teraz to już jakoś damy radę!
"Jesteś moim idolem"- wyznała mężowi ...
;-P
wtorek, 9 października 2012
Tęsknić za marzeniem.
Pamiętam to uczucie do dziś. Pamiętam tę późną noc, gdy zasnąć nie dawał stres nazbierany z codzienności. Ciemny pokój. Cisza. Ukochany po drugiej stronie łóżka oddychał spokojnie. Spał.
A ja...
Ja tęskniłam. Tęskniłam bardzo. I choć niczego jeszcze nie było. Brzuszka nawet ciążowego. Ani ziarenka tyci w środku.
Myślałam o moim przyszłym dziecku i tęskniłam za nim z całych sił. Nie można tęsknić za kimś, kogo nie ma?
A ja Wam mówię, że ja tęskniłam. Całkowicie szczerze i bardzo mocno...
Od pewnego czasu pojawiło się podobne uczucie, które stopniowo się wzmaga i rozwija.
Przyznam się, że nawet momentami mi głupio. Czuję się trochę jak zdrajca. Bo przecież Natanek sam jeszcze jak dzidziuś. I malusi taki. I ciągle jeszcze niesamodzielny. No bobasek ciupciuni.
A ja tu o Innym. Jednak dzieje się to jakby na zupełnie innej płaszczyźnie. Niezależnie od tego jak strasznie kocham i ubóstwiam mego pierworodnego.Natanek, moja miłość do niego i nasz teraźniejszy świat to jedno.
Ale równolegle kiełkuje we mnie matczyne pragnienie drugiego dziecka. Drugiej magicznej ciąży. Drugiego porodu. Drugiego maluszka tak maleńkiego, że aż dech zapiera w piersi z zachwytu.
I wiecie co? Powiem Wam jeszcze w zaufaniu, że strasznie dobrze mi na tym etapie mojego życia. Jako kobieta cudownie czuję się w roli matki. Uwielbiam spędzać życie na pielęgnowaniu mojego dziecka. Powiem więcej...W tej chwili mam wrażenie, że nie ma na świecie fajniejszego zajęcia, niż dbanie o nasze ognisko. Rodzinę. Dom. Dlatego czuję, że potrzebuję więcej.
Tylko, że jeszcze muszę być cierpliwa. Musze poczekać.
I choć wiem, że wiele z Was cudownie daje sobie radę z dwójką takich maluszków. Że da się.
Ja chcę poczekać. Aż mój synek będzie gotów. Aż będę mogła w pełni tak samo nasycić się tym całym cudem, jak za pierwszym razem.
PS. Więc droga - JA,
Jeśli minęło już trochę czasu i coś się zmieniło w Twoim-Moim rozumowaniu, sytuacji, to wiedz, że nie ma w życiu nic cudowniejszego jak wydanie na świat i posiadanie dziecka....
A ja...
Ja tęskniłam. Tęskniłam bardzo. I choć niczego jeszcze nie było. Brzuszka nawet ciążowego. Ani ziarenka tyci w środku.
Myślałam o moim przyszłym dziecku i tęskniłam za nim z całych sił. Nie można tęsknić za kimś, kogo nie ma?
A ja Wam mówię, że ja tęskniłam. Całkowicie szczerze i bardzo mocno...
Od pewnego czasu pojawiło się podobne uczucie, które stopniowo się wzmaga i rozwija.
Przyznam się, że nawet momentami mi głupio. Czuję się trochę jak zdrajca. Bo przecież Natanek sam jeszcze jak dzidziuś. I malusi taki. I ciągle jeszcze niesamodzielny. No bobasek ciupciuni.
A ja tu o Innym. Jednak dzieje się to jakby na zupełnie innej płaszczyźnie. Niezależnie od tego jak strasznie kocham i ubóstwiam mego pierworodnego.Natanek, moja miłość do niego i nasz teraźniejszy świat to jedno.
Ale równolegle kiełkuje we mnie matczyne pragnienie drugiego dziecka. Drugiej magicznej ciąży. Drugiego porodu. Drugiego maluszka tak maleńkiego, że aż dech zapiera w piersi z zachwytu.
