piątek, 30 września 2011

Matka zresetowana

I po raz kolejny poczułam MOC BLOGA. A raczej blogowych przyjaźni ;-)Jakie to dziwne, że babki zupełnie prawie nieznane, o których nie wiem prawie nic, poza tym, co pozwalają poznać na swoich blogach, potrafią dać tak wielkie wsparcie.

Wczoraj Maciuś Tatuś zabrał krzykacza na wycieczkę, dzięki czemu miałam 3 godziny dla siebie. Dokładnie jak to określiła Sylwia, stwierdziłam, że nerwowość moja spowodowana wyczerpaniem akumulatorów jest. Więc zastosowałam złotą zasadę number on czyli - idź spać kobieto! No i poszłam. Tak zaczął się mój reset.

Obudziłam się po 3 godzinach, nie wiedząc nic. Czy to dzień czy noc, kiedy, gdzie i dlaczego. Wkrótce jednak mózg się rozpędził i wskoczył na normalne obroty. I wtedy poczułam, że MUSZĘ WYJŚĆ. Wyjść z tego cholernego domu. Do ludzi chcę! No i ubrałam siebie w minut 3, dziecia w minut 5 i polecieliśmy na podbój "Rzeczywistości Nazewnątrz", czyli do galerii handlowej;-)

Było cudownie! Jak to typowa baba, na poprawę nastroju musiałam wydać troszkę kasiory. Powtarzam troszkę, gdyż bezrobotnam ;-) Zatem dla dobra ludzkości mnie otaczająceji oraz zdrowia psychicznego mego, zakupiliśmy 2 butelki, dwa smoczki, 5 par skarpetek dla Szuszunia, 3 dla mamuśki, 1 lakier do paznokci i nożyczki oraz płytę na dzień chłopaka! A co!

Natek zaczepiał dokładnie wszystkich. W każdej kolejce zdobywał wielbicieli, urzekając swym uśmiechem bezzębnym, oczyma wielkimi czarnymi i urokiem osobistym. Siedział w wózku wyluzowany z powyciąganymi skarpetami, trzymającymi się na połowie stopy i brrrrrrumał ustkami, śliniąc się namiętnie.

A ja łaziłam tak z nim, obserwowałam ludzi i kontaktem ze sprzedawczyniami przy płaceniu za zakupy się napajałam i radowałam. Do ludzi mi się chciało! Taki już ze mnie stwór towarzyski. A tymczasem ostatnio w domu się zamknęłam, żeby nie latać, nie przemęczać się i do sił wrócić.

Dzisiaj nie czuję się bardziej wypoczęta ani wyspana, ale na pewno zresetowana. I postanawiam nerwy na wodzy trzymać.
Strasznie spodobało mi się wczoraj Agi "zawieszanie" hahaha, więc będę chwilę w głąb siebie sobie fundować w sytuacjach skrajnych, bo chyba na prawdę najbardziej z równowagi wyprowadza na wrzasku dzieciowym się skupianie.

No i joga. Joga już dawno za mną chodzi. Nie miałam jednak pojęcia, że i w mamowych zmaganiach przydatną być może ;-)


A jutro góóóóóóóóóóry w towarzystwie mojej utęsknionej przyjaciółki Pauli ;-P Odliczam godziny. Będziemy wdychać kryształowe powietrze i chodzić... Może nawet boso;-) Tatuś Maciuś i Nataszek oczywiście też ;-)

czwartek, 29 września 2011

I skąd tę cierpliwość brać?!

Ogólnie rzecz biorąc, nie należę do nerwusów wybuchających z byle powodu i wyżywających frustracje swe  na otoczeniu. Jest jednak kilka powodów, z których totalnie tracę cierpliwość i przeistaczam się w furiatowego potwora. I - głód, bo głodny polak to zły polak, II - ciąża, bo ...ciąża, III - wrzask mego dziecia, bo ... nie wiem.

No właśnie nie wiem, ale nie podoba mi się zachowanie moje bardzo i MUSZĘ coś z nim począć, bo na wyrzuty sumienia zemrę niechybnie. Bo co  innego, kiedy brzuchata talerz stłucze, że niby wypadł, a ciśnięty o podłogę w rzeczywistości w złości hormonowej. Bo co innego na mężu głodową swą frustrację wyładować i za chwilę przeprosić i pośmiać się z tego. A co innego przy dziecięciu nie wiedzieć co z nerwami kipiącymi począć.

Znów mamy kiepski czas. Pewnie to zęby. Co prawda ząbkowanie to już jakieś czwarte w jego krótkim sześciomiesięcznym życiu, z wynikiem zębowym zerowym, ale może tym razem... Tak czy inaczej wrzask jest częsty. Oj częsty. No i wrzask, a nie takie tam płakanie ... A najdziwniejsze, że zauważyłam u Szusza huśtawki takie. Albo radosny jest wielce i do tego stopnia, że pierdnięcie ustami maminymi w śmiech do rozpuku go wprawia, albo wrzeszczy wniebogłosy. I wiecie co - przerażona jestem, bo u kogoś sinusoidalność tę już zaobserwowałam  ...

