poniedziałek, 30 lipca 2012

Nasze cudowne drugie wakacje

Jestem, już jestem! Ależ się stęskniłam!
Sądziłam, że będę mogła być z wami stale "na łączach", jednak okazało się, że internet który był przewidziany w naszym pensjonacie, owszem występował, jednak tylko miejscowo. Oznacza to, że w pokoju - nie było szans. Szanse były w holu, jednak po pierwszej mej sesji pisarskiej w ciemnym korytarzu i bardzo niedogodnych warunkach dla mej zacnej pupy, zapał mój zgasł.

No a do tego, przyznam się Wam w sposób próżny całkowicie, że wyjazd był wyjątkowo przyjemny, a wieczory bardzo niebywale, hmmm... małżeńskie, więc żal było czasu nawet na tę moją pasję blogową.

Jednak teraz szybciutko postaram się wszystko ponadrabiać. Dzisiaj zacznę od fotorelacji, bo to chyba najciekawsze  ;-)

Ale jeszcze oto dogodny podkład muzyczny




I zaczynamy ;-)














Taty niestety brak, bo nie było czwartego do pstrykania ;-)



niedziela, 22 lipca 2012

Drogowa mieszanka wybuchowa

Euforia opadła. Nieco.
Wpis powinien dodany zostać w piątek, jednak ze względów technicznych nabierał mocy do dziś.

Ale wracając do piątku.
Dojechaliśmy.
Po pięciu godzinach jazdy polskimi drogami, zdrowi, cali, wytelepani, głodni i pokłóceni .
Tak moi drodzy, okazuje się że rodzice, mimo że rodzice to niestety nie anioły, bo przecież nie jesteśmy w niebie, jeno ludzie normalni z krwi i kości. A nerwy nie ze stali przecież, więc i nam się zdarza. Zdarza się ku rozpaczy mojej, nad tym, że Synek doświadczać niesnasków rodzicielskich nie powinien, bo to dla zdrowia jego psychicznego absolutnie nie wskazane... 
Niestety mimo ogromnej mojej świadomości i prób panowania nad sobą i emocjami swymi - nie udało się. Nie udało się, bo zmęczone krzyczące dziecię, a przez pięć godzin w aucie, w tym dwa korasy uliczne, powodów do krzyku może być z tysiąc, w połączeniu z filozofującym ojcem, głodem swoim, dziecięcia i za mocną kawą KFC, daje w sumie mieszankę wybuchową ;-)

Do przemocy fizycznej jednak nie doszło, choć miałam, oj miałam ochotę wielką tak palnąć w ten filozofujący łepek... Ofiar śmiertelnych w ludziach też nie odnotowano ;-)

Wieczorem, kiedy prawie było już dobrze, jednak emocje do końca jeszcze nie opadły, poszliśmy na plażę morze, jak należy przywitać.
Foch szedł z nami. Widok plaży szerokiej i morza szumiąceg,o grymas złości na twarzy jednak trochę rozproszył... Ale tylko na moment! Żeby nie było, że żona to "miękka faja" taka ;-)

Schodzimy z zejścia. Patrzę - siedzi na schodku para smarkaczy.
"O! Młodzi tacy, jędrni, to sobie z wakacji pokorzystają." -   ogarnęła mnie myśl zazdrosna.
Zerkam obok, a oczom moim ukazuje się druga para młodych, wolnych i gniewnych. Długowłosa dziewczyna całuje namiętnie chłopaka, a ten "czule" łapie ją za pupę.
"No przytulajcie się, przytulajcie. Gówniarze. Cholera jasna. Bo jak się dzieciak pojawi, to skończy się" low mi tender"!
Spojrzenie trzecie, a tam - głęboki wózek. . .
Ups...

No co za zołza naburmuszona! Wiedźma zwykła! Wstyd!
Tak, taką zjadliwą babą też czasem bywam... ;-)





czwartek, 19 lipca 2012

Wyjeżdżamy!!!

Dziś chwalić się będę. Chwalić jak głupia, bo jak głupia się cieszę.
Jutro wyjeżdżamy. Nad morze. Nasze.
Wiem, wiem pogoda na razie tragiczna, ale podobno ma być lepiej. A że nadzieja umiera ostatnia ...

