środa, 27 lutego 2013

Samotna kura.

Jestem samotną kurą.
To znaczy nie, że do wzięcia ;-)
Męża to ja jeszcze mam;-P
I dwie przyjaciółki, każda w innym mieście ;-(
Jestem samotną kurą, spragnioną kobiecego towarzystwa.
Spragnioną kawki z duuuuuużą pianką, którą można popijać, wlepiając oczy w drugą babską twarz.
Spragnioną słuchania ciekawych opowieści...
Spragnioną zwracania uwagi na Jej szczegóły; "o, ale fajny ma ten lakier szary...też sobie taki...", "no na prawdę ładnie jej w tych malutkich srebrnych kolczykach, też muszę sobie takie...", "nieeee, no czadową ma tą koszulę, ta krateczka mnie rozbraja, nie wytrzymam zaraz...Też muszę taką sobie..." - Słuchaj, a gdzie kupiłaś tę koszulę...?"
Spragnioną pozytywnej, babskiej energii...
Spragnioną pocieszenia, że Ona też przez zimę ze dwa kilo przytyła, no ale nie dało się inaczej, samo przyszło normalnie...Dokładnie tak samo,jak u mnie...;-)
Spragnioną wzajemnego usprawiedliwiania się, że ten serniczek wcale tyle kalorii przecież nie ma, no i oczywiście stanowczo nam się należy na poprawę humoru w ten ponury dzień...
Spragnioną bycia "z".

Kiedyś to było inaczej.
Moja mama miała mnóstwo koleżanek dookoła. Rano był telefon, szybka odpowiedź "Nie, nie śpię, jasne że wpadaj" i za moment już sąsiadeczki siorbały poranną wspólną kawkę. Dzieciaki jeszcze w betach, chata nieogarnięta, ale kawka była. Cudnie.
Czasami po południu się umawiały. Dzieciaki się bawiły, a babki jarały papieroski po babsku w kuchni i plotkowały w najlepsze. Czasami strzelały na siebie focha. "Bo ta powiedziała tej, że tamta...a tamta wcale nie, a do tego prosiła, żeby nie mówić...", no i foch! Ale i to było na krótko, bo nie mogły bez siebie żyć. Bo razem było łatwiej, przyjemniej.

A tymczasem...
Tymczasem głupio mi jest stale się narzucać...Proponować...Namawiać...Smsy słać.
Nie wiem o co w tym chodzi... Wiem, że zabrzmi to nieskromnie, ale czasem mam wrażenie, że baby chyba mnie nie lubią, bo wszelkie moje próby nawiązania kontaktu "na żywo" spełzają na niczym. Mimo, że ja je wszystkie i każdą z osobna,  tak strasznie lubię . I tak bardzo bym chciała...
Może to przez moje gadulstwo. Tak. Za dużo gadam. Stanowczo.
A może to dziecko odstrasza...
Latem...Latem to jest inaczej. Piaskownica jest...Tłumy różnych mam na ławeczkach, wystarczy trochę odwagi i już można do kogoś gębę otworzyć i po babsku pobajdurzyć.

I dlatego, gdy mieszając tę cholerną pomidorówkę, zerkam na plac zabaw, który mam tuż przed oknem, wzdycham żałośnie i dni w myślach odliczam... Jeszcze tylko miesiąc...Hehhhhh...

Dzisiaj tak własnie sobie rozmyślałam o tym moim napraszaniu się, co stale z odmową się spotyka. Dół mnie złapał...I stwierdziłam, że chyba do galerii handlowej się z maluszkiem przejdę, bo tam to chociaż na ludzi sobie popatrzę i kawę zaparzoną przez kogoś innego, niż ja sama, wypiję. Lepszy rydz, niż nic;-)
A tymczasem całkiem spontanicznie i przypadkowo spotkałam znajomą, też mamę małego chłopca, która podobnie jak ja samotnie łaziła.
No i cudnie było. Bo ona cudna...Strasznie pozytywna...
Kawka była i ciuchów oglądanie i pogaduchy i odwiedziny w drogerii też.
Jak na dwie baby przystało ;-)

A tutaj taka mała pozytywna drobnostka dla Was ;-)


I druga ;-)







wtorek, 26 lutego 2013

Skarpety.