Tak czy inaczej kochane moje psiapsióły blogowe o pomoc proszę. Mam nadzieję, że nie jestem jedyną taką frustratką dzieciową-momentową, zatem napiszcie proszę, jak nerwy swe poskramiać i na wodzy trzymać. Bo na razie u siebie w sytuacjach skrajnych, reprymendy do dziecia głosem donośnym obserwuję, ale tego już wstydzę się wielce, nie mówiąc już co może zadziać się dalej... ;-)


                                                                                 ;-)


poniedziałek, 26 września 2011

Tak będę leżał!

Z przyjemnością stwierdzam, że osobowość dziecia mego pojawiła się. Pojawiła się i rośnie intensywnie. W tej chwili przyjęła rozmiar 74cm, ale jest! I to nie byle jaka! Oj nie!

Śmieszne to zjawisko wielce, że kurczak dotychczas bezcharakterny zupełnie, leżący, nie potrafiący położenia ciałka swego bezwładnego prawie zmienić, nagle zaczyna "swoje" objawiać. "Złośnik"-mówiło się, gdy płakał mocniej niż zwykle. "Przytulak"-gdy płacz tulenie mamine tylko zahamować potrafiło. Ale to wszystko to pikuś.
Teraz to dopiero charakter kiełkuje. Cuuuuuudownie. Cieszę się jak głupia, bo dopiero czuć zaczynam, że tak wielki wpływ na tego małego człowieczka będę miała ja - mama i tata jego... I w końcu będę mogła zapędy swe nauczycielskie uskuteczniać i wpajać, tłumaczyć, opowiadać, uzmysławiać, uświadamiać i kształtować na ludzia cudownie dobrego, wrażliwego i wesołego wielce.

Na razie jednak zaczęło się kształtować, mam wrażenie, samo;-) Pierwszy raz zauważyłam, że Szuszuń ten niepozorny swoje zdanie posiada prawdziwe podczas spania. Tak, spania! Położyłam się koło niego już śpiącego w sypialni i przykrywać poczęłam z zapałem, jak to matka troskliwa robić zwykła. Przykryłam, poprawiłam, wygładziłam. Głowę swą do poduszki przytuliłam, a obok coś się gmerać poczęło. Otworzyłam oko, patrzę, a młode kołderkę jednym ruchem rączki ciach z siebie ściąga, oczęta mając zupełnie zamknięte. Odczekałam chwilę i znów swoje troskliwości poczęłam uskuteczniać. Nie zdążyłam do pięciu policzyć, a Dzieć to samo i kołderka w nogach zgrabnie zlądowała. Kurcze! Myślę sobie co on mi tu będzie! Przyryłam znów po swojemu. A gościu swoje z uporem maniaka. Zupełnie jakby chciał mi udowodnić, że tak jak klasyk: "Tak będę leżał!".No dobra, pomyślałam niechaj tak będzie, zdanie Twoje trzpiocie uszanuję. Tym razem...

Ale ostatnio przeszedł sam siebie ten Eciu Peciu mój mały.
Sobotni wieczór. Mama z tatą kolację zaplanowali z cyklu romantikos. Dziecię wykąpane. Naoliwione. Wyczesane. Nakarmione i wycałowane. A teraz  zamykamy oczka i ani mru mru!
Tylko, że kurczak plany miał chyba inne, bo zaczyna się śpiewanie, kręcenie, stękanie. Oczy wielkie jak pięć złotych i w telewizor łypie wyciszony. Ja go w druga stronę, a on swoje. Ja go tulę, a on swoje. Ja mu smoka w pysia, a on swoje... I tak walczyliśmy 30 minut, aż w końcu Szuszek oczka przymknął, smoka łyknął i już tylko rączką po poduszce drapie. I drapie. I drapie. Coraz słabiej jednak ... Idę! Zadecydowałam. Śpi niechaj w końcu! I wyszłam  z marzeniem w głowie, że przecież skoro nie płacze, to sam zaśnie, jak ze trzy razy już;-) mu się udało. Kiedyś.

Kolację z Tatusiem Maciusiem  skonsumowaliśmy z namaszczeniem. W sypialni za zamkniętymi drzwiami -  cisza. Coś tam oglądamy. Minęło około 40 minut. Dobra-czas sprawdzić, czy śpi przykryty, jak robić zwykłam. . . (no dobra, nie o przyrycie chodzi, tylko, czy dycha sprawdzam ...)

Podchodzę do sypialni. Otwieram drzwi, a oczom moim ukazuje się . . .
Po pierwsze włączony telewizor. Po drugie Szuszka na poduszce brak. Po trzecie patrzą na mnie wielkie czarne oczy dzieciowe uradowane wielce, po czwarte gościu leży na wprost telewizora na brzuszku, oglądając Mam Talent w najlepsze . . .
Boski! No czyż on nie jest boski? Z tym swoim niepokornym charakterem po mamusi odziedziczonym?Ha, ha, ha. Dumna jestem z tej jego asertywności bardzo;-)


PS. Co bym na jedną z tych matek-bajkopisarek nie wyszła dodam, że telewizor włączony został pewnie przypadkiem, podczas zaśliniania pilona przez Dziecia wielbionego, nieopodal poduszku dziecięcej pozostawionego

czwartek, 22 września 2011

Pasja






Nigdy nie miałam żadnej pasji. Całe praktycznie dotychczasowe życie spędziłam z nosem w książkach. Nauka pochłaniała mnie w całości. Potem praca. Harowanie zastąpiło wkuwanie. I znów nic. Pasji brak. Zazdrość za to była. Zazdrość, że inni mają. Mają się czym pochwalić. Mają co napisać w cv w rubryce: zainteresowania. Ja zawsze standardy pisałam: książka, film, filozofia. Niby coś w tym było z prawdy, ale żeby od razu pasja...

