wtorek, 27 listopada 2012

Kapcie.

No wiem.
Że to nie do końca normalne.
Że to może skrzywienie nawet jakieś.
Ale tak już mam. Że uwielbiam. Kocham. Rajcują mnie ręcznie zrobione cudeńka. Ramki. Figurki. Szaliki. Obrusiki. Zawieszki. Lusterka i miśki. Kręcą mnie do tego stopnia, że tutaj teraz przyznaję się do swego szaleństwa i może nawet zrobię z siebie wariatkę.
Zrobię wariatkę, bo wystosuję apel.
Apeluję do drucianych specjalistek!
Ja chcę KAPCIE! Różowe. Zrobione na drutach. Z pomponikami.
Mam jedne takie przez babcię męża zrobione. Nawet kolor nie do końca taki ładny. Ale kocham je!
Tylko, że dziura się zrobiła i paluch wyłazi. Więc zapragnęłam nowych. A że ja drutów ni w ząb... Zatem jeśli ktokolwiek widział, ktokolwiek wie. I ma ochotę zrobić takowe na zamówienie, to proszę o znak ;-P

piątek, 23 listopada 2012

Ciacho.


Żywić syna staram się zdrowo. Na tyle, oczywiście , na ile się da. 
Na ten temat napisze jeszcze coś dłuższego...

Bo dzisiaj o słodkościach chciałam. Napiszę krótko, zwięźle i na temat ;-P
Słodyczy Nacio je niewiele, ale je. Planowy limit to jeden słodycz dziennie. Mały. Ciacho, kostka czekolady, kilka śmiejżelków...
Ku maminej radości Nacio upodobał sobie suszoną żurawinkę i rodzynki, które w żargonie domowym noszą pseudo - Cukiereczki. Cukiereczków Nacio je najwięcej ;-P 
A teraz matka przyzna się jeszcze do jednego grzechu - do niedawna Nacio NIE MYŁ ŻĘBÓW!
Nie mył i już. Bo nie chciał, bo nie lubił, bo żadna szczotka nie była na tyle superowa, żeby zostać w paszczy zaakceptowaną.
W zeszły weekend jednak zakupiliśmy WSPÓLNIE w rossmanie szczotkę elektryczną spidermana i Synu myć uzębienie począł.
W końcu. 
Myje codziennie. No, dobra codziennie w kąpieli, daje sobie kilka razy przejechać ekspresową głowicą swoich kilka zęboli. Ale to już coś, no nie? ;-P
A najlepsza z tego mycia jest ...
Pasta!
Nie tak pyszszszna jak czekoladka, ale spokojnie daje radę...
A co do miłości do czekolady,   niechaj poniższa fotorelacja powie sama za siebie;-P









Czyścioch się znalazł ;-P
Brudne rączki przeszkadzają bardzo, dziwne, że dopiero po konsumpcji.

poniedziałek, 19 listopada 2012

Wyznanie...

Dziś będzie ultra krótko!
Usłyszały me uszy trzydziestoletnie wyznanie przesłodkie!!!
"Cio cia Cie"!
"Cio cia Cie"! CUDOWNE - usłyszały! Trzy sylaby przeboskie! Z ust Syneczka mego.
Nie jestem tylko pewna, czy ze zrozumieniem wypowiedziane...
No dobra - powtórzone... Na rrrrrrrazie oczywiście...
A raczej powtarzane przez kąpiel całą. I to pewnie nie za sprawą uczucia olbrzymiego, serduszko Synka mego przepełniającego...
Powtarzał z radością to swoje wyznanie, bo widocznie strasznie spodobała mu się ogólna domowa euforia, którą szalona ze szczęścia matka wokół roztoczyła, używając do tego całego arsenału efektów specjalnych w postaci: podskoków, krzyków, całusów i w ręce klaskania, które to następowały naprzemiennie;-)

A może jednak to prawdziwe wyznanie było najprawdziwsze...?
Hehhhh i tego będę się trzymać!




A tak prawdziwi faceci, wyznający swe uczucie kobiecie, prowadzą swą furę;-P
W skupieniu.

niedziela, 18 listopada 2012

Orzeszek...

No i jaka ze mnie matka! Jaka?!
Dzisiaj się okazało, że mimo moich usilnych starań, poniosłam wychowawczą porażkę.
Jak to się stało? Pytam. Kiedy? Dlaczego? Dlaaaaaaaaaaczeeeeeeeeeeeego?!