Taaaak...
Dziewczynki uwielbiają buty mamy.
Ja sama - kochałam.
Pamiętam takie granatowe, na małym obcasiku.
Caaaałe wysadzane kolorowymi kamieniami były...
To były moje ulubione.

Dziecię me, pomijając miłość wrodzoną do maminych staników, które całkowicie przewidywalnie przecież, uwielbia od czasu do czasu wrzucić sobie na głowę, jako jej dezajnerskie nakrycie. Pomijając dolną partię maminej bielizny, którą równie chętnie zakłada wymiennie ze wspomnianymi biustonoszami, Syn mój ukochał sobie mamine SKARPETY.
Ale, ale!
Nie są to bynajmniej skarpety zwyczajne.
Synu upodobał sobie bowiem najbardziej "pojechane", jakie Matka posiada.
Dlaczego akurat te?
Dlaczego do tego stopnia, że postanowił spędzić w nich pół dnia, pod groźbą wycia ze spazmami?
Nie wiem...
Wyznam Wam, że poddałam się zupełnie niepedagogicznie.
Głównie jednak dlatego, że nie mogłam odmówić sobie tego chichrania pod nosem, za każdym razem, gdy na Syncia spoglądałam ;-)

Z resztą, zobaczcie sami:-P







niedziela, 24 lutego 2013

piątek, 22 lutego 2013

Dzień jak co dzień.

Chlast!
- Mamoooo...
Czuję, jak mała rączka nerwowo klepie mnie po twarzy. Dżizas, skąd taki mały człowiek może wiedzieć, jak się skutecznie cuci nieprzytomnego.
Otwieram oko. Potem drugie.
Muszę. Inaczej będzie walił do skutku, już to kiedyś testowałam...
Która to? 6.50.
Zęby. To wszystko przez te cholerne zęby. Może dzisiaj w końcu coś wylezie.
Dlaczego ja chodzę tak późno spać?! Masochistka jestem, czy co?
- Tu, tu! - mały paluszek wskazuje telewizor. Po omacku biorę pilot. Cyk. Jest. Maluch mruży oczy, ale jest dzielny. Bo ciuchcia.
Robię mleko. Flaszka w ruch. Pielucha zmieniona. Przewracam się na drugi bok. Odpływam.
- Maaaaaaaaaaaamooooooooooooo! - wyrywa mnie z błogości.
Ano tak, Kot, co o legendach prawi,  nie przejdzie. Na kocie zawsze kończy się synowa tolerancja bajek na Mini Mini.
Biorę laptopa, który czeka już w pogotowiu.
Na pierwszy ogień idzie "George", koniecznie 36 filmików w jednym. Żeby nie trzeba było przełączać.
Po dwóch odcinkach - chlast!
Znów ta rączka.
- "George" - nie! - krzyczy.
Prawie trzeźwo wstukuję "Peppa Pig".
Jeden odcinek. 5 minut.
Chlast!
"Finlej"!
Chlast!
"Świat małej księżniczki"!
Chlast!
"George" znów. Zawsze super działa po krótkiej przerwie.
Chlast!

Dość.
8.50.
Włączam małemu to, na co wskazał paluszkiem w bocznym pasku.
Idę parzyć kawę. Nie mam humoru.
Siorbię z przymkniętymi oczami.
Doooobra jest. Kocham ją! Kocham kawę o poranku.
Szykuję malutkie kanapeczki. Chlebek.
Ależ ponuro dziś znowu.
Żółty serek. Koniecznie starty na małych oczkach. Do przemytu. Parówki już w wodzie. Na wierzch szczypiorek. Koniecznie!Bez szczypiorku nie będzie jedzenia i kategorycznie nie ma szans na negocjacje.
Wracam do malca. Okazuje się, że ogląda filmik dla kolekcjonerów modeli aut. Jest zachwycony.
Śniadanie.
Raaaaaaz... Dwaaaaaa...Trzyyy...Dwadzieścia. Koniec.
Ubieram się.
W co by tu dzisiaj...
Żeby trochę wizytowo było. Bo lekarz. Ale żeby też tyłek zakrywało, jak na fotel przyjdzie usiąść...

