Mailowałam sobie ostatnio z pewną znajomą.
Temat zszedł na dzieci.
Ona planuje, ale się waha. Ja planuję i nie mogę się doczekać...
Na etapie, na którym obecnie jestem, z uśmiechem i przymrużeniem oka obserwuję strach kobiet przed zajściem w pierwszą ciążę.
Tak samo uśmiecham się do siebie samej sprzed czterech lat.
Niby też nie mogliśmy się doczekać, kiedy już przyjdzie ten upragniony moment, gdy będziemy mogli powołać do życia nasze dziecko.
No właśnie - niby. Bo gdy nadeszła ów chwila... Na drugi dzień... Obudziłam się z panicznym strachem - CO MY WŁAŚCIWIE NAJLEPSZEGO ZROBILIŚMY?!
I ten strach nie minął wcale tak szybko... Miałam strasznie mieszane uczucia... Choć już było "po ptakach"...
Ty? - zapytasz.
Tak ja.
Bałam się bo za dużo obserwowałam. Za dużo słuchałam. I za dużo sobie wyobrażałam.
A to wszystko nie miało absolutnie NIC wspólnego z tym, co przeżyliśmy, co czuliśmy i czujemy do teraz.
I dlatego tak uśmiecham się pod nosem, gdy obserwuję wahania przyszłych mam...Najchętniej wzięłabym taką za rękę, pogłaskała po policzku i powiedziała - na co Ty czekasz dziewczyno? Nie ma na świecie nic lepszego! Podaruj sobie to szczęście! Zobaczysz, za moment wspomnisz moje słowa, tuląc w ramionach swoje maleństwo i śmiejąc się z samej siebie.
W podobny sposób opowiadałam o macierzyństwie mojej przyjaciółce, gdy zaszła w ciążę i trzęsła się ze strachu, jak to będzie.
Uśmiechnęła się do mnie i powiedziała, że jestem chyba jakimś wybitnym okazem, bo nie zna drugiej mamy tak bardzo zakochanej w swoim dziecku i zachwyconej byciem matką. Nie wierzyła mi... Raczej myślała sobie, że to jakiś mój "odpał od normy"... Tak, tak Paulinko - mimo, że bardzo się starałaś, dało się to odczuć ;-*
Potem, gdy jej syn pojawił się już na świecie i skradłyśmy chwilę na rozmowę przez telefon pomiędzy jednym karmieniem a drugim, powiedziała mi to, co byłam pewna usłyszeć... Pomimo zmęczenia, powyciąganych i obolałych piersi, bałaganu w domu, i worków pod oczami z niewyspania, była absolutnie przeszczęśliwa. Najszczęśliwsza na świecie.
Zaraz po mnie ;-)
A ja mogłam wtedy bezkarnie, z uśmiechem powiedzieć - a nie mówiłam?
Ostatnio podczas tej wymiany myśli ze znajomą w mailach, przyszła mi do głowy pewna refleksja, którą z Tobą też chcę się podzielić.
Gdyby ktoś Ci powiedział, że za niespełna rok wygrasz milion dolarów, wahałabyś się przed zagraniem na loterii? Odkładałabyś tę wygraną w czasie? Czy raczej ze zniecierpliwieniem czekałabyś, kiedy już będzie można zagrać?
No to wyobraź sobie, że gdy dostaniesz swoje dziecko po raz pierwszy w ramiona, poczujesz takie szczęście, jakbyś wygrała MILION ZIELONYCH DOLARÓW;-)
W zasadzie poczujesz chyba jeszcze większe. I tak każdego dnia od nowa...CODZIENNIE...
Skąd wiesz, jak się czuje człowiek, który wygrał milion? - zapytasz.
Nie wiem.
Wiem natomiast, że ani za milion, ani za dwa, ani za sto milionów nie oddałabym mojego synka.
I nie znam żadnej matki, która zrobiłaby inaczej...
niedziela, 30 marca 2014
wtorek, 25 marca 2014
Jak kryształ.
Nie znam drugiego tak dobrego człowiek jak mój syn.
Jest to mały chłopczyk o kryształowym sercu.
Sercu czystym jak łza.
Tak, tak wiem, jako matka jestem obiektywnie nieobiektywna.
Ale nie w tym przypadku.
W czasach niedzieciowych, co jakiś czas pojawiały się w moim życiu slogany na temat dzieci, wskazujące na ich niewinność. Jednym uchem wpuszczałam, drugim wypuszczałam, nie zatrzymując się nad tym dłużej.
Było to przecież wtedy jakieś zupełnie nieważne było. Bo co mi tam do dzieci.
Niech sobie będą, jakie chcą.
Bo nie rozumiałam.
Tak naprawdę w ogóle nie rozumiałam o co tym mądrym chodzi.
Teraz już wiem...
Doświadczam zachowań mojego synka codziennie. Kilkanaście godzin dziennie.
Od trzech lat... Przez trzydzieści sześć miesięcy...
Stale.
Obserwuję.
Słucham.
Wzruszam się.
Zachwycam.
Rozumiem...
