niedziela, 25 października 2015

Bez prawa do...

Stoję przed lustrem.
Rano.
Boszszsz.
Opłukałam twarz zimną wodą.
Znów zerkam w lusterko.
Nic się nie zmieniło.
Matko. Jakie ja mam sińce pod oczami. Straszne!
I te plamy mi wyszły na czole. We włosach praktycznie. No, że nie przyszło mi do głowy, że powinnam i we włosach filtrem mazać.
Fuck!
Jeeezu! Ale co ja tu...?O co tu chodzi?-moje przerażenia rośnie.
Zapaliłam światło nad lustrem.
Patrzę. I patrzę...
I oczom nie wierzę!
Zakola mam!
Wy-ły-sia-łam!






 Wybrałyśmy się z siorą na zakupy.
 Babskie. Ciuchowe.
Sobota.
Centrum handlowe.
Ja.
Siostra.
I Fryderyk z wózkiem.


A z Fryderykiem lekko nie jest.
Nigdy.
Karmienie. Bo AKURAT zgłodniał.
Przewijanie.
W galerii plus osiemdziesiąt. Czyli upał, żeby przegrzać nam mózgi i omamić.
Przegrzany klient-hojny klient.
Frycek na etapie "TAK BĘDĘ SIEDZIAŁ".
Albo leżał.
Albo ani jedno ani drugie.
Na jednych rączkach.
Na drugich.
Ja upocona.
On upocony.
Ciotka upocona.
Przymierzanie w takich okolicznościach przyrody plus moje niezdecydowanie...
Aaaaaaaaaaa.


Zasnął.
Zaciągnęłam siorę na kawę. Żeby przez chwilkę choćby poczuć się NORMALNIE.
Zamówiłam.
Czarną.
NIGDY takiej nie piję.
Teraz muszę, bo mój mlekopijca uczulony na mleko podobnoż.
Siadamy przy stoliku.
Ja jak na szpilkach. Żeby tylko jeszcze chwilkę pospał...
Kawa wstrętna.
Mam dość.Patrzę na siorę. Ona na mnie ze współczuciem. Chce mi się wyć.
Moje dziecko pozbawiło mnie wszystkiego.
Siedzę i piję wstrętną kawę bez mleka.
Bez prawa do czasu dla siebie.
Bez prawa do pomalowanych paznokci u stóp.
Bez prawa do panowania nad czymkolwiek.
Bez prawa do jędrnych cycków i tyłka.
Bez prawa do włosów na głowie.
Wreszcie bez prawa do pieprzonej kawy z pieprzonym mlekiem!




Jednak...
Za nic w świecie nie zmieniłabym swojej decyzji o posiadaniu drugiego dziecka.
Jestem w moim Frycku absolutnie zakochana.
Wielbię go nad życie. Milion razy w ciągu każdego dnia zachwycam się nim, naszą nową, bardziej pełną rodziną, stale rosnącą, braterską miłością...Jest największą radością, jaką mogłam sobie sprawić...


Od pięciu miesięcy mam PRZE....ANE. TAK!
PRZE....ANE!
Praca w korpo? Wyścigi szczurów? Poród? Wejście na lodowiec? Pfffff.
Alergia mojego malucha tak dała nam w dupę, że długo jeszcze nie usiądziemy.
Tak myślę, że gdy Fryniu podrośnie to chyba trzeba by o jakimś sanatorium pomyśleć, czy coś.
Albo odszkodowanie będzie chłopak nam na starość bulił.
Ale...
TO wszystko jest nic.
NIC.
W porównaniu z tym jakich emocji dostarcza nam ten maleńki chłopczyk.
Ot po prostu.
Za luksusy trzeba słono zapłacić.
I już dziś jestem pewna, że za trzy lata... Sprawię sobie trzeci taki skarb.
Tylko mąż chwilowo jeszcze się buntuje...

czwartek, 22 października 2015

Męka pańska czyli rzecz o karmieniu piersią.