I wiecie co? Powiem Wam jeszcze w zaufaniu, że strasznie dobrze mi na tym etapie mojego życia. Jako kobieta cudownie czuję się w roli matki. Uwielbiam spędzać życie na pielęgnowaniu mojego dziecka. Powiem więcej...W tej chwili mam wrażenie, że nie ma na świecie fajniejszego zajęcia, niż dbanie o nasze ognisko. Rodzinę. Dom. Dlatego czuję, że potrzebuję więcej.
Tylko, że jeszcze muszę być cierpliwa. Musze poczekać.
I choć wiem, że wiele z Was cudownie daje sobie radę z dwójką takich maluszków. Że da się.
Ja chcę poczekać. Aż mój synek będzie gotów. Aż będę mogła w pełni tak samo nasycić się tym całym cudem, jak za pierwszym razem.
PS. Więc droga - JA,
Jeśli minęło już trochę czasu i coś się zmieniło w Twoim-Moim rozumowaniu, sytuacji, to wiedz, że nie ma w życiu nic cudowniejszego jak wydanie na świat i posiadanie dziecka....
niedziela, 7 października 2012
Czytać ludzi.
Lubię pojechać z moim synkiem na deptak. Bierzemy wózek, żeby było łatwiej, spokojniej. Wsiadamy w autobus.
Zwłaszcza jesienią jest wyjątkowo przyjemnie. Otulam mojego bobasa cieplutko. Kupujemy gorącą kawkę na wynos dla mamy. I wafelka do lodów dla syna. Zawsze w tej samej kawiarni.
A potem spacerujemy. Syn obserwuje.
Ja też. Uwielbiam to. Uwielbiam oglądać ludzi.
Dzieci. Czy ładne. Czy śmieszne. Czy zadbane. Czy biedne. Rozmyślam. Porównuję.
Kobiety. Podziwiam. Podpatruję. Też bym tak chciała. Torebkę taką. Okulary. Buty.
Starszych ludzi.
Przejście dla pieszych. Mężczyzna na przeciwko. Stary. Ubogi. Patrzę w oczy. Błękitne.
Pomarszczone nieszczęściem. Smutne.
Biorę to nieszczęście, tę zgryzotę. Wnika we mnie. W głowę. W serce. Boli...
Tak mam. Bardzo często tego doświadczam. Czasami czuję, że pochłaniam z ulicy całe nieszczęście świata. Z tych ludzi.
I noszę w sobie...
PS. I obiecany cytat z Jill Smokler ;-P
"Istnieją na tym świecie dwa typy matek. Pierwszy to te, które przygotowują zdrowe posiłki dla całej rodziny, jednakowe dla wszystkich. Typ drugi dba osobno o żołądki dzieci i dorosłych. Jasne jest, który sposób żywienia należy do właściwych. Ja oczywiście zaliczam się do matek, które przygotowują posiłki według jednej zrównoważonej diety, obfitującej w błonnik i warzywa, a cała moja rodzina pochłania wszystko, co podam, z wielkim apetytem.
Taaa, jasne. Taką matką powinnam być. I taką z pewnością jestem w jakimś świecie równoległym, gdzie nie jestem uzależniona od kawy, uwielbiam robić pompki i codziennie biorę prysznic. W naszej rzeczywistości dzieci jadają posiłki przygotowane ze składników o których wiem, że na pewno zostaną zjedzone, a nie z tego, na co wybrzydzają..."
Zwłaszcza jesienią jest wyjątkowo przyjemnie. Otulam mojego bobasa cieplutko. Kupujemy gorącą kawkę na wynos dla mamy. I wafelka do lodów dla syna. Zawsze w tej samej kawiarni.
A potem spacerujemy. Syn obserwuje.
Ja też. Uwielbiam to. Uwielbiam oglądać ludzi.
Dzieci. Czy ładne. Czy śmieszne. Czy zadbane. Czy biedne. Rozmyślam. Porównuję.
Kobiety. Podziwiam. Podpatruję. Też bym tak chciała. Torebkę taką. Okulary. Buty.
Starszych ludzi.
Przejście dla pieszych. Mężczyzna na przeciwko. Stary. Ubogi. Patrzę w oczy. Błękitne.
Pomarszczone nieszczęściem. Smutne.
Biorę to nieszczęście, tę zgryzotę. Wnika we mnie. W głowę. W serce. Boli...