Mój Syn jest małym człowiekiem, absolutnie przesłodkim, nie tylko z wyglądu. Jest tak doskonale dobry, że momentami, gdy tak sobie o nim rozmyślam, aż trudno mi uwierzyć, że człowiek może być aż tak dobry.
Niewinny...
Jego intencje są tak słodko czyste...
Nie ma w nim złości.
Denerwuje się czasem, to prawda, ale z tak rozczulających powodów, że trudno to nazwać złością - tym samym określeniem, które używa się aby nazwać naprawdę przykre dla otoczenia emocje - raniące, niszczące.
Nie ma w nim zazdrości.
Chytrości.
Tak wiem, my też przerabialiśmy - To moje! Nie dam!
Ale w końcu minęło w znacznym stopniu ;-)
Ostatnio Nacio wyjął z szuflady, w której trzymamy słodycze małe pudełeczko czekoladek. Były w nim całe trzy "kinderki". Zapytał czy może zjeść. Pozwoliłam. Zjadł jedną z takim zachwytem, smakiem i rozkoszą, że aż miło było popatrzeć. Widziałam, że miał ochotę na więcej.
Wyjął drugą...
Obrócił ją w palcach, po czym wręczył swojemu tacie.
Trzecią dał mnie...
- Nacio się dzieli mamciom.
- Wiesz co, ale ja nie chcę, weź sobie i zjedz.
- Nie mode! To mamci ciadka. Nacio dzieli sie. - odrzekł z pełną powagą.
- No to mamcia się z Tobą podzieli. Chcesz pół?
- Yhym. - szybko odparł z zachwytem.
I nie chodzi tu wcale o tę czekoladę, bo co to za dowód.
To tylko jedna z miliona sytuacji, których jestem świadkiem każdego dnia i które mnie absolutnie obezwładniają.
Dzisiaj leżałam sobie na kanapie. Podszedł do mnie i stanął koło moich stóp.
- Mogem źdjońć mamci tetki?
-Ale po co kiciu?
- Bendem lobił dili dili.
- No dobrze.
Trzylatek z radością zsunął z mojej stopy skarpetkę, a jego oczom ukazały się czerwone paznokcie.
- Ooooo łałłłłłłł. Nacio lugi to. - oznajmił z zachwytem, po czym całkowicie bezpardonowo cmoknął mnie w grzbiet stopy.
Zawstydziłam się bardzo i usiłowałam wytłumaczyć, żeby lepiej tak nie robił, bo to tylko mamcia może całować jego słodkie, małe girki... Zupełnie nie rozumiał o co mi chodzi.
Cmoknął jeszcze raz...
Strasznie fajny człowieczek z tego mojego maluszka. Uwielbiam jego towarzystwo...
Oprócz biliona cudownych emocji i doznań, daje mi to fantastyczne doświadczenie przebywania z kimś doskonale dobrym. A tak mało przecież tego w naszych czasach. Mam wrażenie, że w codziennych relacjach, niestety łatwiej trafić na negatywne zachowania...
A szkoda. Bo gdyby ludzie byli jak te dzieci... O czystych sercach... Pozbawionych chciwości, chęci odgryzania się, sprawiania przykrości, okazywania swojej ważności...
O sercach, które nie wiedzą co to zazdrość, zawiść, zgorzkniałość
Gdyby ludzie byli tak szczerzy i bezpardonowi jak dzieci...
Świat byłby rajem.
Niestety nigdy tak nie będzie ;-(
Bo obok tych kryształów, niestety jesteśmy my - dorośli.
I codziennie, regularnie, świadomie lub nie.
W stopniu większym lub mniejszym.
Krzywdzimy nasze dzieci...
Zarażamy je złem...
I niszczymy to doskonałe dobro...
Jest to mały chłopczyk o kryształowym sercu.
Sercu czystym jak łza.
Tak, tak wiem, jako matka jestem obiektywnie nieobiektywna.
Ale nie w tym przypadku.
W czasach niedzieciowych, co jakiś czas pojawiały się w moim życiu slogany na temat dzieci, wskazujące na ich niewinność. Jednym uchem wpuszczałam, drugim wypuszczałam, nie zatrzymując się nad tym dłużej.
Było to przecież wtedy jakieś zupełnie nieważne było. Bo co mi tam do dzieci.
Niech sobie będą, jakie chcą.
Bo nie rozumiałam.
Tak naprawdę w ogóle nie rozumiałam o co tym mądrym chodzi.
Teraz już wiem...
Doświadczam zachowań mojego synka codziennie. Kilkanaście godzin dziennie.
Od trzech lat... Przez trzydzieści sześć miesięcy...
Stale.
Obserwuję.
Słucham.
Wzruszam się.
Zachwycam.
Rozumiem...
Mój Syn jest małym człowiekiem, absolutnie przesłodkim, nie tylko z wyglądu. Jest tak doskonale dobry, że momentami, gdy tak sobie o nim rozmyślam, aż trudno mi uwierzyć, że człowiek może być aż tak dobry.
Niewinny...
Jego intencje są tak słodko czyste...
Nie ma w nim złości.