Z resztą nieważne, tak strasznie się cieszę, że jedziemy, z naszym już jakże świadomym Natuśkiem i będziemy mogli dzielić się z nim, tym czym zawsze się zachwycamy. Jestem tak pozytywnie nastawiona, że nawet deszcze mi nie straszne.
Z wyprawy w góry zostały nam kurtki z potrójnymi, czy popiątnymi membranami, dzięki którym, jak twierdzi producent i przeuśmiechnięta pani w sklepie, na bank nie zmokniemy. Grunt to dobre nastawienie i "otwarta głowa".
Małego ofoliujemy i łazić będziemy póki giry suche będą. A jak już nie będą, to nawet kaloszki zakupię. Sobie. W grochy takie. Mężowi też ...
Bo jak głupia się cieszę!

PS. A jedziemy do mieścinki, gdzie dwa lata temu do życia Dzidziolka naszego powołaliśmy;-P
Więc jeśli wybierasz się do Międzywodzia, to wypatruj baby z wózkiem zielonym i mopem na głowie;-)
To będę ja!;-P


A to ode mnie dla Was. Na zdrówko. Smacznego słuchania :-)

niedziela, 15 lipca 2012

Eliksir pomysłowości dla małych rozrabiaków

Jeśli weszłaś tutaj, bo zainteresował Cię tytuł, to MAM CIĘ! ;-)
Mam, czyli złapałam Twoją czytelniczą uwagę, z czego jestem bardzo dumna, ponieważ temat tak strasznie powalający wcale nie będzie;-) Bo o mięcie dzisiaj będzie;-)

I gdybym posta tego zatytułowała - napar z mięty dla malucha, to połowa, nawet by nie zajrzała...
A szkoda by było, bo pomysł mnie osobiście zachwycił. I Syna zachwycił też, co sprawiło, że mamy na balkonie nie jeden, nie dwa, a trzy krzaczki miętowe, w tym jeden wykopany wprost z ogródka teściowej...  Olbrzymi! Dodam, że teściowa podarowała go dobrowolnie, na poczet zdrowia wnuka ukochanego, gdy pierwsze dwa krzaczki przestały dawać radę ;-)

Wcześniej już wspominałam, że Nacio ku zmartwieniu memu wody nie toleruje. Do tej pory rozcieńczałam mu z wodą "słoiczki owocowe", których w postaci papkowej nie znosi. Takim sposobem udawało mi się przemycać do brzuszka dziecięcego cenne witaminy.
Gdy jednak upały nastały, stwierdziłam że takie gęste napoje nie gaszą wystarczająco pragnienia. Zaczęłam gotować kompoty. Fajne są, to fakt. I bobas je lubi. Tylko to gotowanie uciążliwe nieco w dni upalne.

Pomysł na miętowy napój orzeźwiający z cytryną od mamy mojej zmałpowałam. Synowi dnia pewnego zaserwowałam i tak się zaczęło nasze miętowe uwielbienie.

A przyrządza się go tak:

Kilka świeżych liści mięty zalewam wrzącą wodą (1,5l). Dodaję 3 łyżeczki cukru. Tak - cukru, w tak śladowej ilości, nie uważam tego za przestępstwo, a bez niego kwasior wyjdzie. Zostawiam do ostygnięcia.  
Wówczas dodaję ciut świeżego soku z cytryny.
Tyle! Pyszna prościzna, a pragnienie gasi, jak nic innego. Polecam!


piątek, 13 lipca 2012

Wyśniony pierwszy krok.

Uwaga!
Uwaga!
Uroczyście ogłaszam wszem i wobec, że w dniu dzisiejszym - w piątek trzynastego - mój zacny Syn w wieku miesięcy szesnastu uczynił swój pierwszy, prawdziwy, samodzielny krok.
Tak. Nie przejęzyczyłam się. W wieku miesięcy szesnastu.

Czekałam na dzień ten z upragnieniem wielkim. Po nocach śniło mi się, że Nacio chodzi. Sam.
Nie ukrywam, że ciągłe dopytywania "otoczenia", czy już chodzi doprowadzały mnie do wścieklizny. A biegające koślawo, acz samodzielnie bobasy - do szalonej zazdrości.