Waga. Staję na.  Kurcze, no żeby ani ruchu nie było?  Przecież wczoraj cały dzień starałam się. Bez słodyczy, pieczywa, dużo warzyw. DUPA. Nigdy nie zlezie mi te dwa kilo, co przyszło w czasie okresu. Trudno.

Koniec oglądania. Zamykam laptopa. Ryk. Tłumaczę. Ryk.
Proponuję czekoladkę. Wiem. Wiem, że tak nie wolno. Usprawiedliwiam siebie przed samą sobą, że przecież tak ładnie dzisiaj zjadł śniadanie...
W radiu leci dobry stary, rockowy kawałek. Biorę Syna w ramiona. Cieszy się. I ja się ciesze z jego radości. Bo radość jego piękna jest. Tańczymy. Tulę go. W tym bałaganie.  Dzisiaj odpuszczam, więc mogę tulić. Dostrzegam kamerkę na parapecie. Ustawiam "na nas", włączam. Tańczymy. Taka ładna pamiątka będzie. Na żadnym wcześniejszym filmiku mnie nie ma.
 Piosenka milknie. Odtwarzam. Widać nas kawałek po lewej stronie. Ja mam uciętą głowę...

Siadamy w fotelu. Tulimy się. To rzadkość ze strony mego Syna. Korzystam.

"Boże... Boże, żebyś tylko Prawie Bratu memu pomógł, żeby wyzdrowiał..."
Przypomina mi się, że w szufladzie mam płytki, które odnalazły się przy ostatnich porządkach w szpargałach. Dobra klubowa muzyka. Ciekawe czy jeszcze...

Próba.
Pierwsza - No disc.
Druga - No disc.
Trzecia...
Czyta... Po domu rozchodzą się znajome dźwięki. Dźwięki "sprzed". Wyjmuję z lodówki serek. Łyżeczka. Jem automatycznie.
A wszystko wraca. Wspomnienia. Wyjazdy. Hotele. Szkolenia. Młyn. Tempo. Wyzwania. CUDNIE było...

Nie. Wcale nie było. Głupia! Już zapomniałaś?
Mała raczka klepie mnie po plecach.
- Mamoooo.
Patrzę w te jego duże brązowe oczy. CUDNE są. Takie nowe. Świeże. Jak ze szkła. Niesamowite. Kocham go nad życie.

Wchodzi tata. Rozpoczyna się jego dyżur.
Wychodzę. Jadę na targ.
Sypie. Zimno. Do dupy jest.
Mam dwie godziny, żeby: dojechać, zrobić zakupy, przytargać je do domu, ugotować dietetyczne klopsy. Klopsy dla maluszka. Bo lekkostrawne. Klopsy dla Prawie Brata. Bo lekkostrawne. Klopsy dla dziadziusia. Bo...
Potem muszę przygotować "rejony swe kobiece" i lecieć do lekarza.

Tak więc - do startu...gotowi...start!
Pierwsze skrzyżowanie - czerwone.
"Ciekawe co u Taty. Kurcze stęskniłam się. Dlaczego on w ogóle do nas nie przyjeżdża...Ja muszę się wybrać. Koniecznie. Dlaczego tak rzadko do nich jeżdżę..."
Drugie skrzyżowanie - czerwone.
"Musze wyjechać najpóźniej o 14, żeby zdążyć...Drogi czarne. Zdążę na bank.
Trzecie skrzyżowanie - czerwone.
"Boże, żeby tylko ten nasz Jaruś już wyzdrowiał...Te klopsiki to z makaronem. On najbardziej lubi makaron...".
Widzę tę zawsze uśmiechniętą twarz Prawie Brata. Ściska mnie w gardle. Ze strachu.

