niedziela, 31 sierpnia 2014

Matki nie bójcie się!

Nie bójcie się!
Matki zlęknione!
Nie bójcie się!
Nocników.
Przedszkoli.
Odstawienia cyca.
Wyjazdów z dzieckiem w podróże dalekie.
I lotów samolotem.
Mycia zębów.
Regularnie i porządnie.
Podawania syropów
Robienia inhalacji.
I tysiąca innych rzeczy, które budzą w was lęki.

Nie bójcie się.

Ja się bałam bardzo.
A hasło: "nie da się" kołatało się po głowie regularnie i miarowo.
Matka to już z natury tak chyba ma.
Bo lęk o swoje dziecko dostaje wraz z nim w pakiecie.
Gratis.
Ja dziękuję za takie gratisy.

No ale.
Jeśli już ten lęk jest z nami, to trzeba się nauczyć z nim sobie jakoś radzić.
Ameryki nie odkryję stwierdzeniem, że najbardziej boimy się tego, co nieznane.
Strach, czy nawet jego mniejsza siostra obawa, karmią się naszą niewiedzą.
Żeby wypełnić czarną dziurę, która nas przeraża, zaczynamy sobie wyobrażać.
Ja to będzie...
A wierzcie mi, że nie ma bardziej kreatywnej i nieokiełznanej wyobraźni od tej, która należy do zlęknionej matki.
Bo czy to tylko ja widziałam oczyma wyobraźni jak mój syn regularnie i z uporem maniaka, przez kilka dobrych miesięcy zasikuje WSZYSTKIE powierzchnie gładkie w naszym nomu, łącznie z kanapą i łóżkiem. Zelewa je strumieniami dziecięcej uryny, doprowadzając nas w końcu do białej gorączki?

Czy to tylko ja widziałam w swej głowie scenę, gdy dziecko moje wyniuniane łka niemal do nieprzytomności, wrzeszczy zdzierając gardło i wyciąga ręce, z rozpaczy, że chcę go porzucić tutaj w tym przedszkolu na pastwę losu, gdzie nikt się nim nie zainteresuje i będzie tak siedział w kąciku z pękniętym serduszkiem, bo matka zamiast tulić go całymi dniami, dobami całymi w ramionach, zdecydowała się oddać go do przechowalni?
Wyrodna!

Czy to tylko ja widziałam siebie z obgryzionym do krwi paznokciami, czerwonymi oczami, z łbem jak sklep, gdy po dwunastu godzinach podróży autem, dwunastu godzinach walki z zaryczanym ze złości  i znudzenia dwulatkiem, w końcu dojeżdżamy do odległego celu naszej podróży?

Czy to tylko ja w końcu widziałam, jak roczny bobas bierze do ust łyżkę syropu. Gorzkiego. Po czym wypluwa z impetem jedną partię, zalewając kleistą substancją łóżko. Drugą częścią zaś zadławia się prawie na śmierć i po próbach przywrócenia dziecku normalnego oddechu wymiotuje na siebie, mnie, misia i zieloną żabę?

I mogłabym tak w nieskończoność opisywać milion innych sytuacji, które wyobrażałam sobie malowniczo...
A które przyniosły w rzeczywistości zaskoczenie i wielką ulgę.
Dlatego nie bójcie się.
Matki dzieci, które jutro rozpoczną przedszkole.
Nie bójcie się.
Nie ma czego.
Warunek jest jeden.
Żeby Wasze koszmarne wizje nie znalazły związku z rzeczywistością wystarczy, że wsłuchacie się w swoje dziecko i usłyszcie jego potrzeby.
Obawy.
Emocje.
Gotowość lub jej brak.
Znacie je przecież najlepiej na świecie. Czasem tylko psotnica - rutyna zasłania Wam oczy swymi małymi łapkami.
Podejdźcie bliżej.
Z czułością wsłuchajcie się i uwzględniając potrzeby swego dziecka ułóżcie plan.
Poszukajcie patentu.
Dzięki mojemu mężowi nauczyłam się, że syrop najłatwiej podaje się strzykawką, która jest dla dziecka ciekawostką. Po kawałeczku.

W długą podróż najlepiej wybrać się tak, aby większą jej część małe dziecko przespało. Można też zabrać laptopa z bajkami.
Inhalacje robimy wdychając napar z majeranku z termosa. Nacio wymawia zaklęcie i za każdym razem napar pachnie inaczej - raz jak truskawka, innym razem jak mucha. A mucha śmierdzi i jakie to przecież śmieszne;-)

Jeśli chodzi o przedszkole, to czekałam cierpliwie na moment, gdy będę wyraźnie widziała, że moje dziecko jest gotowe. Moment ten nastąpił po trzecich urodzinach, ale nie od razu. Nie chciałam go naciskać, ani zmuszać. Jego gotowość spokojnie dojrzała.
Jestem przeciwna dwu - trzy tygodniowym histeriom dzieci przy rozstaniach  z rodzicami. Nie oceniam tego, bo często zmusza do tego rodziców sytuacja materialna. Ja wiedziałam, że nie godzę się na to i tego nie zniosę.
Nacio od urodzenia jest nieśmiałym, lękliwym wrażliwcem. Typ idealny do przeżycia sceny z mojej wyobraźni.
Dlatego znalazłam małe przedszkole z domową atmosferą.
Zawsze mu tłumaczyliśmy i opowiadaliśmy gdzie idziemy, co go czeka, z kim zostanie.
Tak było i tym razem. Wytłumaczyłam mu, że przez dwa dni będzie chodził do przedszkola z mamusią, a trzeciego dnia zostanie z ciocią i dziećmi, a ja za godzinkę po niego wrócę. Czwartego dnia został trzy godziny. piątego też. A od następnego poniedziałku pięć. Wprowadziliśmy go spokojnie i łagodnie, biorąc pod uwagę jego nieśmiałość i strach przed nowym.
Nacio chodzi do przedszkola drugi miesiąc.
Nie popłynęła ani jedna łza.
Ani razu się nie sprzeciwił. Ani razu się nie skrzywił.
Uwielbia tam być i ma jeden problem - chciałby zostawać dłużej.
A moje koszmarne wizje pokrył już kurz i dawno poszły w niepamięć.



czwartek, 28 sierpnia 2014

Czas na nowe!

