Przyszła dziś do mnie mama.
Akurat usypiałam Frycia. Taka popołudniowa drzemka. Zwykle wygląda ona tak, że korzystając z faktu,iż jestem absolutnie niezbędnym narzędziem do spania mojego synka, przymykam wówczas oko, próbując nadrobić nocne zaległości.
Bo te z Was, które doświadczyły kiedykolwiek głębokiego, nawarstwionego niewyspania, wiedzą że jest ono strasznie niebezpieczne zarówno dla niewyspanej, jak i dla wszystkich otaczających ją domowników. Że już nie wspomnę o frontach kuchennych i szufladach. No chyba, że wyposażone są w automatyczne hamulce...To wtedy nawet sobie spokojnie pieprznąć nie można...
W każdym razie przyszła mama, więc odkładam mojego nicponia i zapraszam do kuchni na kawkę.
A mama na to, że ona nie chciałaby mi przeszkadzać, bo widzi, że mam sporo zajęć i pewnie wolałabym w tym czasie sobie posprzątać...
I wtedy dopiero GO zobaczyłam. Ten wszechobecny syf.
Wszędzie.
Od rana był kocioł. Fryniu postanowił, że stacjonarnie to on spać nie będzie, więc wpakowałam go w wózek i udałam się na długi spacer. Długi, bo dla odmiany chłopczyk mój spał sobie w najlepsze, podczas gdy ja zrobiłam pieszo chyba z piętnaście kilometrów. Potem odwiedziliśmy mojego dziadka, bo byliśmy w okolicy. Następnie odebraliśmy Nacia z przedszkola. Zrobiliśmy i zjedliśmy obiad. Uśpiliśmy się i na to przyszła mama...
Ale oczywiście to jest żadne usprawiedliwienie, bo ten syf był starszy, niż pół dnia...
Mamie powiedziałam, żeby się nie przejmowała, bo ja i tak teraz sprzątać nie będę, bo Fryniu śpi jak zając pod miedzą, więc trzaskać nie będę...
Ale rzeczywiście. Tak ostatnio mam, że mi na wzrok padło. Syfu nie widzę. Plamy na bluzce. Chochła na głowie i strąków. Odpryśniętego lakieru też. Widzieć nie trzeba.
Wzrok nieco wyostrza się skierowany na dzieci i tyle.
Przestałam widzieć, bo musiałam. Bo inaczej dostałabym na łeb.
Z moim perfekcjonizmem.
Dostawałam na łeb. Z frustracji. Szarpiąc się z rzeczywistością.
Mój drugi syn skutecznie oduczył mnie perfekcjonizmu. Walczyłam nawet przez chwilę, aż w końcu poddałam się, bo z nim się NIE DAŁO.
Z dzieckiem, które usypia się przez trzydzieści minut, a które drzemie piętnaście. Z dzieckiem, którego się NIE ODKŁADA, bo przebywanie gdziekolwiek samodzielnie jest tak strasznie smutne, że trzeba wyć. Z dzieckiem, które nie jest zdatne, do umieszczenia na matce w chuście, bo wówczas matce byłoby za łatwo, a przecież poprzeczkę należy podnosić, a nie opuszczać...
Mój malec oduczył mnie perfekcjonizmu, a nauczył nie widzieć. Zgodnie z maksymą, że jeśli nie możesz czegoś zmienić - musisz to zaakceptować. I w sumie to chyba jestem mu nawet wdzięczna. Bo nauczył mnie jak wyluzować i mniej przejmować się drobnostkami.
Bo czymże jest brudna podłoga? Naczynia w zlewie? Przecież to nie powód, żeby na czerep dostawać. Będzie czas, to się zrobi. A jak nie, to nie. Jeść nie wołają, a to w mojej obecnej sytuacji najważniejsze,,,
A ja choć lubię porządek. Ba, błysk uwielbiam! Taki z wypastowaną podłogą i zapachem czystości w powietrzu, dziś zamykam oczy.
I cieszę się moją nową umiejętnością ;-).
Brawo mamuśka :) Lepiej mieć parę spraw nie załatwionych niż nabawić się szaleju!!!
OdpowiedzUsuńHehe, mam identycznie :) Od a do zet :D pozdrawiam ciepło, Marta
OdpowiedzUsuńSuper! Tak trzymac.����
OdpowiedzUsuńNawet nie wiesz, jak dobrze Cię rozumiem. Mnie mój drugi syn nauczył dosłownie wszystkiego. Najbardziej to pokory wobec macierzyństwa i życia:)
OdpowiedzUsuń