Od zawsze pragnęłam zostać pisarką. Móc zaszywać się w domku z bali na wsi, albo nad morzem i zagłębiać się we własnych myślach. Analizować, rozmyślać, tworzyć. Móc tworzyć. Być kimś ponad przeciętność. Artystą być... I sławnym troszkę przy okazji potem...

Trochę nawet kiedyś popisywałam. To felietony do gazetki szkolnej, to nawet w gazecie większej coś się ukazało. Poezja jakaś też się przewinęła, a raczej wierszydła jakieś takieś. Ale nie, wierszokletka ze mnie raczej słaba. Działkę tę pozostawiam mojej przyjaciółce ze studiów Pauli (buzia).

Niestety próby takie kupy się nietrzymające pasją jeszcze nie były...
Aż zaszłam w ciążę. Nie było już szkoły. Nie było pracy. Za to mnóstwo wolnego czasu i niewiadoma co ze sobą począć. Zaczęło się od gazetki ciążowej, tam artykuł o blogujących mamach, blog Hafiji ;-), śmiech i łzy przy czytaniu, pocieszenie... I pragnienie. Wielkie pragnienie że też chcę!

Wczoraj na liczniku wskoczyło 50 000 wejść na mojego bloga. 50 000! Wiem, że sławny blog, to taki który ma 2 000 wejść dziennie, ale dla mnie te moje 50 000 to prawdziwy skarb!
Bo w końcu mam pasję! Pisać uwielbiam! Myśli, pomysły same wskakują do głowy. Potem krążą, krążą ... Pojawiają się gotowe zdania, określenia. Potem noszę jeszcze takiego pomysła w sobie dzień, dwa. Dojrzewa. Aż czuję, że już czas. Wtedy piszę ...

Ale czym byłaby ta pasja bez odbiorców. Pisanie dla nikogo? Bez sensu. Do szuflady? Bzdura. Autor pisze, bo chce coś przekazać. Ludziom przekazać, a nie szufladzie. I dlatego tak bardzo cieszy te 50 000. Tak bardzo cieszą komentarze blogowych przyjaciółek. Ale także komentarze osób, które czytam pierwszy raz. Którym myśli moje, teksty spodobały się na tyle, że chce im się pozostawić coś od siebie.
Uwielbiam Was moje kochane. I uwielbiam ten blogowy świat. To jest chyba właśnie magia posiadania pasji ...

środa, 21 września 2011

A kiedy przyjdzie także po mnie zegarmistrz światła purpurowy...

Już od pierwszego momentu, kiedy dowiedziałam się, że mój brzuszek zamieszkuje mały Szuszek, paraliżowała mnie myśl o jego utracie. Żeby tylko donosić do trzeciego miesiąca, ciągle kołatało się po głowie. Udało się, ale cała praktycznie ciąża przebiegała w towarzystwie tego lęku. Potem jeszcze te komplikacje. Strach się nasilał. Dzidziuś jednak był dzielny wielce i dotrwał do końca. Potem jeszcze, żeby tylko nic się nie stało złego przy porodzie. Anioł Stróż czuwał widocznie nad nami ... a nawet dwa anioły.
.
Kiedy mój synek przyszedł na świat strach ten jednak nie minął. Każdy słyszał przecież historie o śmierci łóżeczkowej, każdy widział malusieńkie nagrobki na cmentarzu. No i zaczęło się pilnowanie, chuchanie, sprawdzanie czy oddycha po zaśnięciu... Kiedy zdarzyło mi się oglądać film, w którym matka żegna swe dziecko, wpadałam w histerię płaczową, nie do ogarnięcia. Strasznie! Strasznie to zawsze przeżywałam. Utrata dziecka stała się głównym tematem wzruszeniowym ... Żeby mnie tylko to nigdy nie dotknęło - powtarzałam w myślach. Żebyśmy tylko nigdy nie musieli się rozstać. Nie przeżyłabym tego...

Aż ostatnio coś do mnie dotarło. Zmywałam naczynia. Zupełnie nie wiem dlaczego, nagle spadła na mnie myśl, że będę musiała kiedyś umrzeć. Kurcze JA UMRĘ! Skończy się to nasze cudowne życie! Będę musiała położyć się pod ziemią. Jezu!Pod ziemią, w trumnie! Na zawsze! I nie będzie mnie! Lęk paniczny zalał mnie całą. Myłam kolejny talerz, a paniczne myśli biegały po głowie. Aż zatrzymały się uderzone świadomością. Uświadomiłam sobie, że BĘDĘ MUSIAŁA ZOSTAWIĆ moje dziecko. Będziemy musieli się rozstać. Pożegnać się. Pożegnać moje maleństwo noszone pod sercem od samego początku. Moje dzieciątko ukochane, bez którego życia sobie nie wyobrażam ... Umrę bez niego przecież! No właśnie umrę ...
I w ten właśnie sposób uświadomiłam sobie coś OKROPNEGO!Coś, z czym nie pogodzę się nigdy chyba. Nie potrafię. . .