- Czy mogę w czymś pomóc? - zapytała ekspedientka w sklepie odzieżowym.
- Szukam czegoś... Sama nie wiem. Może jakaś sukienka, która rozpina się z przodu. - odpowiedziała ciemnowłosa dziewczyna.
Ekspedientka zaczęła przeglądać wieszaki.
- No, niestety mamy karmiące mają pewne ograniczenia. - kontynuowała z uśmiechem mama - klientka.
- No tak, ale jakie to ważne dla maluszka. To dobrze, że pani karmi piersią. To samo dobro.
- Właśnie! Szczerze mówiąc, bardzo dziwię się mamom, które z tego rezygnują. Ja sobie tego nie wyobrażam. Jak można nie chcieć karmić piersią. Przecież karmienie piersią to TAKA WYGODA. - odpowiedziała z entuzjazmem.

Takiej oto rozmowy byłam świadkiem cztery miesiące po narodzinach mojego młodszego synka, gdy z sińcami pod oczami przeglądałam wieszaki w sklepie.
Wyrwałam się na dwie godziny z kołchozu. Uciekłam, bo bliska byłam już obłędu. Miałam godzinę na znalezienie jakiegoś łacha, który poprawi mi nastrój. Pół godziny na drogę do i pół godziny na powrót.
Od czterech miesięcy karmiłam mojego synka co dwie godziny. Czasami nawet częściej. Były noce, gdy budził się co godzinę.
Miałam wrażenie, że moje wyssane do granic możliwości piersi sięgają pasa. Brodawki czerwone jak maliny, wysmarowane były lanoliną, bo tak zostały poranione od niespokojnego ssana.

Miałam dość. Mój synek od czterech miesięcy nie schodził z rąk. Ręce - cycuś, ręce - cycuś. I tak w kółko.
Nie mogłam w domu zrobić nic, bo bez kołysania spał po piętnaście minut.
Mój starszy synek stał się dla mnie bardzo przykry i całkowicie mnie odrzucił, bo nie miałam dla niego w ogóle czasu. Ciągle słyszał "musisz poczekać". A mnie bezradność codziennie rozrywała na kawałki. Cierpiałam fizycznie i psychicznie. Fizycznie bo zaczęłam kolejno odstawiać produkty, które podejrzewałam o to, że uczulają Frycusia. Przestałam jeść nabiał, owoce, większość warzyw. Przez tamte dwa miesiące, a właściwie do dziś jem kilka stałych produktów, dzięki którym udaje mi się ogarnąć brzuszek mojego maluszka. Chyba nie muszę mówić, co czułam na każdej, rodzinnej imprezie, na urlopie nad morzem, na grillach. Cierpiałam męki i katusze, gdy wygłodniała ( nie głodna) patrzyłam jak inni jedzą lody, serniki, szarlotki, torty, gofry, truskawki, czereśnie, karkówki, pizzę i milion innych rzeczy, na których widok język uciekał mi do tyłka. Piją drinki... Czerwone wino... Czy macie świadomość, że mleko, jajka i gluten są praktycznie we wszystkim?
Odmawiałam sobie wszystkiego, a i tak często mały jęczał całymi dniami, zupełnie jakbym zeżarła tonę pomarańczy.
Płakał, ciągle ulewał. Wiecznie byłam gdzieś ohaftowana niemowlęcym pawiem. Ja ohaftowana, on ohaftowany. Albo kupa wylewająca się z pieluszki. Zawsze, gdy akurat byliśmy poza domem. A na polikach ogień. I na pupci. Cierpiał. A razem z nim my wszyscy. Ja wiecznie wku....iona. Sycząca na męża i Nacia. A w duchu nienawidząca siebie samej, za tę nerwowość i brak cierpliwości. A najgorsze było to, że... Ja przestałam Go lubić. Kochałam go, kocham nad życie. Z całych sił. Ale On doprowadzał mnie do obłędu.
Cierpiał, więc okropnie marudził.
CAŁY CZAS!
Huśtawki, chusty, szumisie i otulacze w d...ę mogłam sobie wsadzić. Nic! Nic nie pomagało.
Miałam GO dość.
Zadręczał mnie.
Ciągła, niekończąca się tortura.
Byłam jak zwierzę miotające się w klatce.
Bliska obłędu...
Modląca się, aby dotrwać do wieczora...
Kto tego nie doświadczył, nie jest w stanie sobie wyobrazić.