Tak mam. Bardzo często tego doświadczam. Czasami czuję, że pochłaniam z ulicy całe nieszczęście świata. Z tych ludzi.
I noszę w sobie...
PS. I obiecany cytat z Jill Smokler ;-P
"Istnieją na tym świecie dwa typy matek. Pierwszy to te, które przygotowują zdrowe posiłki dla całej rodziny, jednakowe dla wszystkich. Typ drugi dba osobno o żołądki dzieci i dorosłych. Jasne jest, który sposób żywienia należy do właściwych. Ja oczywiście zaliczam się do matek, które przygotowują posiłki według jednej zrównoważonej diety, obfitującej w błonnik i warzywa, a cała moja rodzina pochłania wszystko, co podam, z wielkim apetytem.
Taaa, jasne. Taką matką powinnam być. I taką z pewnością jestem w jakimś świecie równoległym, gdzie nie jestem uzależniona od kawy, uwielbiam robić pompki i codziennie biorę prysznic. W naszej rzeczywistości dzieci jadają posiłki przygotowane ze składników o których wiem, że na pewno zostaną zjedzone, a nie z tego, na co wybrzydzają..."
piątek, 5 października 2012
Mucha z gatunku gustownych...
Nie wiem dlaczego tak się stało, ale stało się.
Nie udokumentowałam wesela mojej siostry.
A nie może tak przecież być, żeby synek mój, kiedyś jako ogromny przystojniak, czytający zapiski swej matki, nie natknął się na zdjęcia dokumentujące jego iście urokliwą osóbkę w swej pierwszej musze gustownej wysoce;-)
Bo gustowna jest, chyba nie zaprzeczycie...
PS. A muchę uszyła nam na zamówienie cud-miód zdolniacha, której również i inne rozbrajające prace znajdziecie TU ;-)
Polecam i głowę kładę;-)
Nie udokumentowałam wesela mojej siostry.
A nie może tak przecież być, żeby synek mój, kiedyś jako ogromny przystojniak, czytający zapiski swej matki, nie natknął się na zdjęcia dokumentujące jego iście urokliwą osóbkę w swej pierwszej musze gustownej wysoce;-)
Bo gustowna jest, chyba nie zaprzeczycie...
Polecam i głowę kładę;-)
środa, 3 października 2012
Wyznania upiornej mamuśki
Jestem mamą z grupy " tych doświadczonych".
I bynajmniej nie chodzi tutaj, o doświadczone czyli mądre.
Doświadczone czyli doświadczyły wszelkich "uciech" macierzyństwa.
Kto "mnie czyta" od początku - ten wie.
Tym, którzy od niedawna dopiero, nakreślę, że wiem doskonale co znaczy, nie móc usiąść na pupie przez trzy tygodnie po porodzie. Wiem, co to sławne "nieprzespane noce" i pułapka pt. "Padasz na twarz ze zmęczenia, ale nie możesz iść spać, bo wyjec wyje". Nawet o czwartej nad ranem.
Wiem także, co znaczy nie móc przestać kołysać wózka na spacerze, bo inaczej rozlegnie się zeń niepożądany, upiorny dźwięk. Trzeba zatem chodzić do upadłego. Nie ma litości.
Wiem co to ząbkowanie, co już przez rok cały się wlecze...
Co to noszenie na rękach do kresy wytrzymałości, żeby tylko dziecię znów nie płakało.
Co to nie móc umyć rano zębów, ani się ubrać nawet, bo maluszka nie idzie na moment odłożyć...
I nie, wcale nie nauczyliśmy dziecka noszenia!!!Nosiliśmy, tuliliśmy, kołysaliśmy, bo nie dało się inaczej!Bo kolki upiorne były od pierwszej nocy w szpitalu!
Mimo tego wszystkiego NIGDY nie żałowałam, że jestem mamą. NIGDY. A nawet cień myśli takiej nigdy się u mnie nie pojawił. Bo przecież właśnie odkąd dałam życie mojemu synkowi, zaczęłam żyć naprawdę. Uwielbiam go nad życie i ubóstwiam totalnie. Jak nikogo innego na świecie.
Jednak.
Jednak bywały momenty, kiedy GO nie lubiłam. Czasami nawet bardzo.
Bywały momenty, kiedy uciekałam od Niego. Choćby na dwie godzinki. Żeby wziąć oddech, żeby od Niego odpocząć, żeby pobyć "bez".