Jedna tylko myśl rozjaśnia ten koszmar. Że być może to nie będzie koniec. To nie może być koniec. To na pewno nie będzie koniec...

Będąc przy tym okrutnym temacie, postanowiłam, że w tym właśnie miejscu chciałabym pozostawić kilka słów dla mojego synka, w razie czego, żeby wiedział...

"Syneczku tęskniłam za Tobą, kiedy jeszcze nie było Cię na świecie. Gdy się pojawiłeś, stałeś się miłością mojego życia. Twoja malusieńka osóbka tak bardzo przepełniła mnie miłością, że nie da się tego opisać. Kiedy byłeś jeszcze z brzuszku obiecałam sobie, że nie pozwolę aby ktokolwiek Cię skrzywdził. Będę Cię chronić przez całe Twoje życie. Bo jestem Twoją mamą i nie pozwolę, żebyś cierpiał. Zrobię wszystko, co będę mogła. Pewnie nie zawsze mi się to uda, bo różne są koleje losu, ale zrobię wszystko co w mojej mocy. Zawsze też będziesz mógł na mnie liczyć, bo nigdy Cię nie zawiodę. Postaram się być najlepszą mamusią na świecie. Zawsze będę nad Tobą czuwać. Zawsze! Rozumiesz? Nawet kiedy już nie będę miała Cię przy sobie.
I nawet, kiedy przyjdzie nam się pożegnać... Kiedy będziemy musieli się rozstać...Przytulić się ostatni raz... Wtedy wcale się to nie zmieni. Wtedy też będę przy Tobie, choćbym miała z Raju uciec.  Będę Twoim Aniołem Stróżem. Będę. Słyszysz?Zawsze. Bo jestem Twoją mamusią. I nawet śmierć tego nie zmieni, a już na pewno nie zabije mojej miłości do Ciebie. Będę Twoją mamcią ZAWSZE, nawet po drugiej stronie. . . Kocham Cię nad życie i na zawsze. Nigdy o tym nie zapomnij... "

PS. Zamykam ten temat, odkładam te cholerne myśli do starego kufra i chowam głęboko na strychu. Teraz nie będę więcej o tym myśleć. . .

niedziela, 18 września 2011

Daj buziaka!

No i dał ! ...
Większość blogowych (i nie tylko) mam chwali się nadnormową zwinnością i ruchliwością swoich pociech. A ten to siedzi już w czwartym miesiącu, tamta się turla, inny przemierza pokój w piątym, a inny w szóstym chodzić zaczyna ...

Mój Szuszuń nadprzyrodzonych umiejętności nie posiada, rozwija się zgodnie z normami książkowymi, zatem chwalić się czym nie było, bo na tle tych wszystkich supermenów, wypadłby leniuszkowo raczej. Ale dzisiaj Syn mój zaskoczył mnie wielce.

Wrócił właśnie z wycieczki z babcią i dziadkiem. Tatuś-Maciuś wjechał wózeczkiem do domu, a Nataszek krzyczy, że głodny. Podeszłam do Niuńka, z pasów oswobadzać dziecię poczęłam, a tu Dzieć mój rączki wyciąga. To już zauważyliśmy od dni paru, ale kiedy wzięłam go na ręce, Szuszek za poliki mnie złapał rączkami obydwoma i wyślinił nos mój z całą nieskrywaną radością i śliny zawartością. Łał - pomyślałam. Ale przecież... Nieeeeee...No to jest niemożliwe, żeby dziecię sześciomiesięczne...Nieeeee.

Zupkę przygotowałam. Delikwent siedzi w strój swój strażaka uzbrojony w fotelu do karmienia niedawno zakupionym (dzięki Aga!). Zupki pojadł. Beknął siarczyście. Ja go na ręce, a on mnie za uszy oburącz i ciach buzią rozdziawioną, od zupy uklejoną polik mamy swej wycmokał. Ooookej - pomyślałam.

Facio cycem dokarmiony, do odbicia podniesiony czynność swą soczystą dwa razy powtórzył jeszcze, raz z przyssaniem do nosa mamowego łącznie.

"Popatrz co on robi" - mówię do Tatusia - Maciusia. A Szuszuniu znów mnie chlas, w polik, pysiem ruszając lewo-prawo. I się cieszy, że my sie cieszymy. Aż zażartowałam sobie - "Natek daj buziaka", a on pysiem rozdziawionym po brodzie mnie cmoka. Szok!Jeszcze jedna próba i znów! Szok po raz kolejny!

Nigdy nie sądziłam, że sześciomiesięczniaki mogą być tak rozwinięte buziowo. Co prawda od dni jego najmłodszych, całujemy go w pysia otwartego, ku uciesze jego wielkiej, ale żeby aż tak?!Żeby kumał, co zbitek "daj buziaka" znaczy?!