Denerwuje się czasem, to prawda, ale z tak rozczulających powodów, że trudno to nazwać złością - tym samym określeniem, które używa się aby nazwać naprawdę przykre dla otoczenia emocje - raniące, niszczące.
Nie ma w nim zazdrości.
Chytrości.
Tak wiem, my też przerabialiśmy - To moje! Nie dam!
Ale w końcu minęło w znacznym stopniu ;-)
Ostatnio Nacio wyjął z szuflady, w której trzymamy słodycze małe pudełeczko czekoladek. Były w nim całe trzy "kinderki". Zapytał czy może zjeść. Pozwoliłam. Zjadł jedną z takim zachwytem, smakiem i rozkoszą, że aż miło było popatrzeć. Widziałam, że miał ochotę na więcej.
Wyjął drugą...
Obrócił ją w palcach, po czym wręczył swojemu tacie.
Trzecią dał mnie...
- Nacio się dzieli mamciom.
- Wiesz co, ale ja nie chcę, weź sobie i zjedz.
- Nie mode! To mamci ciadka. Nacio dzieli sie. - odrzekł z pełną powagą.
- No to mamcia się z Tobą podzieli. Chcesz pół?
- Yhym. - szybko odparł z zachwytem.
I nie chodzi tu wcale o tę czekoladę, bo co to za dowód.
To tylko jedna z miliona sytuacji, których jestem świadkiem każdego dnia i które mnie absolutnie obezwładniają.
Dzisiaj leżałam sobie na kanapie. Podszedł do mnie i stanął koło moich stóp.
- Mogem źdjońć mamci tetki?
-Ale po co kiciu?
- Bendem lobił dili dili.
- No dobrze.
Trzylatek z radością zsunął z mojej stopy skarpetkę, a jego oczom ukazały się czerwone paznokcie.
- Ooooo łałłłłłłł. Nacio lugi to. - oznajmił z zachwytem, po czym całkowicie bezpardonowo cmoknął mnie w grzbiet stopy.
Zawstydziłam się bardzo i usiłowałam wytłumaczyć, żeby lepiej tak nie robił, bo to tylko mamcia może całować jego słodkie, małe girki... Zupełnie nie rozumiał o co mi chodzi.
Cmoknął jeszcze raz...
Strasznie fajny człowieczek z tego mojego maluszka. Uwielbiam jego towarzystwo...
Oprócz biliona cudownych emocji i doznań, daje mi to fantastyczne doświadczenie przebywania z kimś doskonale dobrym. A tak mało przecież tego w naszych czasach. Mam wrażenie, że w codziennych relacjach, niestety łatwiej trafić na negatywne zachowania...
A szkoda. Bo gdyby ludzie byli jak te dzieci... O czystych sercach... Pozbawionych chciwości, chęci odgryzania się, sprawiania przykrości, okazywania swojej ważności...
O sercach, które nie wiedzą co to zazdrość, zawiść, zgorzkniałość
Gdyby ludzie byli tak szczerzy i bezpardonowi jak dzieci...
Świat byłby rajem.
Niestety nigdy tak nie będzie ;-(
Bo obok tych kryształów, niestety jesteśmy my - dorośli.
I codziennie, regularnie, świadomie lub nie.
W stopniu większym lub mniejszym.
Krzywdzimy nasze dzieci...
Zarażamy je złem...
I niszczymy to doskonałe dobro...
niedziela, 23 marca 2014
Dzianina na wiosnę?
Wiosnę powitaliśmy dzianinowo.
Legginsy wpadły mi w oko (i w torbę) już ho ho ho temu.
Niestety totalnie nic z naszej szafy się z nimi nie polubiło.
Potem na wyprzedaży w Zarze wyhaczyłam obydwa sweterki.
Z myślą o legginsach oczywiście.
Ale jakoś bez przekonania.
Aż nadszedł TEN dzień, w którym odważyłam się w końcu je zestawić i powiem nieskromnie, że zestaw ten baaaaardzo mi się spodobał ;-)
Legginsy wpadły mi w oko (i w torbę) już ho ho ho temu.
Niestety totalnie nic z naszej szafy się z nimi nie polubiło.
Potem na wyprzedaży w Zarze wyhaczyłam obydwa sweterki.
Z myślą o legginsach oczywiście.
Ale jakoś bez przekonania.
Aż nadszedł TEN dzień, w którym odważyłam się w końcu je zestawić i powiem nieskromnie, że zestaw ten baaaaardzo mi się spodobał ;-)
Czapa - Little Rose&Brothers - allegro
Sweter rozpinany - Zara - sklep - %
Sweter z kapturem - Zara - sklep - %
Top - Zara - sklep
Legginsy - Reserved - sklep - %
Kolanówy - Calzedonia - outlet
Buty - Zara - sklep - %
czwartek, 20 marca 2014
Kubek kawy.
Jestem ciekawa, czy masz tak jak ja ...
Swoje małe rytuały.
Ja moje uwielbiam. Trochę dlatego, że to takie cudowne przyjemnostki, umilające codzienność.
Trochę dlatego, że lubię pewną regularność, przewidywalność.