Dzisiaj z samego rana, no dobra "samo rano" było w planie, ale wyszło koło dziesiątej, udaliśmy się z Naciem po zakupy na zupkę. Tak. Tak własnie. W niedzielę rano na zakupy... Niestety. I tak bywa, jak się w domu ma meksyk a nie dom.
W każdym razie udaliśmy się po zakupy. Plan przewidywał godzinę w dwie strony. Wózkiem, ofkors, żeby nie było żadnych fochów i opóźnień.
I tak też pierwsza część zgodnie z planem przebiegała. Do marketu i z powrotem w pół godzinki się uwinęliśmy. Drugie pół w zapasie.
W osiedlowym warzywniaku Synu zaczął strajkować, że dość już tego dzidziusiowania i że on na nogach by chciał. Matka,że ma serce miętkie;-P, syna wyjęła. Zakupki warzywno - owocowe szybko poczyniła, do wózka zapakowała i w drogę. 200 metrów do domu zostało. A jakoby dwa kilometry co najmniej. Bo synu powiew wolności poczuwszy, szedł nader pokrętnie, każdy trawnik wszerz i wzdłuż zaliczając. I KUPĘ przy tym ogromną też. Jak na dorosłego przystało. W samiutki środeczek równiutko, tak że malowniczo na obydwie strony kozaczka się wywinęła...

Matka jednak nader przy tej niedzieli cierpliwa. Co tam, ot gówno zwykłe!Nie pierwsze, nie ostatnie...
Hehhhhhhh...Trudno. Nózinkę dziecięcą o resztkę trawy powycierała, grubsze warstwy ciała obcego usuwając.
I tak w przeciągu minut kolejnych trzydziestu, udało jej się z Synem w końcu powrót do domu wynegocjować.
Do domu wchodzą. Czapka z głowy. I szalik. Rękawiczki. Jedna. Druga. A tam co? Cooooo tooooo jest? Synu oddać nie chce. Kamyk?

Nie! To nie był kamyk! Ani listek! Patyczek też nie! Ani nic innego, co bezpłatnie można do domu przytargać...
To był orzech! Laskowy! Z warzywniaka! Za 16zł za kilogram!
Zła ja matka!Ojjjj zła.
Wychowałam złodzieja!
No dobra złodziejka, bo na razie o niskiej szkodliwości społecznej;-P






środa, 14 listopada 2012

Wróceni...

I znów siedzę w swoim białym fotelu... I znów mam swój dom. Ale taki on na razie zburzony. Zabałaganiony. Naruszony. Zniszczony trochę. A trochę też nowy. Trochę tego domu zostawiłam dziś, zamykając drzwi od mieszkania mojej siostry. Trochę się domu mojego tam przez ostatnie trzy tygodnie przelało. Trochę zostało... I smutno. I tęskno.

Nie cierpię zmian. Lubię zmiany MOJE, ale wynikających z czyjegoś widzimisię nie znoszę. Tak więc wściekła jestem. Wściekła, że jutro, kiedy wstanę, nie będę mogła jak zwykle odkurzyć, wstawić obiadu, włączyć prania i wypić w spokoju ulubionej kawy z ulubionego kubka. Wściekła jestem na "Pajaca Kuchennego", przez którego mój dom to pobojowisko. Pobojowisko ze startą pudeł, kuchnią pełną niedociągnięć, szpar, nierówności, oczekującą na kolejne dorobienie braków. Pobojowisko z ulubioną kawą ukrytą w nie wiadomo którym  kartonie...I zaginionym ulubionym kubkiem...



niedziela, 11 listopada 2012

Warsztaty po raz drugi.


Pokrótce wyjaśnię, że te gigantyczne przerwy w pojawianiu się nowych postów wynikają z faktu, że my nadal wyprowadzeni...
Kuchnia stara zdarta do gołego muru, na nowo "odstawiona", zwarta i gotowa czeka od dwóch tygodni na umeblowanie. Dwóch tygodni!!! ;-(
A facet ze studia kuchennego ściemnia. Codziennie. I w ten oto sposób od zeszłego poniedziałku już prawie jesteśmy wprowadzeni... A owo prawie doprowadza mnie do szału...
I na tym może wątek kuchenny zakończę, aby nie zrobiło się w mym słowie zbyt niecenzuralnie.

I tak właśnie w celu odmóżdżenia i odstresowania, udałam się na warsztaty plastyczne po raz drugi. Było super! Poznałam fajne, ciekawe niesłychanie babki i wybawiłam na maksa.

A oto zabawy owej efekty ;-)

  
Świecznik


Lustro

wtorek, 6 listopada 2012

"Mam na imię Agnieszka..."

- Mam na imię Agnieszka - dziecięcy głos wyrywa mnie z zamyślenia. Strasznie boli mnie kark. Kark z barkiem i ból promieniuje na całe ramię. Usiadłam na podłodze i oparłam bolące miejsce o barierkę. Odpłynęłam w myślach. Wokół naszego remontu krążyły. Niekończącego się.