Wygląda na to, że Syn nasz bardziej cwany, niż przypuszczaliśmy... A teraz idąc za ciosem Tatuś Maciuś uczy go mówić ;-)"Ta-ta, powiedz ta-ta" dobiega z pokoju dzieciowego ;-)

piątek, 16 września 2011

Martaaaaa???To Tyyyyy?!

W szkole podstawowej, jak większość dziewczynek miałam przyjaciółki. Kilka całkowicie różnych od siebie dziewczyn. Strasznie się lubiłyśmy. Jak to przyjaciółki.
Znajomość się z czasem rozpłynęła. Widziałyśmy się jeszcze potem kilka razy, ale wraz z przewracanymi kartkami kalendarza, wzajemne stosunki stawały się coraz chłodniejsze...

Od zeszłej soboty mamy nasze miastowe, coroczne święto - Winobranie. Winobranie czyli tłumy rotujących po deptaku ludzi, hałdy tandetnych ciuchów i duże prawdopodobieństwo spotkania kogoś...

No i tak idziemy sobie z Szuszuniem i Maciejkiem moim, wcinając ciepłe mini pączki, a raczej płyniemy wraz z nurtem tłumu, aż tu nagle zza pleców słyszę: "Marta? Marta to Ty?". Głos gdzieś w głowie przeanalizowany, okazał się znajomy. Odwracam się. Patrzę. Wzrok przepływa po kolejnych postaciach, szukając jakiegoś punktu zaczepienia. Nie widzę. Kurcze, nie widzę nikogo znajomego. "Marta?"-słyszę znów głos, który podprowadza moje spojrzenie na postać. Dziewczyna. Potem na twarz. Ola?! Następnie na brzuszek bardziej wydatny niż zwykle - w ciąży jest! "Ola?"-pytam głupkowato -"Kurcze Ola!". I w tej sekundzie słyszę jeszcze bardziej zdziwiony ton "Maaaarta???, To Tyyyyy?". I widzę drugą przyjaciółkę , a przed nią spacerówkę z całkiem sporym już gościem.
Byłam w szoku. Jeszcze nie dawno nasze rozmowy ograniczały się do wzdychania, jakie to te chłopaki z Backstreet boys są boskie, a tu ciach! Stoimy przed sobą, jakże inne, jakie zmienione, no i dzieciate!!!Mamy jesteśmy normalnie!
"Kurcze, ale się porobiło dziewczyny, haha!"-palnęłam głupio, ale musiałam, bo nieubłagalnie cisnęło mi się na język.
Potem chwila pierdu, pierdu typu: że szły i Ola mówi do Magdy - patrz jak fajnie dziewczyna ubrana, a to ja się okazałam, a to mój mąż, a to syn, a ile ma, a ile Twój, o jaki ładniutki, a kto tam w brzusiu siedzi, a Mila siedzi, a kiedy poród, za dwa tygodnie, hmmmmmmmm ;-), dasz radę, pięknie będzie, zobaczysz...

Nie mogłam o tym spotkaniu zapomnieć do końca dnia. No i do dziś zastanawiam się co tak na prawdę miało znaczyć to "Maaaarta???, To Tyyyyy?!";-)

wtorek, 13 września 2011

Żal mi tych kobiet

Strasznie mi żal niektórych kobiet. Żal całym sercem i szczerze bardzo.

Kobiece towarzystwo uwielbiam. Pogaduchy o bzdurach, opowieści co tam u znajomej znajomej się niesłychanego stało. Żarciki babskie lubię też sprośne. I zwierzenia i serca otwieranie. I tłumaczenie sobie wzajemne i do walki zagrzewanie. Czasem pojawiają się łzy...

A wtedy strasznie mi żal. Tak żal, że potem myślę długo, analizuję. Kawę parzę-myślę, ziemniaki obieram-myślę, prysznic biorę-myślę. Najgorzej jest przez zaśnięciem...

Żal mi młodej, pięknej dziewczyny, która w związek z chłopakiem starszym uwikłana, zatraciła siebie. Nie ma już jej samej, jest tylko tamta, którą on stworzył zakazami, nakazami, krytyką, manipulacją. On jest bogiem. Ona nikim. Jednym, wielkim chodzącym nieszczęściem

Żal mi pewnej kobiety, która całe życie mając pod górkę, zmaga się z rzeczywistością i walczy całkiem sama. Pracuje ponad siły trzydzieści lat, w poczuciu wstydu i upokorzenia, chociaż osobowość ma tak magiczną, że w innej sytuacji z jej uporem, samozaparciem i błyskotliwym charakterem na pewno zrobiłaby wielką karierę i zarobiła mnóstwo kasy. Tymczasem pół życia w biedzie, nerwach, dłonie spracowane jak u staruszki. Bo się zakochała, bo nie pomyślała, bo dziecię urodzić jednak postanowiła ...

Żal mi znajomej znajomej co mając lat niespełna trzydzieści, męża rok temu straciła i została sama. Sama i pusta w środku. Bo serce pękło na pół i nie ma już nic, oprócz rozdzierającej tęsknoty i rozpaczy.