Wpadam na targ. Zimny śnieg sypie w twarz. Kurczak wiejski. Jaja wiejskie. I marchewka też. Płyny do płukania niemieckie.
Z powrotem.
Chłopaki idą spać. Ja do garów. Jeden klopsik, na bulion. Drugi klopsik! Trzeci klopsik!
"O co go wypytać?O konflikt serologiczny. Koniecznie. I o tabletki inne. I o szyjkę w następnej ciąży też..."
Czwarty klopsik! Piąty...
Sos. Raz!Dwa! Trzy!
Jeden pojemnik. Drugi pojemnik.
Szybka toaleta. Lecę!

Prawie Brat.
- Smacznego. Pa!Pa!Pa!
Dziadziuś.
- Smacznego. Tylko jak będziesz podgrzewał, to na małym gazie - pamiętaj. No, pa!Pa!Pa! Lecę.

USG.
Ależ smutne to usg pustej macicy. Ten sam lekarz. Ta sama kozetka. To samo usg, a jakie przygnębiające...
USG piersi.
Leżę. Doktor przejeżdża głowicą po prawej piersi. Powoli. Długo. Serce podchodzi mi do gardła.
"Pod Twoją obronę uciekamy się...Naszymi prośbami racz nie gardzić...synowi swojemu nas polecaj...Ojcze nasz..Przyjdź królestwo Twoje...
Prawa pierś.
"Zdrowaś Mario...Błogosławionaś Ty między...Święta Mario...
Nie dam sobie rady, jak coś wyjdzie...Nie udźwignę tego... Nie dam rady być taka silna jak On. Panie Boże uchowaj mnie...
Módl się za nami grzesznymi..."
Koniec.
Ufffff.

Wpadam do domu. Mój mały śliczny synek, jeszcze mniejszy i śliczniejszy, niż dwie godziny temu. Jeszcze bardziej mój...Rzuca mi się na szyję. Zdejmuje mi szalik.
Mój dyżur.
Jemy obiad. Jeden kęs. Dwa...Trzy...Dziesięć...Koniec.
"Jeszcze jasno. Ubieramy się. Pojedziemy na deptak. Fajnie będzie.
Nie chce mi się...Tak zimno jest.
Trzeba!
Trzeba ubrać spodnie na legginsy. Fajnie będzie."

Idziemy na przystanek. Nadjeżdża nasz autobus. . O kurczę! Nie zdążymy! Biegnę! Z wózkiem. Ciężko pcha się po ty śniegu.
Odjeżdża. Sprzed nosa.
Mijając nas, kierowca patrzy mi w oczy. Cham!
Czekamy.Czekamy. Czekamy. Wsiadamy. Wysiadamy. Sypie. To nic. Fajnie jest. Jeszcze tylko owoce kupimy. Bo przecież muszę pilnować, aby Nacio jadł więcej owoców.
Ciemno.
Wchodzimy do domu. Pod koc. Odtajam.
"Jeszcze tylko ćwiczenia. Nieeeeeee. Nie chce mi się. Nie pójdę. Nie wyjdę już nigdzie.
Nie ma, że się nie chce. Dzisiaj super zajęcia. Musze iść i koniec. Fajnie będzie..."

"I jest. Gdyby nie te cholerne lustra ..."
- I w dół. Osiem!
Siedem!
Sześć!...
"Nie no, kiedy w końcu te moje udziska zeszczupleją..."
- Pięć!
Czery!...
"Ale czekaj, jakby z tej strony popatrzeć... Nie no grube i koniec! Stanę na przed środkiem lustra, ta część zawsze trochę szczuplej odbija."
- Trzy!
Dawa!...
"O, żeby takie jak ta instruktorka mieć...Ta to ma cudne. Nieeeeeeeeee, nie wykonalne..."

Brzuszki.
- Do centrum!Osiem! Siedem!...
"Kurczę, ciekawe jak Jaruś się dziś czuje..."
- Sześć! Pięć! ...
"W niedziele na bank będzie już lepiej."
- Cztery! Trzy!