Jak na mistrzynię planowania przystało, lubię znać następstwo kolejnych punktów dnia.
Oczywiście wszystko w granicach rozsądku ;-)
Taki mały rytuał, który z tyłu głowy czeka na swój czas, ułatwia też przetrwanie mniej przyjemnych czynności.
Na przykład rano. Rytuałem jest dreptanie w bamboszach i ciepłym swetrze do ukochanej kuchni.
Wypijam szklankę wody.
Wyjmuję z szafki ulubiony kubek - ten akurat, a nie inny, bo z innego to kawa już nie taka dobra. Stawiam na koniecznie czystym blacie, bez najmniejszego okrucha. Włączam czajnik z wodą, koniecznie przefiltrowaną w dzbanku. Nasypuję mieloną kawę - tę akurat, a nie inną, bo z inną to już nie będzie taki przyjemny rytuał. Zalewam. Odstawiam, aby się zaparzyła. W tym czasie wyjmuję naczynia ze zmywary, żeby czas dobrze spożytkować, a kawa nabrała smaku.
Dolewam mleka. Mieszam. Wracam do sypialni... Poranek pozbawiony tego rytuału, nie byłby tym samym porankiem.
Woda. Dwie łyżeczki kawy. Mleko. Takie proste. Takie nic. A jaka zwykła przyjemność, gdy przy tej kawie można leniwie się rozbudzić. Z synkiem się poprzytulać. Zatrzymać się jeszcze na chwile, zanim człowiek wsiądzie na karuzelę kolejnego dnia. Pogładzić dziecięce kosmyki, ponakręcać na palce...
W sobotę to tej kawy dochodził jeszcze jeden rytuał... Przeglądanie pism wnętrzarskich, na które jakoś nigdy w tygodniu nie było czasu. A w sobotę... W piżamce... Pod kołderką... Z kubkiem w garści...
Sielanka.
Średnio raz w miesiącu staram się wykraść dzień tylko dla siebie. Gotuję wcześniej obiad, wsiadam w auto i wyjeżdżam do mojej przyjaciółki na cały dzień... Wymieniamy się małymi prezencikami. Idziemy zawsze do jednej i tej samej włoskiej knajpy na obiad. Potem na kawę do Tchibo. I tartę malinową. Gadamy, opowiadamy, czasem ryczymy. Podczas półtoragodzinnej drogi powrotnej w końcu mam czas usłyszeć własne myśli, posłuchać baaaaardzo głośno muzyki, tak jak lubię, przeanalizować nasze rozmowy...
Zanim otworzyłam swoją firmę, miałam jeszcze inny rytuał. Wtorkowy. W każdy wtorek brałam przysłowiowe trzy dychy w kieszeń i jechałam no mojego ulubionego sekend hendu na połów;-) Zawsze wracałam zeń z wielką radochą, dzierżąc dumnie w garści torbę z nowymi ekstra łaszkami dla mojego synka. Mmmmmmmm.
Aaaaa i jeszcze jeden.
Niedzielny rosół ;-) Uwielbiam gdy od samego rana na kuchence pyrka rytualny rosołek. Z wiejskiego kurczaczka... Z marchewami tak pomarańczowymi, że prawie czerwone są ;-) Z podpaloną w piekarniku cebulą... Pyrka sobie, a w całym domu pachnie... Domem...
Ojjj tak naprawdę, to te rytuały mogłabym wymieniać jeszcze długo.
Wczoraj przeczytałam u Julki, na jej blogu SZAFA TOSI wpis, właśnie o magii prostych przyjemności w życiu, dzięki którym można złapać oddech i poczuć się przez chwilę na prawdę dobrze...Największa magia tkwi w prostocie...
A Wy?
Jak to jest u Was?
Napiszcie mi coś o swoich małych rytuałach? Strasznie jestem ciekawa;-)
Swoje małe rytuały.
Ja moje uwielbiam. Trochę dlatego, że to takie cudowne przyjemnostki, umilające codzienność.
Trochę dlatego, że lubię pewną regularność, przewidywalność.
Jak na mistrzynię planowania przystało, lubię znać następstwo kolejnych punktów dnia.
Oczywiście wszystko w granicach rozsądku ;-)
Taki mały rytuał, który z tyłu głowy czeka na swój czas, ułatwia też przetrwanie mniej przyjemnych czynności.
Na przykład rano. Rytuałem jest dreptanie w bamboszach i ciepłym swetrze do ukochanej kuchni.
Wypijam szklankę wody.
Wyjmuję z szafki ulubiony kubek - ten akurat, a nie inny, bo z innego to kawa już nie taka dobra. Stawiam na koniecznie czystym blacie, bez najmniejszego okrucha. Włączam czajnik z wodą, koniecznie przefiltrowaną w dzbanku. Nasypuję mieloną kawę - tę akurat, a nie inną, bo z inną to już nie będzie taki przyjemny rytuał. Zalewam. Odstawiam, aby się zaparzyła. W tym czasie wyjmuję naczynia ze zmywary, żeby czas dobrze spożytkować, a kawa nabrała smaku.