Żal mi babcinki starej jak świat, na rynku wielkiego miasta spotkanej zimą. Kiedy powyginanymi od artretyzmu dłońmi robiła na drutach kapcie na sprzedaż. Podeszłam do niej. U stóp na ziemi kupka już zrobionych kapci, czapeczek. Kupka przysypana śniegiem. Zagadałam. Babuszka miała prawie dziewięćdziesiąt lat, wielki grube okulary, syna pijaka i wnuczęta bezrobotne. Na ulicy chce parę złotych dorobić. Dla nich...Żeby obiad ugotować... A mróz trzaskał i śnieg sypał na na jej siwe włosy.

Żal mi świeżo-upieczonej mamusi. Która nie może sobie poradzić z poczuciem winy, że nie ma mleka w piersiach. Że nie potrafi ich zaczarować i dać swemu dziecięciu tego, czego ono pragnie najbardziej. Że musi się spowiadać wszystkim dookoła, dlaczego, chociaż i tak wie, że tłumaczenie jest bezsensu, bo i tak, co by nie powiedziała, w oczach otoczenia będzie wyrodną matką. Pomimo, że morze łez szczerych już wylała.

Żal mi blogerki, która bloga depresyjnego prowadzi, pisząc o tym, co w jej głowie się dzieje i sercu. Prosząc ukrycie o pomoc. Licząc na nią, udaje że niby nie, niby wcale, niby nic. A sama jest samiuteńka z chorobą swoją, cierpi, bo się pogubiła straszliwie... A pisze przepięknie.

Żal mi pewnej kobietki przebojowej wielce, starszej ciut, ale bardzo atrakcyjnej i wesołej. Kobietki, której mąż miał wczoraj tomograf. Bo po kilku bitwach z chorobą jest w grupie ryzyka, a pojawiło się coś dziwnego. Sprawdzić to trzeba. Może to nic, ale Pani ta jest sparaliżowana od strachu. Bo boi się, że zostanie sama. Boi się, bo wie już co to znaczy walczyć o męża, bo czuje że kolejny raz walki tej już nie udźwignie, więc oczy mokre ma od łez i pełne przerażenia od kilku dni.

Żal mi pewnej Pani, która trzydzieści lat temu pochowała swoje sześciomiesięczne dzieciątko... Która musiała pożegnać te ukochane oczęta, nosek, pachnącą główeczkę, rączki co już jej buzi dotykać potrafiły. Do ziemi musiała złożyć i zostawić. Zostawić tam też część siebie, tą umarłą razem z dzieciątkiem. A potem wrócić do życia normalnego i udawać po latach, że się z tym już uporała.

Żal mi tych wszystkich kobiet i jeszcze wielu, wielu innych. I wiem, że zaraz pojawią się głosy, że "każdy kowalem swojego losu", że "ja to bym...", że wszystko leży w głowie i inne takie mądrości. Ja natomiast powiem tylko jedno. Kiedyś pewna mądra Pani psycholog powiedziała mi taką myśl - gdyby któraś z nich potrafiła postąpić inaczej, to z pewnością tak by zrobiła. Bo chyba nikt nie budzi się rano i nie postanawia sobie: "Aaaa, chyba dzisiaj mam ochotę pobyć nieszczęśliwa, może nawet spieprzę sobie całe życie, a co!".

sobota, 10 września 2011

Wychwalony Sześciomesięczniak

Dzisiaj Szuszuniu kończy pół roku. Od dzisiaj mógłby wcinać słoiki z szóstką na etykiecie, a nie te dla maluchów z 4 lub 5. Mógłby, gdyby tolerował fastfoody, ale na razie nie toleruje, zatem dostanie zupinkę przez mamę z namaszczeniem ugotowaną i zawekowaną. Ha! Taka ze mnie kura domowa pełnym dziobem. I to nie byle jaka - pularda prawdziwa!

Ale nie o kurach dzisiaj miało być, tylko o pół - jubilacie.
Z przyjemnością stwierdzam, że mój Syn - Natan - Nataszek - Natulek - Szuszuń - Pisklak lub Kapelusznik, jak kto woli w wieku sześciu miesiący, to całkiem przyzwoity gościu. Co prawda kupale dalej wali w towarzystwie, a i bąków nie szczędzi, ale oprócz tego jest na prawdę przyzwoity.

Co ja kurna gadam. Chciałam opanować moją nieopanowaną twórczość chwalebną na temat synowca mego, ale . . .  Się nie da! I w tym przypadku opanowywać się nie będę wcale;-)

Zatem jeszcze raz.
Z przyjemnością stwierdzam, że jestem dumna matką najcudowniejszego, najbardziej rozchichranego i najprzepiękniejszego Synunia na świecie! Który w dodatku perfekcyjnie potrafi ciągnąć macierz swoją na resztki włosów na skroniach, chwytać za dyndające kolczyki z nienacka i ssać stopę swoją z taką gracją, jakiej jeszcze nikt nie widział. A do tego wszystkiego śpiewa przepięknie i przeuroczo od samego oczu otwarcia, zatem na bank śpiewak będzie, tak jakem sobie wymarzyła.