Bywały momenty, kiedy stojąc w oknie, odliczałam minuty do powrotu męża. Kiedy marzyłam, żeby ktokolwiek przyszedł, tylko żebym nie była już z tym moim wyjcem;-) sama...
Zawsze potem dręczyły mnie wyrzuty sumienia. Że jestem słaba, że się nie spełniam, że prawdziwa kochająca matka nie powinna tak się zachowywać...
Aż trafiłam na "swoją".
Dostałam w prezencie książkę autorstwa amerykańskiej blogerki Jill Smokler pod tytułem "Wyznania upiornej mamuśki" (patrz TU).
Odkąd mój krasnal pojawił się na świecie raczej niewiele udało mi się przeczytać.
Tę książkę pochłonęłam w całości. A raczej pochłaniałam ogromnymi, pysznymi kęsami, niczym ukochany serniczek z kawusią. Pyyyyyychotka!
W końcu druga taka "kulawa w mamowaniu" jak ja! Tylko, że jeszcze do tego odważna, bo pisze o wszystkim bez strachu "jak to będzie wyglądało".
Oj wierzcie mi, nieraz podczas lektury miałam ochotę krzyknąć - O tak!Tak! Ja też tak właśnie miałam! Jak to cudownie, że nie tylko ja jestem taka złaaaaaaaa!
A do tego ten humor! Zawsze uwielbiałam towarzystwo mojej przyjaciółki najbardziej ze względu, na jej optymizm i poczucie humoru. Bo zawsze w ciężkich chwilach ciągnęła mnie do góry. Od tej pory moja przyjaciółka ma jednak jedną konkurentkę - Jill. Bo dzięki niej momentami boki zrywałam. A momentów tych było mnóstwo. Zwłaszcza, że pisze tak śmiesznie o tym, co obecnie mi najbliższe - macierzyństwie.
Żałuję tylko jednego. Mianowicie, że nie dostałam tej książki WTEDY.
Kiedy było najciężej...
PS.
Poniżej jeden z całego mnóstwa zabawnych cytatów, które sobie pozaznaczałam w trakcie czytania. Nie mogłam się zdecydować, więc stwierdziłam, że co jakiś czas będę Wam wrzucać kilka na poprawę humorku;-P
"Jeżeli nie jesteś wybrykiem natury, z którego nadprogramowe kilogramy odparowują w cudowny sposób, nadejdzie taki moment, już po urodzeniu dziecka, że zerkniesz w lustro i nie poznasz swojego odbicia. Pamiętam, gapiłam się na siebie prawie godzinę z mieszaniną odrazy, fascynacji i podziwu. A potem odwróciłam się bokiem i zawyłam. Brzuch można było zrozumieć, w końcu mieszkało w nim dziecko, jasne, musi wyglądać jak opona, z której zeszła część powietrza. Ale taka dupa???Na to nie było wytłumaczenia." ;-P
Polecam!!!Zapraszam!!!Ręczę głową!!!
I bynajmniej nie chodzi tutaj, o doświadczone czyli mądre.
Doświadczone czyli doświadczyły wszelkich "uciech" macierzyństwa.
Kto "mnie czyta" od początku - ten wie.
Tym, którzy od niedawna dopiero, nakreślę, że wiem doskonale co znaczy, nie móc usiąść na pupie przez trzy tygodnie po porodzie. Wiem, co to sławne "nieprzespane noce" i pułapka pt. "Padasz na twarz ze zmęczenia, ale nie możesz iść spać, bo wyjec wyje". Nawet o czwartej nad ranem.
Wiem także, co znaczy nie móc przestać kołysać wózka na spacerze, bo inaczej rozlegnie się zeń niepożądany, upiorny dźwięk. Trzeba zatem chodzić do upadłego. Nie ma litości.
Wiem co to ząbkowanie, co już przez rok cały się wlecze...
Co to noszenie na rękach do kresy wytrzymałości, żeby tylko dziecię znów nie płakało.
Co to nie móc umyć rano zębów, ani się ubrać nawet, bo maluszka nie idzie na moment odłożyć...
I nie, wcale nie nauczyliśmy dziecka noszenia!!!Nosiliśmy, tuliliśmy, kołysaliśmy, bo nie dało się inaczej!Bo kolki upiorne były od pierwszej nocy w szpitalu!
