Myślę, że jeżeli chodzi o dolegliwości ciążowe, to matka natura była dla mnie łaskawa (oby przy porodzie stosunku do mnie nie zmieniła...):-) To chyba było podświadome, ale już i dokładnie w dniu, kiedy zrobiłam test ciążowy, dopadły mnie nudności. Męczyły z małymi przerwami, jednak wystepowały bez punktu kulminacyjnego:-) Czyli dosłownie mówiąc- nie wymiotowałam ani razu!!!Uważam to za największy sukces, bo tego bałam się najbardziej. Nie raz wyobrażałam sobie, jak nagle rzucam haftem podczas prowadzenia negocjacji z najważniejszym klientem...Miałabym chyba traumę na całe życie, cha, cha :-).
Za chwilę pojawiło się 'siusianie'. Tzn. siusianie z częstotliwością światła. I planowanie wszystkich zajeć 'pod siusianie'. 'Gdzie będę mogła zrobić siusiu' stało się priorytetem przy planowaniu spotkań z klientami. Już nie mówiąc o nocy... Budzenie na siusiu co godzinę! I tak już zostało do teraz...Tak, tak. Cały czas wstaję w nocy, tylko częstotliwość troszkę sie wydłużyła :-) do 3 godzin.
Jednak nie to było najgorsze. Najgorsze były bóle podbrzusza. Były baaaardzo silne i napawały mnie paraliżującym strachem. Od kilku tygodni nosiłam w sobie upragnione dziecię, a moja macica zachowywała się, jakby miała za chwile wyrzucić je na zewnątrz. Takie silne miesiączkowe skurcze nie kojarzyły mi się z niczym innym. W nocy były tak silne, że budziłam się w strachu, siadałam na łóżku i przez pół godziny rozmasowywałam brzuch. Lekarka trochę mnie uspokoiła, ale przepisała Luteinę i nakazała dużo leżeć.
Wtedy postanowiłam zawiesić moją pracę. Nie było to łatwe, bo do tej pory to właśnie pracy poświęcałam 80% mojego życia, jednak tak strasznie bałam sie, że stracę moje maleństwo, że postanowiłam, że nie ma nic ważniejszego od niego.
Przeszłam na zwolnienie... Po tygodniu w łóżku skurcze minęły, a zaczął się wilczy apetyt!!! Strasznie jestem ciekawa, czy któraś z Was to przeszła. Mój wilczy apetyt wyglądał mniej więcej tak : Budziłam się potwornie głodna. Z zamkniętymi oczami jadłam śniadanie -posiłek, który wczesniej mógłby dla mnie nie istnieć. I tak się zaczynał dzień. A potem potrworny, powtarzam potworny głód co pół godziny. Sama nie wierzyłam, że coś takiego może być możliwe. Podam Wam przykład. Ugotowałam solidny obiad. Zjadłyśmy go z siostrą, po czym udałyśmy się na sjestę, aby sadełko się zawiązało. Kładłyśmy się obie najedzone jak foki. A po pół godziny, kiedy siostra jeszcze nie mogła przewrócić sie na drugi bok, ja byłam już tak głodna, że nie mogłam wytrzymać. Wkrótce nie miałam już nawet pomysłów, co mogłabym jeszcze zjeść. A najgorsze było to, że nie dało sie tego jedzenia uniknąć, bo kiedy próbowałam przetrzymać, to natychmiast robilo mi sie słabo.
No i te ogóry, grejfruty, pomarańcze, kefiry, kwaśne śmiejżelki i inne kwasiory tego świata!UWIELBIAŁAM! Mogłam je jeść na tony. Kiszoną kapustę popijałam wodą z ogórków kiszonych-boskie! Od babuni Maciusia dostałam kabaczki w occie - nie zdążyły dojechać do domu. Zupy - ogórkowa, pomidorowa, szczawiowa - wszystkie tak kwaśne, że nikt inny nie był w stanie ich zjeść. Achchchchch. Pyszota! Nawet teraz mam ślinotok, kiedy piszę o tych pysznościach, mimo, że zachcianki owe juz minęły :-)
A na koniec cyce. Nigdy nie sądziłam, że mojemu biustowi poświęcę kiedyś specjany akapit.
Zawsze miałam duży biust. Ale bez przesady. Takie zgrabne D. Lubiłam go bardzo. Ach, piękne czasy. Mniej więcej w czasie 'siusiania' zaczęły rosnąc mi piersi. Rosnąc i boleć jak cholera. Wkrótce moje ulubione biustonosze mogłam schować na dno szafy. Kupiłam jeden większy - E - piękna koronka, świetnie skrojony. Yhm, koronka okazała sie katem - sadystą. Drapała, uwierała, swędziała!!!Koronkowy - na dno szafy. Potem był bez koronki, na fiszbinach, szerokie ramiączka. Nie drapał...ale zaczął dusić - kiedyś 75 pod biusstem, teraz okazało sie boa - dusicielem. Bez koronki - na dno szafy. Następnie mięciutki, bezszwowy, jeszcze wiekszy - namiot :-), z poczatku cuuudowny, tez dusić zaczął. Bezszwowy - na dno szafy. Przyszedł czas na topik. Elastyczny, bez szwów, milutki, rozciągliwy pod biustem - spadochron...:-)Ulgaaaaa wielka. W końcu! Nic nie dusiło, nic nie drapało, cudnie. Tylko jeden mankament miał - piersi stały się jedna nalaną, bezkształtną masą, leżącą na brzuchu. A gdy juz przyzwyczaiłam się do ulgi, zaczęłam zauważać, że przez te rozlane cyce wyglądam jak Pani Krysia ze stołówki w szkole. I grubo strasznie!Topik - nie na dno szafy, ale do noszenia tylko po domu. Wczoraj kupiłam kolejny - nazwałam go ortopedyczny:-) Wygląda strasznie aseksualnie, ale przynajmniej super trzyma, dzieki czemu moje piersi juz mnie nie duszą. Tylko kurcze gryzie trochę...Pewnie też wyląduje na dnie...
Wygląda na to, że moje cyce żyją własnym życiem i są nie do ujażmienia. Swoją droga zastanawiam się, jak to jest, że niektóre babki robią sobie takie piersi na własne życzenie i jeszcze płacą za to gruba kasę...Chyba nigdy tego nie pojmę :-)
Ja też dostałam na początku luteinę ale w formie Duphastonu :D miałam plamienia i bóle i jakoś się rozeszło po lekach - niestety uleżeć w miejscu nie dałam rady.
OdpowiedzUsuńCo do siusiania to najgorsze dla mnie jest teraz, jak wiem, że przed chwilą opróżniłam pęcherz a tu coś ciśnie! Ale ja się nie daję, kręcę brzuchem, aż Młody się przeturla na inny narząd ;)
Niestety moje piersi nie tylko urosły ale i otworzyły stołówkę dla malca więc oprócz wielkich cycków muszę jeszcze dodawać wkładki...oczywiście Małżon nie może przestać się gapić :P