Jezu, czy ja mam napisane na czole "uwielbiam obce dzieci"? Kilka dni wcześniej było:
- Prosę Pani, a Filip jus posedł. Skoda nie?
A dzisiaj następna. Tylko, że ta "ma na imię Agnieszka".
I co mnie to. Boooooli. I głowa ćmi też.
Przecież ja nie cierpię obcych dzieci. Serio. No poza kilkoma wyjątkami... Ale tak ogólnie to nie cierpię. Bo niegrzeczne są, rozwydrzone, brzydko ubrane, z brudnymi paznokciami i rękoma, Bóg wie gdzie wkładanymi i wredne dla mojego synka. I  chorobami zarażają...
A tutaj uparły się, cholera jasna.

Do sali zabaw zaczęliśmy chodzić niedawno. Żeby Nacio nie umarł z nudów. Żeby matka jego nie umarła od jęczenia wynudzonego syna swego. Żeby Synu miał kontakt z dziećmi. Żeby zrobić mu frajdę. Godzinę trzeba jakoś przetrwać. Tym razem była kolej ojca syna mego na czuwanie nad bezpieczeństwem potomka. Ja łapałam oddech, bo ból od kilku dni nie dawał mi żyć. A tu ta dziewczynka...

Podniosłam wzrok, a nade mną stoi strasznie potargana, grubiutka dziewczynka. W ręku trzyma pluszowego psiaka, przypierając go lekko do brzucha.
- A to jest Dżejms. - wyciągnęła zabawkę w moim kierunku i lekko się uśmiechnęła.
- Noooo. Fajny. - rozglądam się za "rodzicem" dziewczynki. Nikt taki nie wpadł mi w oko. Za to wpadła naklejka z imieniem dziewczynki. Już zdążyłam się zorientować, że dzieci z imiennymi naklejkami, zostawione są w sali zabaw same. Ten, co mu Filip - kolega jus posedł, też miał plakietkę.
- A Ty tutaj sama jesteś?
- Tak, ale przyjechałam z tatusiem. Z Gołębic. Ale mój tatuś musiał teraz iść.

Coś pękło. Nielubienie moje prysło. Dojrzałam błękitne oczy dziewczynki, resztki lakieru na paznokietkach. Ładną spinkę w potarganych włosach. Słomkowych. I znów w serce wkradło się współczucie. Cholera jasna! Kiedyś się wykończę...

I nie, nie dramatyzuję. Wiem, że dziewczynce nie działa się krzywda, ale wierzcie mi, że nie była też wcale szczęśliwa. Nie miała się z kim bawić. Spoglądała się na inne dziewczynki, ale nie miała odwagi podejść. Z braku laku, zaczepiła mnie.
Zbudowałyśmy z gigantycznych klocków mur. Potem Aguśka zbudowała piramidę. A jaka sprytna przy tym się okazała! Na prawdę fajna dziewczynka. To nic, że grubiutka. Słodka niebywale.
I nawet podeszła do niej dwójka dzieci. Ja się wycofałam. I już było tak fajnie, wesoło. Kiedy po dzieci przyszli rodzice. Pobiegły bez pożegnania. A Agnieszka stała z tym klockiem w opuszczonej ręce i patrzyła smutnymi oczami.
Zagadałam ją i dokończyłyśmy budowlę.

Ale i nam skończył się wkrótce czas. I musiałam pożegnać tą przemiłą pięciolatkę...
A serce mnie wtedy bolało barrrrrdzo.
O wiele bardziej, niż bark i ramię...

czwartek, 1 listopada 2012

Trzy godziny rozłąki.

Matka przyjeżdża po Syna swego do dziadków. Mały zajęty buszowaniem w pokoju dwunastoletniego wujka, nie zwraca za bardzo na matkę uwagi.

W końcu zostaje przyniesiony do holu. Rozdziawiony ma przy tym buziaczek. Matka uradowana, że to na z nią powitanie.
Kucha. Bo oto Synu pysia wystawia do babci na pożegnalne całuskowanie.
Babcia mówi - Cześć Nacio. - Cieś - Synu odpowiada, całusa babce sprzedając pysiem otwartym.
Matka gały wybałusza. - Żółwik - mówi dziadzio i pięść do malucha wyciąga.
Bobas piąstką niezgrabnie zaciśniętą, w dziadkową - bach i - Duwi. - dodaje.
Matka - Szczęka w dół, z hukiem uderza o kolana.

Toż to już nie dzidziol, jeno chłopak dorosły...