Mimo tego wszystkiego NIGDY nie żałowałam, że jestem mamą. NIGDY. A nawet cień myśli takiej nigdy się u mnie nie pojawił. Bo przecież właśnie odkąd dałam życie mojemu synkowi, zaczęłam żyć naprawdę. Uwielbiam go nad życie i ubóstwiam totalnie. Jak nikogo innego na świecie.
Jednak.
Jednak bywały momenty, kiedy GO nie lubiłam. Czasami nawet bardzo.
Bywały momenty, kiedy uciekałam od Niego. Choćby na dwie godzinki. Żeby wziąć oddech, żeby od Niego odpocząć, żeby pobyć "bez".
Bywały momenty, kiedy stojąc w oknie, odliczałam minuty do powrotu męża. Kiedy marzyłam, żeby ktokolwiek przyszedł, tylko żebym nie była już z tym moim wyjcem;-) sama...
Zawsze potem dręczyły mnie wyrzuty sumienia. Że jestem słaba, że się nie spełniam, że prawdziwa kochająca matka nie powinna tak się zachowywać...
Aż trafiłam na "swoją".
Dostałam w prezencie książkę autorstwa amerykańskiej blogerki Jill Smokler pod tytułem "Wyznania upiornej mamuśki" (patrz TU).
Odkąd mój krasnal pojawił się na świecie raczej niewiele udało mi się przeczytać.
Tę książkę pochłonęłam w całości. A raczej pochłaniałam ogromnymi, pysznymi kęsami, niczym ukochany serniczek z kawusią. Pyyyyyychotka!
W końcu druga taka "kulawa w mamowaniu" jak ja! Tylko, że jeszcze do tego odważna, bo pisze o wszystkim bez strachu "jak to będzie wyglądało".
Oj wierzcie mi, nieraz podczas lektury miałam ochotę krzyknąć - O tak!Tak! Ja też tak właśnie miałam! Jak to cudownie, że nie tylko ja jestem taka złaaaaaaaa!
A do tego ten humor! Zawsze uwielbiałam towarzystwo mojej przyjaciółki najbardziej ze względu, na jej optymizm i poczucie humoru. Bo zawsze w ciężkich chwilach ciągnęła mnie do góry. Od tej pory moja przyjaciółka ma jednak jedną konkurentkę - Jill. Bo dzięki niej momentami boki zrywałam. A momentów tych było mnóstwo. Zwłaszcza, że pisze tak śmiesznie o tym, co obecnie mi najbliższe - macierzyństwie.
Żałuję tylko jednego. Mianowicie, że nie dostałam tej książki WTEDY.
Kiedy było najciężej...
PS.
Poniżej jeden z całego mnóstwa zabawnych cytatów, które sobie pozaznaczałam w trakcie czytania. Nie mogłam się zdecydować, więc stwierdziłam, że co jakiś czas będę Wam wrzucać kilka na poprawę humorku;-P
"Jeżeli nie jesteś wybrykiem natury, z którego nadprogramowe kilogramy odparowują w cudowny sposób, nadejdzie taki moment, już po urodzeniu dziecka, że zerkniesz w lustro i nie poznasz swojego odbicia. Pamiętam, gapiłam się na siebie prawie godzinę z mieszaniną odrazy, fascynacji i podziwu. A potem odwróciłam się bokiem i zawyłam. Brzuch można było zrozumieć, w końcu mieszkało w nim dziecko, jasne, musi wyglądać jak opona, z której zeszła część powietrza. Ale taka dupa???Na to nie było wytłumaczenia." ;-P
Polecam!!!Zapraszam!!!Ręczę głową!!!
wtorek, 2 października 2012
Niezawodny podróżnik w górach jesienią
Podczas jednej z naszych wcześniejszych wycieczek, rozmawialiśmy sobie z moim mężem, że fajnie byłoby, gdyby nasz Synu wyrósł na chłopca "obytego w świecie".
Sami za bardzo "obyci z dzieciństwa" nie jesteśmy, ale coraz odważniej zaczęliśmy we trojkę braki swe, przynajmniej na ziemi ojczystej, nadrabiać.