Dolewam mleka. Mieszam. Wracam do sypialni... Poranek pozbawiony tego rytuału, nie byłby tym samym porankiem.
Woda. Dwie łyżeczki kawy. Mleko. Takie proste. Takie nic. A jaka zwykła przyjemność, gdy przy tej kawie można leniwie się rozbudzić. Z synkiem się poprzytulać. Zatrzymać się jeszcze na chwile, zanim człowiek wsiądzie na karuzelę kolejnego dnia. Pogładzić dziecięce kosmyki, ponakręcać na palce...
W sobotę to tej kawy dochodził jeszcze jeden rytuał... Przeglądanie pism wnętrzarskich, na które jakoś nigdy w tygodniu nie było czasu. A w sobotę... W piżamce... Pod kołderką... Z kubkiem w garści...
Sielanka.
Średnio raz w miesiącu staram się wykraść dzień tylko dla siebie. Gotuję wcześniej obiad, wsiadam w auto i wyjeżdżam do mojej przyjaciółki na cały dzień... Wymieniamy się małymi prezencikami. Idziemy zawsze do jednej i tej samej włoskiej knajpy na obiad. Potem na kawę do Tchibo. I tartę malinową. Gadamy, opowiadamy, czasem ryczymy. Podczas półtoragodzinnej drogi powrotnej w końcu mam czas usłyszeć własne myśli, posłuchać baaaaardzo głośno muzyki, tak jak lubię, przeanalizować nasze rozmowy...
Zanim otworzyłam swoją firmę, miałam jeszcze inny rytuał. Wtorkowy. W każdy wtorek brałam przysłowiowe trzy dychy w kieszeń i jechałam no mojego ulubionego sekend hendu na połów;-) Zawsze wracałam zeń z wielką radochą, dzierżąc dumnie w garści torbę z nowymi ekstra łaszkami dla mojego synka. Mmmmmmmm.
Aaaaa i jeszcze jeden.
Niedzielny rosół ;-) Uwielbiam gdy od samego rana na kuchence pyrka rytualny rosołek. Z wiejskiego kurczaczka... Z marchewami tak pomarańczowymi, że prawie czerwone są ;-) Z podpaloną w piekarniku cebulą... Pyrka sobie, a w całym domu pachnie... Domem...
Ojjj tak naprawdę, to te rytuały mogłabym wymieniać jeszcze długo.
Wczoraj przeczytałam u Julki, na jej blogu SZAFA TOSI wpis, właśnie o magii prostych przyjemności w życiu, dzięki którym można złapać oddech i poczuć się przez chwilę na prawdę dobrze...Największa magia tkwi w prostocie...
A Wy?
Jak to jest u Was?
Napiszcie mi coś o swoich małych rytuałach? Strasznie jestem ciekawa;-)
wtorek, 18 marca 2014
Kulinarna łamaga.
Dzisiaj mam dla Was wpis wyjątkowo inny od tych, które zwykle zamieszczam.
KULINARNY!
Prędko podobnego tutaj nie zobaczycie, ponieważ jestem absolutną kulinarną łamagą.
Oprócz żurku, któremu oddaję całe serce, nie mam raczej powodów do dumy, nad czym bardzo ubolewam.
Rzadko też mam okazję karmić kogoś innego niż mój pierworodny.
Aż do przyjęcia urodzinowego...
Postanowiłam wziąć byka za rogi i przygotować kolację SAMA.
No może nie zupełnie sama, z ogromna pomocą mamy, siostry i męża...
Ale od początku.
W pierwszej kolejności zadzwoniłam do mojej kulinarnej idolki, czyli Matki Wariatki, której bloga możecie zobaczyć TUTAJ.
Matka niczym z rękawa wysypała 80% pomysłów na moją kolację.
Potem jeszcze telefon numer dwa - do mojej cioci, której estetyka podniebienia wyjątkowo bliska jest mojej.
Iiiiii...
Udało się. Miałam wrażenie, że wszystko wyszło pycha, z czego dumna byłam jak paw.
W szczególności ukochałam sobie dwie sałaty, które robiłam po raz pierwszy w życiu i które wybitnie przypasowały mojemu podniebieniu.
1. Sałata z serem pleśniowym, gruszką i sosem malinowym.
KULINARNY!
Prędko podobnego tutaj nie zobaczycie, ponieważ jestem absolutną kulinarną łamagą.
Oprócz żurku, któremu oddaję całe serce, nie mam raczej powodów do dumy, nad czym bardzo ubolewam.
Rzadko też mam okazję karmić kogoś innego niż mój pierworodny.
Aż do przyjęcia urodzinowego...
Postanowiłam wziąć byka za rogi i przygotować kolację SAMA.
No może nie zupełnie sama, z ogromna pomocą mamy, siostry i męża...
Ale od początku.
W pierwszej kolejności zadzwoniłam do mojej kulinarnej idolki, czyli Matki Wariatki, której bloga możecie zobaczyć TUTAJ.
Matka niczym z rękawa wysypała 80% pomysłów na moją kolację.