Dom.
Synu leży wyprostowany jak struna na łóżku. Minę ma nietęgą. Jest wyraźnie obrarzony. Tata szuka nynusia
- Nieee, nieee... (czytaj: nie ma) - powiada Syn z boleścią w głosie.
Mama tuli. Dydol już jest. Tata znalazł.
Ale buziaka i tak już dzisiaj nie będzie...Gaszę moim chłopakom światło.
Idę do kuchni. Ogarniam. Klopsy...Kurza twarz!

Siadam w ukochanym fotelu.
Ufffff. Dzisiaj pójdę wcześniej spać - obiecuję sobie.
Włączam laptopa.
"Ależ to był dzień... Padam na twarz. Nie, no ale muszę go Wam opisać...Tak szybciutko."

Zamykam komputer. Jest 01.06...









środa, 20 lutego 2013

O poranku. Czyli niczym po bitwie.

Nasze poranki wyglądają w zasadzie bardzo podobnie. Różnią się tym, że czasem Matka ma  większą energię od rana, a innym razem mniejszą, co skutkuje lepszą lub gorszą Jej wydajnością,  w ogarnianiu Sajgonu Dnia Poprzedniego.
Bez względu na to, poranki nasze bezwzględnie uwielbiam. Zawsze.

Ostatnio jednak wydajność Matki stopniowo spada, co jest wprost proporcjonalne do wydajności Syna w zamienianiu naszego mieszkania w pobojowisko.
Postanowiłam w końcu, że przestanę ze zjawiskiem tym  walczyć.
Tak jak radzą psycholodzy -  ZDYSTANSOWAŁAM SIĘ i co drugi dzień regularnie odpuszczam, usprawiedliwiając przy tym jakże przekonywująco samą siebie, że jakiekolwiek próby zapanowania nad tym Tajfunem Wszechogarniającym i tak nie mają sensu, bo to syzyfowe prace po prostu.
Po co, więc walczyć z wiatrakami?
Eeee tam, wolę pod kołderką dłużej poleżeć, kawki świeżutkiej, pachnącej siarczyście sobie siorbnąć i poczuć, że nic nie muszę...
Przeczekać trzeba zwyczajnie.

A ostatnio, gdy stanęłam nad tym pobojowiskiem, i drapiąc się w głowę, zastanawiałam się od czego właściwie zacząć, postanowiłam zebrać dowody, owego zjawiska i się z Wami nimi podzielić. Przy tej okazji w zaufaniu dzielę się z Wami również mymi porannymi kurzowymi kotami podłogowymi, więc proszę obnażenie  to docenić;-*



















A tak celebryci radzą sobie z natrętnymi fotografami...
I żeby była jasność.
Sprawcą tego wszystkiego, z wyjątkiem mini kanapeczek;-p, jest niespełna dwu letni, mały, rozkoszny chłopczyk...
Jest On strasznie malutki i ma jeszcze mniejsze rąsie, które w przeciągu nanosekundy mogą wszystko...

niedziela, 17 lutego 2013

Wyraźcie babską opinię.

Kochane!
Baby!
Kwoki i Niekwoki!
Potrzebuję Waszej babskiej opinii.
Coś gdzieś mi kiełkuje pod kopułą...Pomysłów miliony, tylko chłodnej oceny jakoś brak.
Dlatego proszę Was o opinię na temat takiegoż oto zestawu, dekorującego okno kuchenne - firanka plus TAKA zazdrostka.




Uszyła je moja mama. Marszczoną zazdrostkę podpatrzyłam w czyimś oknie podczas spaceru i strasznie mi się spodobała, choć teraz już wiem, że lepiej , gdyby była ciut dłuższa.Chciałam mieć coś innego, niż klasycznie wiesza się w oknie, ale przerażały mnie też ceny w studniach dekoracji okien. Więc wymyśliłam sobie coś takiego. Ale ... No właśnie ...
Czy to fajne? Czy dobrze, że inne, niż klasyczne? Czy w innej kolorystyce też będzie dobrze się prezentować? Czy gdyby była taka możliwość, to miałybyście ochotę sprawić sobie coś takiego? Jaka cena byłaby akuratna i konkurencyjna?