I choć tłumaczyłam sobie zdroworozsądkowo, że do miesięcy osiemnastu jest norma, że Nacio raczkować zaczął bardzo szybko, że śmiga na czworaka z szybkością światła, że chodzi przy meblach i za rączki znakomicie, czyli że upośledzony wcale nie jest, i choć intuicja podpowiadała - spokojnie, cierpliwości, to nacisk "innych" doprowadzały mnie do frustracji i strachu.

I tak oto dzisiaj mój Syn pierworodny męki me postanowił spontanicznie całkiem wynagrodzić. W galerii handlowej, za rączki spacerowawszy, przyjął wnet pozę iście startową, poprawił nóżek chwiejących ustawienie i wystartował kroków robiąc trzy od razu - jeden pierwszy i dwa gratis.

Matka Syna wyściskała, wycałowała, taniec dziękczynny odtańczyła, piszcząc przy tym niczym dziki zwierz, nie bacząc wcale na zmieszanie przechodniów i Ojca dziecka swego ;-)

czwartek, 12 lipca 2012

Złapać wiatr w żagle.

Wracałam dziś wieczorem z ćwiczeń autem. Cudowne zmęczenie czując w każdym fragmencie ciała ...
Do uszu docierały doskonałe dźwięki ze świeżo zakupionej przez mojego kochanego męża płyty.
Muzyka brzmiała głośno. Tak jak lubię. Zjawiskowa.

Ostatnie ostre promienie podeszczowego słońca przyjemnie świeciły prosto w twarz.
I wtedy to poczułam.
Poczułam, że w końcu "złapałam wiatr w żagle". Złapałam i sunę teraz przez życie z całych sił. Żyję z całych sił. I cieszę się jak mogę najmocniej. Z każdego dnia.
Bo w końcu nastał "mój czas"...
Bo pełniąc rolę matki jestem szczęśliwa, jak nigdy dotąd.
Bo paradoksalnie macierzyństwo pozwoliło mi w końcu być sobą...

Uwielbiam takie chwile, jak ta dzisiejsza. Kiedy muzyka, film lub literatura pozwalają zobaczyć więcej...
A dzisiaj zobaczyłam więcej właśnie dzięki Niej


środa, 11 lipca 2012

Próba sił.

Ciepły letni wieczór. Przystanek autobusowy. Matka i Syn wracają ze spaceru po deptaku. Deptak latem jest niebywale urokliwy. Ogródki, knajpki, kawiarnie i lodziarnie tętnią życiem. Wszędzie mnóstwo ludzi... Synu lubi ludzi. Matka też...

Ale wróćmy do przystanku. Tak więc. Wracają. Matce nogi włażą w...Ale dzielna jest. Dzielna być musi, bo  i Syn musi. Chodzić!
I chodzić!
I chodzić! Wokół wózka. I za ławką. I obok pani z panem, co sobie gruchają. A że samodzielny jeszcze chłopczyna nie jest, to Matka z sekundy na sekundę garba coraz większego na plecach dostaje. A nogi włażą... Ale cierpliwa jest, bo każda próba usadowienia pierworodnego w wózku kończy się syreną. Prawie że strażacką I nerwowymi spojrzeniami współczekających.

Nagle autobus pojawia się na horyzoncie. Matka prosi. Spokojnie. Cierpliwie.
Nic z tego. Synu chce chodzić. Teraz właśnie! Matka tłumaczyć zaczyna w pośpiechu, licząc na zdrowy Syna rozsądek. Nic z tego.Chłopczyk o twarzyczce przesłodkiej, w grymas ją spina niechcenia i wyć poczyna. Głośno.

Autobus staje. Matkę panika ogarnia, gdyż pierwszy raz w sytuacji takiej ją postawiono. Bo żeby tak Syn jej rodzony, tak publicznie, z impetem takim, przy ludziach tych wszystkich, darł się tak i w łuk wyginał?!

W końcu Matka w garść się wzięła, dziecia za stopy złapała i "haka" swego rodzaju zastosowawszy, krzykacza posadziła. Jedną ręka próby powstania hamując, drugą wózek do autobusu wprowadziła. Wciągnęła raczej. Resztką sił ostatnich.