Wielokrotnie bliskie mi osoby radziły mi, abym odstawiła go od piersi. Prawdopodobnie to byłaby wielka ulga.
Ale wizja testowania mieszanek, w celu odnalezienia tej, która akurat nie będzie go uczulać, skutecznie mnie odstraszała. A do tego On nie cierpi gumy w buzi. Smoczek powoduje u niego wymioty. Wodą z buteleczki się dławi...
Kocha za to cycusia. Mam wrażenie, że gdybym nie przerywała karmienia po kilkudziesięciu minutach, mógłby memłać cycunia całą dobę. Jak mogłabym mu odebrać to ukojenie.
Szkoda mi też było tej całej męki, którą przeszliśmy. Mojej i Jego. Pewnie to głupie, ale szkoda mi było tego poświęcenia, gdy zaciskałam zęby, aby tylko dotrwać do trzeciego miesiąca, bo wtedy układ pokarmowy niemowląt się normuje. Podobno.
Dotrwałam.
Nic się nie zmieniło.
Potem był czwarty...
Dalej bez zmian.

I właśnie wtedy znalazłam się w tym sklepie, będąc świadkiem przytoczonej rozmowy.
- WTF?! - pomyślałam. - Dla kogo to niby jest wygoda?!Jaka ku...a wygoda?! Chyba dla matek trzylatków, którym szkoda jest w końcu przeciąć tę pępowinę.
Ja nie cierpię tego karmienia w miejscach publicznych. Nie cierpię szukania odpowiedniego miejsca, żeby nikogo "nie raziło". Ze względu na nietolerancję laktozy przed każdym karmieniem musiałam upuścić dwie łyżki pierwszego mleka. Wyobraźcie sobie to od strony technicznej. Do tego zawsze musiałam pamiętać o delicolu i czystej łyżeczce. Musiałam zapomnieć o sukienkach, które nie posiadały rozpięcia z przodu. A spróbujcie znaleźć w sklepach takie, które się rozpinają...
Ale wiem, wiem... Są matki, dla których karmienie cycem to rutyna. Cyk - wyjmują cyca - nakarmią - odbekną i po temacie. Dla nich karmienie piersią to wygoda.
Podobno...
Tak jak ciąża to nie choroba, a matka z dziećmi w domu SIEDZI.

Gdy Frycuś miał trzy miesiące wybraliśmy się nad jeziorko. Usiadłam w cieniu, na ławce, żeby go nakarmić. Lato. Ja upocona, on upocony, cycuś wydojony, delicol w paszczę, karmię.
Patrzę, a dwadzieścia metrów przede mną,  na plaży - dziewczyna. Dźwiga w ramionach dzidziola.
Oooolbrzymi, a jednak dzidziol. Usypia go lulając.
Patrzę, a to moja kumpela - Kasia z fitnessu. Macham. Odmachuje.
- I jak? - wołam szeptem.
- Co? - odpowiada.
- I jak jest? - pytam znowu śmiejąc się.
- Prze - j... - ...- ne! - wyczytuję z ruchu jej uśmiechniętych ust. Zrozumiałam ją od razu. Oj i to jak bardzo.
Przeszła to samo, co my. Alergia, a do tego refluks w gratisie. Mały wiecznie wisiał na cycu. No, to teraz ma - słonika...

Tydzień temu pojechaliśmy do naszej pani doktor. Weszłam i powiedziałam, żeby nas ratowała, bo chyba za chwilę strzelę sobie w łeb... Widziała, że nie żartuję.
Aktualnie odtruwamy małego z alergenów i odbudowujemy mu jelitka, bo ma strasznie podrażniony cały przewód. Homeopatia plus probiotyki. Jutro testy alergiczne u innej pani doktor, która robi to w jakiś niekonwencjonalny, aczkolwiek miarodajny sposób. Mam nadzieję, że  wreszcie przestaniemy błądzić jak dzieci we mgle.
Już teraz jest od kilku dni lepiej...
Przedwczoraj Fryderyk skończył pięć miesięcy.
Pięć miesięcy MĘKI.
No, ale przynajmniej nie muszę nikomu się tłumaczyć dlaczego nie karmię piersią.
Bo jak karmić piersią kocham...