Za cenne opinie serdecznie dziękuję i cmokam weekendowo.
Aaaa i jeszcze prezencik podsyłam;-*



piątek, 8 lutego 2013

;-* Dziękuję...

Dzisiaj na sekundkę tylko.
W komentarzu do ostatniego wpisu pewna przemiła osóbka zostawiła mi o taki prezencik:


Niby nic. Niby taka tam pioseneczka do zanucenia pod nosem. Titu titu takie.
A Matka czyt. Ja ogilała klawiaturę całą... Bo słowa...
Ehhhh to wszystko przez ten cholerny SNP. Bo normalnie to ja twarda sztuka jestem ;-P

środa, 6 lutego 2013

Na przekór stereotypowi kury domowej.

- A czym się teraz zajmujesz? Wróciłaś już do pracy? - po raz setny padło to samo, zadawane regularnie od jakiegoś półtora roku, znienawidzone "po drodze", pytanie.
- Wychowuję syna. - odpowiedziała spokojnym, pewnym tonem Matka, lekko się przy tym uśmiechając.
Odpowiedź po raz pierwszy była inna, niż zwykle. Pewna. Pozbawiona wstydu, zażenowania, poczucia bycia pasożytem.
Dwa proste  słowa.  Po raz pierwszy wypowiedziane z tak silnym poczuciem szczęścia i  spełnienia, że w przeciągu sekundy Pytająca zaczęła żałować swojej ciekawości... ;-) Bo tym razem, to jej przypadło zażenowanie.

Tak. JESTEM SZCZĘŚLIWĄ KURĄ DOMOWĄ, czyli SPEŁNIAJĄCA SIĘ MATKĄ. Uwielbiam być kwoką i dobrze mi z tym. Na reszcie.

Pamiętam doskonale, jeszcze nie tak dawno pisany tutaj wpis o mym niewyżyciu ambicjonalnym.
Myślałam.
Myślałam.
Aż wymyśliłam i niedługo po tym zaczęłam pracować. Sama u siebie. Dla siebie. Cztery, pięć godzin dziennie.
Na początku było fajnie. Rzuciłam się w utęskniony wir. "Tamten" wir sprzed... Pełna zapału, energii, natchnienia.

Wracałam do domu przed 16. Szybki obiad i pędem na spacer z małym, żeby zdążyć przed zmierzchem. Ale ciemność zaczęła nas gonić i wkrótce spacer kończył się po piętnastu minutach, bo jak tu łazić po ciemku...

Wówczas coś zaczęło mnie uwierać...
Zostawiałam swego maluszka tylko na kilka godzin, a i tak:
Mały na spacery nie zabierany, bo ojcu się nie chce na zimno z bobasem, a o 16 już ciemno; paznokcie nie obcięte, bo Mamy w czasie drzemki nie ma; w chacie kipisz, z kosza na brudy wysypuje, sterty wysuszonego-nieposkładanego prania się piętrzą, a mnie szlag jasny trafiać zaczyna, bo nie ogarniam. Nie ogarniam niczego.

Bo wszystko ucieka jakoś między palcami. Ciągle w biegu. Rano ogarnianie w biegu, żeby jeszcze zakupy zdążyć, i spacer zdążyć przed pracą i to pranie cholerne, żeby w pojemniku nogą nie trzeba było ubijać...
Do pracy w biegu, żeby jak najszybciej zdążyć, załatwiając po drodze jeszcze milion spraw, których po południu z bobasem załatwić się nie da. W pracy w biegu, bo czasu za mało. Ciągle za mało, na to co w głowie mam zaplanowane, żeby strategię sprzedażową miesięczną przeprowadzić. Ambitną. Tak jak kiedyś...
Po pracy w biegu, żeby dzieciaka z domu wyrwać, żeby nadrobić, żeby wynagrodzić. No ale do domu też w biegu powrót, bo wieczorem fit dla mamy, żeby całkiem na dekiel jej nie padło.