Jednak  horror na tym wcale się nie zakończył. Wyjec darł się ile sił w płucach małych. Wszyscy podróżnicy na Matkę, jak jeden mąż. Spojrzenia mało przyjazne. Zmęczone. Mówiące - ucisz tego dzieciaka kobieto, bo my zmęczeni. Bo my z roboty. Bo wieczór już.

Ale Syn litości nie znał wcale. A widząc, że ma szerokie audytorium, tym głośniej zawodził.
Matka szukając sposobu jakiegokolwiek, nawet knebel ze skarpetek dziecięcych rozważając w desperacji, olśnienia doznała i ...

Torebkę w pośpiechu przez ramię zdjęła. Zamek rozpięła i dziecięciu wręczyła, zachęcając do "pogrzebania".
Cisza. Cisza nastała upragniona. Matka pot z czoła otarła. Odetchnęła.
Wyjęła drobne z celu biletu zakupienia.  W końcu automat drobnicę połknąwszy, bilet wypluł. Matka  bilet skasowała, na dziecię patrzy i czuje jak płonąć na twarzy zaczyna... Rozgląda się nerwowo po współpodróżnikach. Tak. Patrzą się wszyscy.

A Synu uśmiecha się  radośnie przez łezki jeszcze niedawne, zęby swe bieluchne cztery górne rozkosznie szczerząc. Nos przy tym marszczy zawadiacko. Bo przecież nie ma lepszej zabwaki, niż tampony Matki. Koniecznie OB!




poniedziałek, 9 lipca 2012

Jak cudownie jest zwolnić.

Dziewczyna pewna stale w biegu żyła.
Szybko!
Szybko!
Szybko!
Wcześnie wstać. Otrząsnąć się szybko! I szybko zęby! Maska na twarz. Do samochodu! Szybko! Szybko!

Potem szybko na stację. Kawa szybka. I papieros. I w drogę. Szybko!
Żeby zdążyć. Na spotkanie. Jedno. Drugie. Piętnaste. Papieros szybki po drodze. Szybka kanapka.
Szybko na rozmowę z Szefem. Ojjjj do Szefa to nawet bardzo szybko!

I tak biegła. I biegła. Na łeb, na szyję. Żeby tylko ze wszystkim zdążyć. Żeby zdobyć! Zarobić! Pożyć...

Aż w końcu ...
Dziecię w łonie powstało i świat zwolnił. Zatrzymał się nawet na moment. Gdy kruszyna na świat przychodziła...

A potem znów ruszył.
Ale już dużo wolniej. A wraz z nim Matka. I choć nie raz za dziecięciem w biegu... I w pośpiechu czynności niektóre wykonuje - choćby nynucha odnajdywanie. To jednak nie biegnie już wcale.
Ma czas kwiatów i ziółek na balkonie nasadzić. I nie więdną już wcale z braku czasu na podlewanie.
Bo ma czas Matka o nie zadbać. I konia drewnianego odrestaurować. I ramy bielone stworzyć. I na targ po jaja wiejskie pojechać. I krupnik pyszny ugotować i kompocik ...

A wszystko to w międzyczasie zaledwie...
Jakże cudownym "w międzyczasie", gdy można pobyć sobą...




poniedziałek, 2 lipca 2012

Śmierć. Po prostu.

Oprócz stałego zachwycania się swym potomkiem, oprócz codziennego odkurzania, oprócz gotowania i prania, oprócz spacerów i zakupów, kura domowa wykonuje jeszcze jedną czynność. Permanentnie. Rozmyśla.

Kiedy pracowałam zawodowo nie miałam czasu zrobić siku, a co dopiero mówić o rozmyślaniu. Głowiłam się, i owszem, jednak głównie nad tym jak wykonać narzucony miesięczny plan.

Bycie mamą sprzyja obserwowaniu, rozmyślaniu, refleksjom. Pomimo codziennej gonitwy, pomimo ciągłych prób zapanowania nad domowo-dzieciowym chaosem, mnie - matce zdarza się myśleć.

O śmierci myślę często. Nie mówię wcale. A boję się okrutnie. Inni też nie mówią. Unikają tego tematu jak ognia, udając że zjawisko to wcale nie istnieje. Ludzie myślą, że gdy zaczną o NIEJ mówić, to ją przywołają. Nie mówią ze strachu. Wówczas, gdy nagle rzeczywiście przychodzi, są w szoku. Bo przecież już prawie, już o włos byli od wmówienia sobie, że Jej nie ma.