Potem jeszcze telefon numer dwa - do mojej cioci, której estetyka podniebienia wyjątkowo bliska jest mojej.
Iiiiii...
Udało się. Miałam wrażenie, że wszystko wyszło pycha, z czego dumna byłam jak paw.
W szczególności ukochałam sobie dwie sałaty, które robiłam po raz pierwszy w życiu i które wybitnie przypasowały mojemu podniebieniu.
1. Sałata z serem pleśniowym, gruszką i sosem malinowym.
1.Sałata lodowa (w drugiej wersji dałam roszponkę)
2. Ser pleśniak (nie mogłam się zdecydować, więc dałam brie i gorgonzolę)
3. W przepisie Matki są podprażone orzechy włoskie, ale że jestem uczulona, dałam prażone na suchej patelni orzechy nerkowca i słonecznik.
4. Gruszka obrana, pokrojona na cząstki i namoczona w soku z cytryny, aby nie ściemniała.
Składniki układałam na talerzu kolejno.
Na koniec całość polałam sosem z rozpuszczonego dżemu malinowego.
U Matki Wariatki przepis znajdziecie TUTAJ ;-)
2. Sałata z makaronem i suszonymi pomidorami.
1. Sałata rukola
2. Suszone pomidory (podobno super są z Rolnika)
3. Makaron farfalle
4. Prażone orzechy nerkowca (na suchej patelni)
5. Prażony słonecznik (na suchej patelni)
6. Czarne oliwki
7. Oliwa z suszonych pomidorów
8. ocet balsamiczny (fajnie sprawdza się tutaj w wersji gęstej - polewa na bazie octu balsamicznego)
Do sałaty dodaj ugotowany al dente makaron i pozostałe składniki, całość polej oliwą i octem balsamicznym, wymieszaj i włala!
Pyyyyyyyyyyyyyyyycha ;-)
PS. Wszystkie składniki kupiłam w Lidlu (poza polewą z octu i nerkowcami)
i mimo, że dużo tańsze, są super!
Zwłaszcza sery, pomidory suszone i oliwki.
niedziela, 16 marca 2014
Żeby szybko wyjść z pieluch.
- Wiesz, bo najlepiej to dwójka za jednym bałaganem.
- Ale jak to za jednym bałaganem?l
- No normalnie. Jedno po drugim. Żeby szybko wyjść z tych pieluch i mieć już z głowy. Nie być takim uwiązanym. Móc sobie wyjść na imprezę. Do znajomych. No wiesz.
Zatkało mnie.
Mieć z głowy?
Najpiękniejszy czas w moim życiu? Czas gdy doświadczyłam tak strasznie dużo pozytywnych emocji, tyle radości, szczęścia i zachwytu, że momentami nie mogłam uwierzyć, że to możliwe - mieć z głowy?
Ale kiedy ja wcale nie chcę mieć z głowy.
Gdyby to było możliwe, do późnej starości mogłabym chodzić w ciąży, cieszyć się rosnącym brzuchem, ruchami bobasa, rodzić i pielęgnować kolejne maleństwa. Uwielbiam to! Uwielbiam być matką!
Imprezy? Jakie imprezy?!
Uwielbiałam mojego synka, kiedy był noworodkiem, potem bobasem, w końcu uwielbiam go teraz, gdy jest już sprytnym, rezolutnym i bardzo wrażliwym chłopcem. U-WIEL-BIAM!
Jest sensem mojego życia.
Uwielbiałam być matką, już gdy byłam w ciąży, nawet gdy miałam komplikacje i dwa ostatnie miesiące spędziłam w łóżku, uwielbiałam, gdy niemowlę budziło mnie co dwie godziny w nocy, gdy wyło godzinami przy kolkach - też uwielbiałam. Przy ząbkowaniu, gilach i pobycie w szpitalu także.
Czasami tylko wtedy nie lubiłam siebie. Swojej słabości, nerwowych reakcji, braku pomysłowości. Momentów załamania. Łez zmęczenia...
Macierzyństwo kocham niezmiennie. Chcę się nim delektować. Smakować je i cieszyć nim najdłużej jak można. Bycie matką to dla mnie sen życia i najważniejsza moja rola, która cieszy mnie i dowartościowuje najbardziej ze wszystkich innych.
Istotną rolę odegrał tutaj mój mąż, który na równi ze mną opiekował się naszym synkiem z pełnym oddaniem i jest typem ojca, który gdyby miał biust i mleko, nie omieszkałby i nakarmić małego ssaka. Jestem ogromną szczęściarą. To prawda. Choć nie myślcie, że ominął nas kryzys małżeński, czy kłótnie ze zmęczenia... Nigdzie nie ma miodu. Jesteśmy tylko ludźmi...
Szybko wyjść z pieluch...
Jezuuuuuuuuu jak ja strasznie tęsknię za tymi pieluchami. Za pachnącą skórą niemowlaka. Za karmieniem piersią... Za kaszkami, papkami, spacerami z wózkiem. Noszeniem na rękach, kołysaniem...
I choć jestem w pełni świadoma, że to wszystko nieodzownie połączone jest ze zmęczeniową masakrą, z uwiązaniem przy ssaku, z wieloma stresami, pragnę tego jak niczego innego w świecie.