O nie!
I wtedy coś pękło. Nagle pojaśniało. I w końcu do mnie dotarło.
No bo co jest dla mnie teraz najważniejsze?
MÓJ SYN!
Moje maleństwo słodkie i pachnące.
Bo kiedy, jak nie teraz będę mogła nacieszyć się jego maleńkością? Teraz jest nasz czas.
Mój czas.
Ostatnio odwiedziłam przyjaciółkę, która półtora miesiąca wcześniej powiła syneczka. Kiedy przyjechałam - spał. W końcu, kiedy maluszek się obudził, przyjaciółka zaprosiła mnie do dziecięcego pokoiku. Delikatnie odwinęła zawiniątko. Wyjęła tego malusiego chłopczyka...A we mnie obudziło się coś takiego... Kurcze, nawet nie wiem jak to nazwać...
Wtedy poczułam, że macierzyństwo we mnie kipi, a jego para zacznie buchać za chwilę mymi uszami. ;-)

W tym się teraz spełniam. Tego chcę więcej i więcej. To własnie uwielbiam. Nasze leniwe poranki, wspólne śniadanka, uwielbiam gdy mój mały chłopczyk pomaga mi się umalować. Uwielbiam jego towarzystwo i nasze pogaduchy, z których rozumiem mniej więcej połowę... Uwielbiam jego całego i wszystko, co z nim związane. A gdy pomyślę sobie, że mogłabym mieć tego wszystkiego podwójnie...Potrójnie...

Tak, mam ten komfort, że mój mąż świetnie daje sobie radę w roli jedynego żywiciela rodziny. Dzięki niemu omija mnie problem finansowy, a to bardzo dużo. Chyba najgorsza karą teraz byłby dla mnie przymus pracy,  wynikający z braku pieniędzy. Wiem ile kosztuje to mamy, które po macierzyńskim muszą zostawić swoje maluchy i gnać do roboty, aby nie stracić posady.

A ambicje?
Cóż... Wygląda na to, że moja miłość do dziecka sprawiła, że ta twarda - zawodowa ambicja spadła na dalszy plan.
W końcu poczułam, że nic nie muszę nikomu udowadniać.
Wcale nie muszę właśnie TERAZ robić ambitnej kariery, kosztem mojej więzi z dzieckiem. Wierzę, że i na to przyjdzie czas. Ale nie teraz. Na siłę. Wcale nie muszę się z niczym spieszyć, bo jeśli bardzo tego zapragnę to i za dziesięć lat wymyślę sobie coś fajnego i kreatywnego.
Wierzę, że WSZYSTKO LEŻY W MOJEJ GŁOWIE. Bo nie jestem sfrustrowaną kurą domową w poplamionym podkoszulku, z tłustymi strąkami na głowie. No dobra, czasem się zdarza...;-P
Ani nie jestem służącą mojego męża. Rutynowe czynności domowe wykonuję "bo trzeba", tak samo, jak myje się zęby, czy odprowadza podatki. Momentami tylko czuję to ogromne natchnienie na sprzątanie, ale stanowczo za rzadko ;-P
I choć mocno staram się ogarniać wszystkie tematy, często odpuszczam. Bo kurze domowej też może się nie chcieć...
Wierzę również, że przy okazji wychowywania dziecka, można świetnie, kreatywnie rozwijać swoją osobowość. A także dbać o siebie, aby mąż nie poszukał sobie NOWEJ, nie zhańbionej ścierą do podłogi.

Wierzę w końcu w swój instynkt oraz w to, że kierowanie się nim zapewni mi wewnętrzną równowagę.
I na to właśnie wygląda, bo od czasu mego "olśnienia" przestało prześladować mnie to okropne poczucie rozdarcia. Rozdarcia pomiędzy ambicją, a ukochanym dzieckiem...
Dzięki temu "rozjaśnieniu umysłu", szybko do głowy wpadł pomysł, jak znaleźć złoty środek i tak wszystko poukładać, żeby wilk był syty, owca cała, a i matka czasem z kurnika się wyrwała ;-)