A ja dzisiaj właśnie podjęłam decyzję, że powiem o swoich uczuciach z NIĄ  związanych. Powiem tutaj, bo jesteście najlepszymi słuchaczami. Bo łatwiej jest napisać.

Śmierci nie potrafię ogarnąć umysłem. Ani swojej własnej, ani bliskich. No bo jak to możliwe, że jesteś, żyjesz, śmiejesz się, a nagle pstryk! I koniec. Pstryk i pakują cię do lodówy. Pstryk i leżysz pod ziemią. Na zawsze. I gnijesz. Niby ciało tylko. Ale to przecież ty. To zawsze byłaś ty.

Twoi bliscy zamykają wieko. Towarzyszą ci w ostatniej drodze i zakopują cię pod ziemią. A potem odchodzą. A ty zostajesz sama. Pod ziemią. Nadchodzi noc.

Zawsze gdy sobie to wszystko uzmysławiam, zaczynam popadać w obłęd ze strachu. Wtedy powtarzam sobie - dożyjesz późnej starości. Jeszcze tyle życia przed Tobą. Umrzesz, jak będziesz stara i prawie nie świadoma. A jak już TO się stanie, to zaśniesz po prostu. Spanie jest miłe. Lubisz spać. A poza tym, to wcale nie koniec będzie. Dostaniesz się do raju. To dopiero początek. Będzie cudownie. Musi być! Przecież coś TAM musi być do cholery!

Jeszcze bardziej boję się śmierci bliskich. Teoretycznie przyjdzie mi pożegnać wszystkich bliskich starszych ode mnie. Nie mogę się zmusić, aby ich tutaj wymienić. Może też się zdarzyć, że nie przyjdzie mi pożegnać siostry. . .
Męża. . .Tutaj lęk mnie paraliżuje. Jeśli to się zdarzy - umrę. Albo oszaleję i zamkną mnie. Nie zabiję się, bo za bardzo boję się śmierci, ale wydaje mi się, że pęknie mi serce. Nie potrafię wyobrazić sobie rozłąki. Rozłąki na zawsze. Nie widzieć się. Nie czuć jego zapachu. Ciepła. Dotyku. Już nigdy nie usłyszeć głosu. Zostać samą. Bez NIEGO. Bez drugiej części mnie samej. Nie jestem w stanie zostawić go tam samego i pójść do NASZEGO domu.  Nie jestem w stanie pożegnać się na zawsze.

Nie jestem w stanie pożegnać na zawsze nikogo z moich bliskich. Brak NA ZAWSZE mnie przeraża. Gdy dopada mnie ten paniczny strach, myślę - wolałabym umrzeć przed nimi wszystkimi, ale wówczas dociera świadomość, że sama strasznie boję się umrzeć. Wówczas pojmuję, że jestem w pułapce. Pułapce bez wyjścia. A TO się stanie na pewno.

Śmierć krąży. Krąży wokół nas. Raz jest bliżej. Innym razem dalej. Upatruje sobie ofiarę i dopada ją. Nigdy nie wiadomo, kto będzie następny. Dlatego cieszmy się tym, co mamy najcenniejsze. Cieszmy się tchnieniem życia, które w sobie nosimy. Bo w porównaniu do zmarłych - tyle możemy. Możemy wziąć ciepły prysznic. Możemy wetrzeć w ciało pachnący balsam. Możemy się wyspać i jutro po przebudzeniu spojrzeć w pełne słońca okno. Możemy zaparzyć sobie kawę. Możemy do tej kawy zjeść słodką drożdżówkę.

Mogę wtulić się w pachnące pościelą, miękkie włoski mojego synka, mogę poczuć mojego ukochanego całą sobą, gdy wróci z pracy. Dotknąć go. Porozmawiać. Opowiedzieć, co Synu wywinął dzisiaj fajnego. Mogę zadzwonić do mojej ukochanej mamy...
Tyle mogę! Niby zwykłe sprawy, a jak cudownie to wszystko móc! Wspaniale jest móc żyć...