Dlatego właśnie nie zamierzam niczego robić "za jednym bałaganem" . Dlatego jeszcze przez momencik zacisnę zęby i cierpliwie poczekam...
Żeby za chwilę móc znów nacieszyć się pieluchami ;-)
- Ale jak to za jednym bałaganem?l
- No normalnie. Jedno po drugim. Żeby szybko wyjść z tych pieluch i mieć już z głowy. Nie być takim uwiązanym. Móc sobie wyjść na imprezę. Do znajomych. No wiesz.
Zatkało mnie.
Mieć z głowy?
Najpiękniejszy czas w moim życiu? Czas gdy doświadczyłam tak strasznie dużo pozytywnych emocji, tyle radości, szczęścia i zachwytu, że momentami nie mogłam uwierzyć, że to możliwe - mieć z głowy?
Ale kiedy ja wcale nie chcę mieć z głowy.
Gdyby to było możliwe, do późnej starości mogłabym chodzić w ciąży, cieszyć się rosnącym brzuchem, ruchami bobasa, rodzić i pielęgnować kolejne maleństwa. Uwielbiam to! Uwielbiam być matką!
Imprezy? Jakie imprezy?!
Uwielbiałam mojego synka, kiedy był noworodkiem, potem bobasem, w końcu uwielbiam go teraz, gdy jest już sprytnym, rezolutnym i bardzo wrażliwym chłopcem. U-WIEL-BIAM!
Jest sensem mojego życia.
Uwielbiałam być matką, już gdy byłam w ciąży, nawet gdy miałam komplikacje i dwa ostatnie miesiące spędziłam w łóżku, uwielbiałam, gdy niemowlę budziło mnie co dwie godziny w nocy, gdy wyło godzinami przy kolkach - też uwielbiałam. Przy ząbkowaniu, gilach i pobycie w szpitalu także.
Czasami tylko wtedy nie lubiłam siebie. Swojej słabości, nerwowych reakcji, braku pomysłowości. Momentów załamania. Łez zmęczenia...
Macierzyństwo kocham niezmiennie. Chcę się nim delektować. Smakować je i cieszyć nim najdłużej jak można. Bycie matką to dla mnie sen życia i najważniejsza moja rola, która cieszy mnie i dowartościowuje najbardziej ze wszystkich innych.
Istotną rolę odegrał tutaj mój mąż, który na równi ze mną opiekował się naszym synkiem z pełnym oddaniem i jest typem ojca, który gdyby miał biust i mleko, nie omieszkałby i nakarmić małego ssaka. Jestem ogromną szczęściarą. To prawda. Choć nie myślcie, że ominął nas kryzys małżeński, czy kłótnie ze zmęczenia... Nigdzie nie ma miodu. Jesteśmy tylko ludźmi...
* * *
Szybko wyjść z pieluch...
Jezuuuuuuuuu jak ja strasznie tęsknię za tymi pieluchami. Za pachnącą skórą niemowlaka. Za karmieniem piersią... Za kaszkami, papkami, spacerami z wózkiem. Noszeniem na rękach, kołysaniem...
I choć jestem w pełni świadoma, że to wszystko nieodzownie połączone jest ze zmęczeniową masakrą, z uwiązaniem przy ssaku, z wieloma stresami, pragnę tego jak niczego innego w świecie.
Dlatego właśnie nie zamierzam niczego robić "za jednym bałaganem" . Dlatego jeszcze przez momencik zacisnę zęby i cierpliwie poczekam...
Żeby za chwilę móc znów nacieszyć się pieluchami ;-)
czapa - 4F - sklep
szalik - ZARA - sklep
kurtka - F&F - TESCO
spodnie - zezuzulla - TUTAJ
buty - ZARA - sklep
środa, 12 marca 2014
Kogel mogel z Baby Szafingu.
Z tym Baby Szafingiem to wcale nie jest taka prosta sprawa.
Mam wrażenie, że im bardziej popularny, tym mocniej przypomina wyścig.
A w zasadzie pościg ;-)
Pościg za wyłowieniem okazji.
W godzinę po otwarciu były tam takie tłumy szperających mam, że do niektórych stoisk ciężko było się dostać.
Normalnie trzeba było ustawić się w ogonku ;-)
Jednak w myśl hasła: szperajcie, a będzie dane Wam wyszperać, rzeczywiście udało mi się.
W zasadzie wyszarpałam;-) kilka fajnych ubranek dla Nacia.
Trzeba po prostu nastawić się psychicznie, że nie będzie łatwo i tyle.
Pierwsza w ręce wpadła mi ta żółciutka bluza. Nie mogłam jej ominąć. Mrugała do mnie okiem.
Kolor booooski. Już ją widzę z zestawie z białymi spodniami, trampami i złocistą dziecięcą cerą w letnim sezonie;-)
Póki co jednak ubrałam ją Naciowi do koszuli w turkusową kratę. Koszuli, którą prawdopodobnie będę uwielbiać już zawsze.