Ale to nie koniec. Facet ma uśmiech obłędny, którym obdarza każdego, łącznie z zakapiorem w kolejce po winiacza w sklepie stojącym. Obdarza zawsze i wszędzie, o ile matka klejem i marchewą go nie pozakleja wcześniej, niestrawność tygodniowa fundując.
Dobra, jeszcze tylko dodam, że oczy. Że oczy jego są tak błyszczące i tak pięknie brązowe, jak ziarna kawy połyskujące, kawy mej ukochanej, w końcówce ciąży zakazanej. I radosne takie są, łobuziarskie i sprytne i wesołe wielce. . .

I w zasadzie to mogłabym epos na temat Kapelusznika mego tutaj wymalować, ale nie. Bo i tak, jaki on jest PRZEFANTASTYCZNIE NAJCUDOWNIEJSZY I PRZENAJUROCZY wiem najlepiej ja - dumna mama.
I to mi wystarczy ;-)


czwartek, 8 września 2011

Bycie mamą uczy dystansu

Los sprawił, że troszkę się towarzysko rozkręciliśmy. W sobotę znów byliśmy na weselu. Tym razem Szuszuniu został z moją mamuśką.

Przygotowania imprezowe przy dziecięciu to wyczyn wielki. Jak zwykle nie mogłam z niczym zdążyć, bo Dzieć narzekał tęgo. A wesele daleko. . .
Paznokcie schły w biegu, włosy też. Prostownica prasowała sprintem, a oko wymalowało się ekspresem. Kiecka wskoczyła na mnie na końcu, bo nie chciała być zaplamiona cycowym mlekiem. A Kapelusznik jak na złość pić wzorowo nie chciał wcale. . .

Dobra!Cyc wyrwany z ustek niemowlecych z cmoknięciem. Teraz szybko rajty, kieca, biżuteria, perfumami psik, psik! Ok! Jestem! Spojrzenie w lustro. Nie za długo, żeby nie zobaczyć za dużo ;-)
Jeszcze tylko buty. Gdzie są te cholerne buty. O! Dobra, są!Kutfa jakie niewygodne. Kto wymyślił takie obcasy?!Trudno, dam radę. Jakoś. Najwyżej chodzić nie będę. Nie ważne! Cmok w dzieciowe czółko. I rączkę jeszcze. I w maminy policzek też. Lecimy!

No i polecieliśmy. Wsiedliśmy do auta. Dobra. Siedzimy. Może zdążymy. Jeszcze tylko spojżenie w lusterko samochodowe. No, może być. Wjeżdżamy na ekspresówkę. Siedzę. Patrzę na dół. Na buty. Granatowe. Kurcze przykurzone jakieś. Chusteczka higieniczna. Tfu na chusteczkę. Szoruję czubki. Cholera nie da się. Biorę buta w rękę, żeby lepiej widzieć. Kurna, co jest . . .? Czubki jakieś poobdzierane takie. Patrzę na paseczek i guzik. Kutfa! Pogryziony! Patrzę dalej na platformę - cała podziurkowana! Aż w końcu na gruby obcas... Obgryziony!  I to po zewnętrznej stronie! Cały! Cholera! Gnojek jeden! Oczyma wyobraźni widzę Dolca naszego pałaszującego ze smakiem mojego bucika. Bucika, którego ostatni raz miałam na nodze jeszcze przed ciążą...

Pokazałam Tatusiowi Maciusiowi. Widzę przerażenie w jego oczach. Aż ślinę przełknął nerwowo. Pyta cicho - "Mam zawrócić?". I chyba sam żałuje, że zadał to pytanie, bo jak cholera boi się odpowiedzi. Boi się, bo normalna moja reakcja byłaby  mniejwięcej taka :
Awantura, że jak ja tak teraz, jak włóczykij taki w butach obgryzionych, że wszyscy będą przecież widzieli, że ze wstydu się spalę, że to wcale nie prawda, że nic nie widać, i niech nie ściemnia, bo  to przecież wszystko jego wina, bo pies jego, a tak w ogóle to ja nigdzie nie jadę!!!

Normalnie by była ... Była by w czasach przeddzietnych. Tymczasem śmiech mnie ogarnął radosny i co spojrzałam na buta, to się poważnie nasilał. "No coś Ty, taką imprezę miałabym przez głupiego buta przegapić? Nosz kurcze, ale tego obcasa, to mógł chociaż po drugiej stronie obgryźć, skubaniec jeden . . . ";-)



poniedziałek, 5 września 2011

Pięknie jest rodzić

Kliknij TUTAJ aby dowiedzieć się więcej o akcji.

Z przyjemnością dołączam się do akcji koleżanki z bloga obok Mayi.

Nie będę ściemniać. Mój poród był najcięższym przeżyciem w moim życiu. Do tematu podeszłam zupełnie lajtowo. W zasadzie w ogóle się nie bałam. Byłam za to bardzo ciekawa tego doświadczenia.
No i wyszło trochę inaczej niż sobie wyobrażałam...

