poniedziałek, 19 maja 2014

Kalina.

Nigdy nie pragnęłam fortuny.
To znaczy czasami wyobrażałam sobie jak to jest wygrać milion...
I móc ot po prostu sobie kupić torebkę od Luisa Vuittona.
Nigdy natomiast nie żyłam w nastawieniu na bogacenie się.
Nawet w pracy zawsze bardziej zależało mi na pochwale od szefa, niż premii.

Lubię zakupy.
Uwielbiam buty, kosmetyki, ciuchy - to prawda.
Ale wszystko w granicach rozsądku.
Jestem szczęściarą, bo dzięki mojemu mężowi możemy żyć na wygodnym poziomie.
To jest przyjemne.
Daje luz psychiczny. Poczucie bezpieczeństwa.
Bardzo to doceniam i wcale nie ubolewam, że nie jesteśmy bogaczami.
Bardzo współczuję natomiast ubogim ludziom. Zwłaszcza dzieciom, ludziom starszym, lub takim którzy pomimo swej ciężkiej pracy, a przy tym słabego zdrowia, pomimo spracowanych dłoni i hektolitrów wylanego potu, mogą pozwolić sobie na bardzo niewiele.
Wstyd mi wtedy, że ja mam.
Czuję tę niesprawiedliwość.
Staram się dzielić, jednak zawsze czuję, że robię za mało.
Podziwiam natomiast tych, którzy mając bardzo mało potrafią się podzielić.
Jakiś czas temu usłyszałam w moim kościele, że łatwo pomagać, gdy się ma dużo, jednak prawdziwa sztuka to pomagać, gdy się ma niewiele...

Pewnego dnia, całkiem niedawno, nasz domowy gwar przerwało ciche pukanie do drzwi.
Zdziwiona pobiegłam, aby otworzyć.
W pierwszej kolejności wzrok mój zatrzymał się na pęku pięknych, białych kwiatów kaliny.
Trzymała go stara, spracowana dłoń mojej sąsiadki.
- Dzień dobry. Przyniosłam Pani kwiatki.
Zamurowało mnie. Spojrzałam w te błękitne, lekko zamglone, serdeczne stare oczy i zamurowało mnie.
- To jest kalina.
- Ojejjj dziękuję! Jaka Pani kochana!  Nie trzeba było...
- To ja dziękuję, do widzenia... - odpowiedziała z uśmiechem babunia i zwróciła się w kierunku schodów.

Zamknęłam drzwi.
Stałam tak przez chwilę oniemiała, a w myślach przewijały się obrazy z wieczoru, gdy ta sama sąsiadka zeszła do nas, prosząc o pomoc, bo bardzo źle się poczuła. Wezwaliśmy pogotowie. Czekając trzymałam ją za starą rękę i głaskałam po ramieniu, żeby się nie bała. Sama bałam się jak cholera. W końcu oddałam ją w ręce lekarzy i wszystko dobrze się skończyło.
Nie zrobiłam nic wielkiego, a Ona podziękowała mi najpiękniejszym podarunkiem, jaki od dawna dostałam.

Kalina jeszcze długo stała w wazonie, a mnie za każdym razem robiło się ciepło w sercu, gdy koło niej przechodziłam...




6 komentarzy:

  1. Rozbroiłaś mnie tym wpisem. Ja-może dlatego, że Dziadkowie zawsze brali w moim wychowaniu wielki udział ( do dziś są zawsze blisko)- jestem bardzo wrażliwa na widok tych spracowanych rąk, zamglonych oczu. Mieszka ciągnie do ludzi starszych i cieszę się, że tak często daje tym samotnym dłoniom, przypadkiem na ulicy spotkanym, radość. Bo da się pogłaskać, powie coś śmiesznego. A ja często mam refleksję taką, w sumie nieciekawą, że takich jak oni mniej. Coraz mniej. I kiedy sąsiad mi syrop z sosny przynosi (usłyszał, że kaszlemy), sąsiadka pyta czy w czymś mi pomóc, bo małe dziecko mam, inna ma zawsze cukierki dla Miesia, bo przejmuje nasze paczki od kuriera, gdy jestem w pracy a Misiek z nianią na spacerze i nie wyobraża sobie by przy odbiorze Go nie poczęstować... I kiedy o tym wszystkim myślę- nie wiem czy ja też kiedyś taka będę? Chciałabym!

    OdpowiedzUsuń
  2. Wspaniała Ty, wspaniała sąsiadka... ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Takie proste, szczere gesty... a jakie rozwalające :*

    OdpowiedzUsuń
  4. Martuś...masz dobre serduszko...:) Iwona O.

    OdpowiedzUsuń
  5. Dobro powraca.... Zobacz jak pięknie :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Przestane Cię czytać, bo ciągle przy tym czytaniu chlipię :p

    OdpowiedzUsuń

Ten blog jest moją własnością i to ja decyduję, co chcę na nim zamieszczać, dlatego Twój komentarz zostanie opublikowany, jeśli nie zawiera obraźliwych treści.