Kiedyś to ja byłam laska.
A przynajmniej wtedy tak mi się wydawało.
Tips, tapir, mini, bufet na widocznym miejscu...
Serio.
Laska, że hej.
Potem zaczęłam pracować...
Tapir zamieniłam na gładki kok na karku, a bufet schowałam za guzikami białej koszuli, zapiętymi pod samą brodę.
Potem zaszłam w ciążę...
Zrzuciłam szpilki!
Zlikwidowałam spodnie na kant!
A żelazko wysłałam na długi urlop.
Czas pierwszej ciąży, pod względem modowym pomińmy...
Najlepiej aż do pierwszych urodzin mojego syna. To mniej więcej wtedy pożegnałam dwunasty, zupełnie nieproszony kilogram, a przywitałam zgrabną łydkę i jędrny pośladek.
Wtedy też poznałam dresówkę...
Ta stała się moją najlepszą przyjaciółką na kilka kolejnych lat.
A wraz z nią powszechnie znany fason oversize, czytaj po polsku - wór.
Wór kochałam rano, wieczór, we dnie, w nocy...
W worze można się schować.
W worze ukryć można fałdki, wzdęcie wieczorne, pośladek nieidealny ...
Worem przykryć można kobiecość.
Wór jest najlepszym przyjacielem każdej matki...
Przyjacielem, ba! Kochankiem niemal! Psychoterapeutą...
Bo jakiż on wygodny.
Praktyczny...
I tak też żyliśmy z worem długo i szczęśliwie...
Aż do wczoraj.
Bo wczoraj poczułam nagle, że w końcu czas się rozstać.
Dosyć mam!
I mówię stanowczo NIE!
Dosyć mam pozostawania ścierą w ścierze.
Tak.
Półtora prawie roku jestem ścierką dosłownie. Ścierką z pawiem na ramieniu, gilem na piersi i papką warzywną na rękawie.
Dosyć!
Kupię sobie sukienkę.
Nie będzie opięta. Wulgarna broń Boże. Mój wiek, zwis pod kręgosłupem i status rodzinny zwyczajnie mnie do tego nie predestynują...
Nie będzie też matczyna.
Będzie za to kobieca.
I koniecznie NIE DRESOWA ;-)
wtorek, 25 października 2016
czwartek, 20 października 2016
Samotność matki.
Dzisiaj zacznę od parkietu.
Otóż latem postanowiłam, że nadeszła najwyższa pora, żeby go odnowić.
Odnawianie parkietu to wyprowadzka na kilka dni. Zgraliśmy więc całą akcję z wyjazdem teściów.
Taka wymiana barterowa - my mamy dach nad głową, teściowie opiekę nad domem. Do teściów przyjechała na ten czas także babcia mojego męża...
Tyle byłoby słów wyjaśniających.
Bo głównie chciałam się z Wami podzielić pewną refleksją...
Otóż przez ten coś ponad tydzień, miałam możliwość posmakować, jak to jest żyć w "domu pokoleniowym"...
Było cudownie...
Miałam z kim rano zjeść śniadanie, w południe z kim napić się kawki. I pogadać o codzienności, zwyczajnie.
I zgrzeszyć przy serniczku można było w końcu ze wspólniczką...
I malucha z kim zostawić, żeby z toalety skorzystać. W samotności...
Takie zwykłe , małe rzeczy... A sprawiały, że codzienność smakowała zupełnie inaczej.
Bo jakże cudownie mieć poczucie, że stale ktoś z Tobą jest.
Tylko tyle.
Jest.
Teraz, gdy pogoda przygnębia, a słota i gil szeroko się ściele i skutecznie w domu udupia, wspominam ten przyjemny czas z babcią mojego męża jeszcze częściej...
Hehhh, a to dopiero początek trudnego czasu...
Sześć miesięcy - ostatnio naliczyła moja kumpelka. Pół roku trwa u nas zimna aura.
Pół roku dni przeplatanych deszczem, pół roku gili, pół roku krótkich, szarych dni.
Ale, ale. Żeby nie było, że zrobiło się smętnie i depresyjnie, to ja chciałam zaprotestować! Otóż ja planuje się nie poddawać.
Do ludzi! Do ludzi trzeba wychodzić!
Do dorosłych ludzi...
Żeby zwyczajnie na łeb nie dostać.
Dlatego apeluję i do Ciebie!
Jeśli dopada Cię samotność i dla odmiany masz ochotę pogadać z kimś dorosłym ;-), a mieszkasz w Zielonej Górze lub okolicach, to zwyczajnie napisz! Z przyjemnością zgrzeszę z Tobą przy serniku...
Albo torcie...
A co!
A i dzieciaki się pobawią...
Buźka!
Otóż latem postanowiłam, że nadeszła najwyższa pora, żeby go odnowić.
Odnawianie parkietu to wyprowadzka na kilka dni. Zgraliśmy więc całą akcję z wyjazdem teściów.
Taka wymiana barterowa - my mamy dach nad głową, teściowie opiekę nad domem. Do teściów przyjechała na ten czas także babcia mojego męża...
Tyle byłoby słów wyjaśniających.
Bo głównie chciałam się z Wami podzielić pewną refleksją...
Otóż przez ten coś ponad tydzień, miałam możliwość posmakować, jak to jest żyć w "domu pokoleniowym"...
Było cudownie...
Miałam z kim rano zjeść śniadanie, w południe z kim napić się kawki. I pogadać o codzienności, zwyczajnie.
I zgrzeszyć przy serniczku można było w końcu ze wspólniczką...
I malucha z kim zostawić, żeby z toalety skorzystać. W samotności...
Takie zwykłe , małe rzeczy... A sprawiały, że codzienność smakowała zupełnie inaczej.
Bo jakże cudownie mieć poczucie, że stale ktoś z Tobą jest.
Tylko tyle.
Jest.
Teraz, gdy pogoda przygnębia, a słota i gil szeroko się ściele i skutecznie w domu udupia, wspominam ten przyjemny czas z babcią mojego męża jeszcze częściej...
Hehhh, a to dopiero początek trudnego czasu...
Sześć miesięcy - ostatnio naliczyła moja kumpelka. Pół roku trwa u nas zimna aura.
Pół roku dni przeplatanych deszczem, pół roku gili, pół roku krótkich, szarych dni.
Ale, ale. Żeby nie było, że zrobiło się smętnie i depresyjnie, to ja chciałam zaprotestować! Otóż ja planuje się nie poddawać.
Do ludzi! Do ludzi trzeba wychodzić!
Do dorosłych ludzi...
Żeby zwyczajnie na łeb nie dostać.
Dlatego apeluję i do Ciebie!
Jeśli dopada Cię samotność i dla odmiany masz ochotę pogadać z kimś dorosłym ;-), a mieszkasz w Zielonej Górze lub okolicach, to zwyczajnie napisz! Z przyjemnością zgrzeszę z Tobą przy serniku...
Albo torcie...
A co!
A i dzieciaki się pobawią...
Buźka!
Subskrybuj:
Posty (Atom)