To wszystko jednak nieważne. Najważniejsze, że teraz, kiedy czas przykurzył trochę pamięć, zaczynam doceniać to wielkie wydarzenie i myśleć o nim z wielkim sentymentem i łzą w oku.
Było to cholernie ciężkie przeżycie, ale też najcudowniejsze, jakiego kiedykolwiek doświadczyłam. Nie da się tego z niczym porównać.
Poród to dla kobiety tak wielkie święto... To czas jedyny w swoim rodzaju. Tylko jej czas. Jej i dziecka. I jakby nie było ciężko i okropnie, to i tak warto to przeżyć. Bo kobieta nigdy nie poczuje takich emocji, radości, euforii, jak wówczas, gdy z jej brzucha wychodzi na świat jej ukochane maleńkie, wyczekiwane dzieciątko... Pierwszy dotyk ciepłego ciałka, pierwsze spojrzenie na tą nie znaną przecież twarzyczkę, pierwszy pocałunek w malusią główeczkę...



PS. I dlatego właśnie jestem gotowa przeżyć to jeszcze raz. Tylko teraz będę już mądrzejsza i bardziej cwana, ha!

sobota, 3 września 2011

No i nie wyje

Z przyjemnością informuję, że Dzieć wyć zaprzestał. Znów jest cudownym, uśmiechniętym Szalonym Kapelusznikiem, który budzi się rano z uśmiechem na pycholu i  śpiewać zaczyna od razu, ku uciesze Maci swojej.

Bardzo dziekuję Wam za wszelkie wsparcie i miłe słowa. Zgadzam się, że marchewa to góra lodowa, będziemy na nią wchodzić bardzo wolno. Ząbkowanie to nie było z pewnością, bo wątpię, żeby ustępowało po niezjedzeniu sloika marchewy. A papugę oddam za darmo. Falista jest błękitna i strasznie śpiewająca, co gdy przez 40 minut usypia się wrzeszczącego pisklaka, może być mieco klopotliwe ;-)

Mamuśka musi jeszcze trochę pospać, co by do równowagi nerwowej dojść. Mówię Wam babki, na smutki, nerwy, doliny i fochy wszelakie Wasze - sen najlepszym lekarstwem. Wyspana mama to szczęśliwa mama i wówczas nawet wyjec straszny, niestraszny jest ;-)

piątek, 2 września 2011

Tylko już nie wyj...

Ostatni tydzień upłynął nam na wyciu. Wyciu Dziecia mego i moim też. I o ile początki były jeszcze znośne, o tyle dzisiaj jestem gotowa dać zapiąć się w kaftan biały i odprowadzić do pokoju bez klamek.
Po raz kolejny dotarło do mnie i przeraziło przy tym, jak bardzo dziecię moje przeurocze może być nie do zniesienia. Jakim może okazać się potworkiem małym drącym się wniebogłosy ile sił w płucach. A sił ma wiele... No i do tego te decybele. I brak reakcji jakiejkolwiek na prośby moje i próby uciszenia. Nie!I koniec!Tak będę się darł właśnie! Nie lubię go już chyba. Kocham nad życie, ale dzisiaj nie lubię.

Wróciły stare, okropne czasy kolkowe. Czyli wstajemy z rykiem o 5.45, i wyjemy. Przewijamy-wyjemy, przebieramy-wyjemy, śpiewamy-wyjemy, leżymy na pleckach-wyjemy, zabaweczki wyciągamy-wyjemy, cyca chcemy-wyjemy, zasypiamy - WYJEMY, śpimy 35 minut.
Wyjemy. Muzyczkę włączamy-wyjemy, wyłączamy-wyjemy, mama śpiewa-wyjemy. Przestajemy wyć tylko na spacerku. Albo w chuście. Wczoraj na przykład odkurzałam z obciążeniem. To znaczy z wyjcem w chustę zamotanym. Zasnął. Ja wypociłam ze dwa litry.

I takim oto sposobem powiększały się wory pod oczami mamowymi, aż w końcu mama zamieniła się w zombi.

A wszystko za sprawą marchewy. Pieprzona marchewa! Szuszuniu dostał niestrawności od słoiczków Gerbera. A niech mają antyreklamę za cierpienia moje cholera jasna! Skąd wiem? Bo wczoraj, kiedy już nastała sytuacja kryzysowa, postanowiłam nie dawać nic!Oprócz cyca. dla dobra jego, mojego i całej społeczności dookoła. No i dziecię stopniowo wróciło do błogiego stanu normalności sprzed słoika.

U mnie ten powrót potrwa dłużej. Bo materiał już nie taki młody. Wczoraj spałam w ciągu dnia 3 razy. Ja! Która : a - nie cierpi spać w dzień, b - nie znosi marnować cennego czasu, kiedy dzieć w trybie uśpienia. Musiałam. Samiczy głos powiedział - Idź spać kobieto! Bo inaczej albo walniesz sobie w łeb, albo rozniesiesz pół chaty, łącznie z Tatusiem Maciusiem, dwoma psami szczekającymi i papugą napierdaczającą od bladego świtu. (czy ktoś chce papugę?piękna, błękitna-wysyłka gratis, klatka i żarcie na rok też)

No i poszłam. Niby lepiej. Ale dzisiaj kiedy dziecię wyło o poranku, że śpiący, pierwszy raz wyszłam z sypialni. Wyszłam w momencie, kiedy ręka ze smoczkiem posunęła mi się do buziola drącego mocniej niż zwykle ...

PS. Boże! Czemu dopiero teraz oświeciłeś mnie, że to ta marchew przebrzydła, a nie ze cztery dni temu...