W moim wyobrażeniu "obyty w świecie" to chłopak odważny, znający różne "tereny", wiedzący co to namiot, schronisko, hotel, mogący na wyjeździe z dziewczyną, czy kumplami poopowiadać, że "tutaj już kiedyś z rodzicami był...", "a tutaj to było kiedyś tak i tak" i tak dalej i tak dalej.
Ku mojej radości nieskrywanej jak do tej pory, to wszystko chyba zmierza ku dobremu...
Dopiero po jednym z komentarzy do ostatniego wpisu, uzmysłowiłam sobie, że rzeczywiście w ciągu półtorej roku życia naszego Nataszka, przeżyliśmy właśnie nasz piąty w jego towarzystwie wyjazd...
Piąty - i pierwszy na takim luzie. Bez spinki przygotowawczej. Bez awantury w dniu wyjazdu. Bez niemowlęcego wycia ;-P
Było super! Nacio - totalnie niezawodny.
Z podróżą nie było żadnego problemu.
Z zasypianiem w nie swoim łóżku - też.
Całe dwa dni na szlaku bez ani jednego buzi skrzywienia czy łezki.
Śmiem twierdzić, że nasz Synu to urodzony turysta.
Nie robi mu najmniejszej różnicy w czym i to go góry niesie. W nosidle turystycznym potrafi godzinami zwisając obserwować "trasę".
U mamy "na barana", z zachwytem wtula buzię w mamine włosy, i bezkarnie tarmosi ją za uszy ;-P
Pielucha zmieniana "na stojaka" w schronisku też jest okej. Nawet kupkę, ehghm ;-) , zaliczyliśmy.
Tylko co do jedzenia na szlaku preferencje się synowe nieco zmieniły. Otóż pomidorową jemy już z pomidorową, a nie tylko z samymi kluskami ;-)
PS. A kiedy chwaliłam się przez telefon mojemu dziadziusiowi - wytrawnemu wędrownikowi, że po skałkach wspięliśmy się na Zamek Chojnik, dziadzio ze zdziwieniem zapytał: - Aaaa, no to fajnie. A gdzie był wtedy Natanek?!".
- Jak to gdzie? Z nami, na naszych plecach był... ;-)
Sami za bardzo "obyci z dzieciństwa" nie jesteśmy, ale coraz odważniej zaczęliśmy we trojkę braki swe, przynajmniej na ziemi ojczystej, nadrabiać.
W moim wyobrażeniu "obyty w świecie" to chłopak odważny, znający różne "tereny", wiedzący co to namiot, schronisko, hotel, mogący na wyjeździe z dziewczyną, czy kumplami poopowiadać, że "tutaj już kiedyś z rodzicami był...", "a tutaj to było kiedyś tak i tak" i tak dalej i tak dalej.
Ku mojej radości nieskrywanej jak do tej pory, to wszystko chyba zmierza ku dobremu...
Dopiero po jednym z komentarzy do ostatniego wpisu, uzmysłowiłam sobie, że rzeczywiście w ciągu półtorej roku życia naszego Nataszka, przeżyliśmy właśnie nasz piąty w jego towarzystwie wyjazd...
Piąty - i pierwszy na takim luzie. Bez spinki przygotowawczej. Bez awantury w dniu wyjazdu. Bez niemowlęcego wycia ;-P
Było super! Nacio - totalnie niezawodny.
Z podróżą nie było żadnego problemu.
Z zasypianiem w nie swoim łóżku - też.
Całe dwa dni na szlaku bez ani jednego buzi skrzywienia czy łezki.
Śmiem twierdzić, że nasz Synu to urodzony turysta.
Nie robi mu najmniejszej różnicy w czym i to go góry niesie. W nosidle turystycznym potrafi godzinami zwisając obserwować "trasę".
U mamy "na barana", z zachwytem wtula buzię w mamine włosy, i bezkarnie tarmosi ją za uszy ;-P
Pielucha zmieniana "na stojaka" w schronisku też jest okej. Nawet kupkę, ehghm ;-) , zaliczyliśmy.
Tylko co do jedzenia na szlaku preferencje się synowe nieco zmieniły. Otóż pomidorową jemy już z pomidorową, a nie tylko z samymi kluskami ;-)
- Jak to gdzie? Z nami, na naszych plecach był... ;-)
Subskrybuj:
Posty (Atom)