Do tego szaro - beżowe spodnie, które kupiłam milion lat temu i założyłam Naciowi pierwszy raz. No nie wiem. Spodobały mi się na pierwszy rzut oka, a potem... Jakoś nie po mojemu takie bure u chłopca.
W zestawieniu wyszły jednak chyba nieźle...
Ściskam Was ciepło!
Mam wrażenie, że im bardziej popularny, tym mocniej przypomina wyścig.
A w zasadzie pościg ;-)
Pościg za wyłowieniem okazji.
W godzinę po otwarciu były tam takie tłumy szperających mam, że do niektórych stoisk ciężko było się dostać.
Normalnie trzeba było ustawić się w ogonku ;-)
Jednak w myśl hasła: szperajcie, a będzie dane Wam wyszperać, rzeczywiście udało mi się.
W zasadzie wyszarpałam;-) kilka fajnych ubranek dla Nacia.
Trzeba po prostu nastawić się psychicznie, że nie będzie łatwo i tyle.
Pierwsza w ręce wpadła mi ta żółciutka bluza. Nie mogłam jej ominąć. Mrugała do mnie okiem.
Kolor booooski. Już ją widzę z zestawie z białymi spodniami, trampami i złocistą dziecięcą cerą w letnim sezonie;-)
Póki co jednak ubrałam ją Naciowi do koszuli w turkusową kratę. Koszuli, którą prawdopodobnie będę uwielbiać już zawsze.
Do tego szaro - beżowe spodnie, które kupiłam milion lat temu i założyłam Naciowi pierwszy raz. No nie wiem. Spodobały mi się na pierwszy rzut oka, a potem... Jakoś nie po mojemu takie bure u chłopca.
W zestawieniu wyszły jednak chyba nieźle...
Ściskam Was ciepło!
poniedziałek, 10 marca 2014
Dzień, którego nigdy nie zapomnę.
Minęły trzy lata.
A ja pamiętam tamten dzień w najdrobniejszym szczególe.
Od 5.36, kiedy się obudziłam, po samą północ, gdy zasnęłam z moim maleństwem w ramionach.
Minęły trzy lata.
Wydarzyło się milion różnych sytuacji, ale jeśli chodzi o tamten dzień...
Jestem ciekawa, czy po trzydziestu latach nadal będę pamiętać tak samo intensywnie...
Dzień, w którym narodziło się moje największe SZCZĘŚCIE...
A ja pamiętam tamten dzień w najdrobniejszym szczególe.
Od 5.36, kiedy się obudziłam, po samą północ, gdy zasnęłam z moim maleństwem w ramionach.
Minęły trzy lata.
Wydarzyło się milion różnych sytuacji, ale jeśli chodzi o tamten dzień...
Jestem ciekawa, czy po trzydziestu latach nadal będę pamiętać tak samo intensywnie...
Dzień, w którym narodziło się moje największe SZCZĘŚCIE...
czwartek, 6 marca 2014
Sanki.
Dzisiaj będzie wpis jakby z choinki urwany.
Trudno.
To nie moja wina, że pogodzie pomieszało się we łbie i w zasadzie od miesiąca wiosnę mamy, przez co nie wstrzeliłam się z zimowymi zdjęciami.
Na sankach w tym roku byliśmy RAZ.
Pierwszy.
I ostatni.
Najpierw nie było śniegu.
Potem przez moment był. Gile także.
Ale mroziło do minus dwudziestu, więc jakoś nieśmiesznie.
W pewną sobotę udało się.
Zupełnie spontanicznie. Tak jak staliśmy w kapciach, zarzuciliśmy co popadło, byle ciepło.
Wyszło jak wyszło.
Modowo...
No cóż tym razem zupełnie nie modowo, dlatego zaoszczędzę hejterom ciężkiej pracy - wiem, wyglądamy...
Hyghm. No właśnie.
Nie wyglądamy.
Nie ważne;-)
Ważne, że było superowo i pierwszy wypad na sanki uwiecznić trzeba.
Choćby zimą wiosna była.
Ku pamięci.
Trudno.
To nie moja wina, że pogodzie pomieszało się we łbie i w zasadzie od miesiąca wiosnę mamy, przez co nie wstrzeliłam się z zimowymi zdjęciami.
Na sankach w tym roku byliśmy RAZ.
Pierwszy.
I ostatni.
Najpierw nie było śniegu.
Potem przez moment był. Gile także.
Ale mroziło do minus dwudziestu, więc jakoś nieśmiesznie.
W pewną sobotę udało się.
Zupełnie spontanicznie. Tak jak staliśmy w kapciach, zarzuciliśmy co popadło, byle ciepło.
Wyszło jak wyszło.
Modowo...
No cóż tym razem zupełnie nie modowo, dlatego zaoszczędzę hejterom ciężkiej pracy - wiem, wyglądamy...
Hyghm. No właśnie.
Nie wyglądamy.
Nie ważne;-)
Ważne, że było superowo i pierwszy wypad na sanki uwiecznić trzeba.
Choćby zimą wiosna była.
Ku pamięci.
Subskrybuj:
Posty (Atom)