Nie ma chyba bloga, na którym nie pojawiła się jeszcze wzmianka typu "dni już coraz chłodniejsze".
Ano chłodniejsze.
A ja się cieszę, bo w końcu będzie można ubrać na siebie coś więcej, niż znudzone już letnie sukienki.
Przysięgam, że gdybym miała jeszcze przez tydzień pochodzić w szorcikach - strzeliłabym sobie w łeb.
Bo przecież wszyscy wiedzą, że baby szybko się nudzą.
Dlatego z przyjemnością witam nową porę roku.
Podobnie jeśli chodzi o mojego Nieopierzonego;-)
Czas na nowe!
I Boże - jak ja Ci dziękuję, że tak to wymyśliłeś, że dzieci rosną!
I wyrastają!
I można uspokoić węża w kieszeni...
Bo przecież nic na to nie poradzę, że rękawki za krótkie, a bluzeczki zaczną za chwilę odsłaniać pępek;-P
Jak mus to mus!
Takim sposobem właśnie oczekuję z utęsknieniem na paczki od Zezuzulli i Mamuki
A w nich...
Namodziłam, oj namodziłam.
Że och i ach ;-)
Nie omieszkam się Wam pochwalić;-)
Podobnie jak najnowszymi nabytkami z mojego ulubionego S.H.
Wyłowiłam takie jesienne perełki, że...
Sama sobie ich zazdroszczę ;-)
Podrzucam Wam także do pooglądania dwie nowe marki, którymi aktualnie się zachwycam i oczekuję najnowszej kolekcji:
Piu di ME
oraz druga, którą zaraziła mnie Evelio z Mifka Szafa:
SeeSaw

Stylistyka przebajeczna! Zupełni inna, niż ta z sieciówek, czyli dokładnie w moim guście;-)


A tymczasem zostawiam Was z lekkim rozdwojeniem jaźni.
Niby ciepło, a jednak zimno;-)
Albo odwrotnie?















Czapa - Zezuzulla - tutaj
Sweter - Zara - sklep
Spodnie - Zezuzulla - tutaj
Buty - Emel - allegro

niedziela, 24 sierpnia 2014

Jak śliwka w kompot.

Nastawię kompot.
Taki dzień i pora taka domowa.
Kompot będzie dobry. Ze śliwek.
Nastawiłam.
Z łyżką miodu.
Bo cukier to biała śmierć. I próchnica!
Przecież każda matka to wie.

Cedzę ten kompot przez durszlak, bo owoce tak dojrzałe były, że nieco się rozpadły.
Cedzę i dumna jestem.
Taki mi ładny wyszedł.
Kompot.
Domowy.
Dlaczego ja tak rzadko gotuję kompoty?
Kurcze. Pierwszy raz tego lata.
Co ze mnie za gospodyni? Co za matka ze mnie?
Nie to co moja babcia...
Babcia to dopiero była obrotna. Kompot był zawsze. Z cukrem.
I ciasto. I mielone nasmażone takie, że hej.
Ze świnki.
I zupa mąką bielona. Gęsta. Z białym ryżem. Mmmm.
Babcia miała zawsze poprane, poprasowane, porządek jak w pudełku, podłogę jak lustro.
I zapraw wszelkich zawsze mnóstwo.
ZAWSZE.
I sałatkę z jarzyn z rosołu, żeby się nie zmarnowały.

Dzieci pomyte, pocerowane, posłuszne, uczciwe i samodzielne. Czworo.

Babcia też pracowała.
Ciężko.
I przypuszczam, że nigdy się nie zastanawiała.
Nie analizowała czy ten gluten to aby zdrowy. Czy drób lepszy od wieprzowiny. Czy cukier szkodzi. Czy dobrze zrobiła, że tyłek nieletni sprała czy nie. Czy jest dobrą matką...
Nie miała na to czasu.
Była najlepszą, jaką umiała.

A ja?
W chacie częściej nieogar, niż jak w pudełku. Podłoga...
Ehhh.
Pranie do prasowania czeka dni co najmniej trzy. Na balkonie to czasem i ze cztery razy zdąży zmoknąć i wyschnąć na zmianę.
Bo wolę ten czas synowi poświecić. Tulić, gdy tylko tego zapragnie. Grać razem i lepić z ciastoliny. Bajkę wspólną obejrzeć. Na spacer pójść daleki. Z lodami. I bieganiem boso po piasku na placu zabaw.

Każdy posiłek przeanalizowany, czy aby proporcja białka do węglowodanów i to tych złożonych tudzież do jarzyn, zachowana odpowiednio.
Każdy niemal dzień okraszony jest przemyśleniami, obawami, wyrzutami sumienia.
Że czasu aktywnie spędzamy za mało. Bo praca... Że twórczo nie dosyć i bez pobudzania kreatywności. Że nerw puścił o poranku i zachowanie matki dalekie było od zalecanego przez poważanych psychologów dziecięcych. Że ojciec jak czasem metodę swą zapuści z poprzedniej epoki rodem, to od razu wydaje się, że nieletni nasz zapewne na psychopatę wyrośnie. Zaburzonego emocjonalnie z niskim poczuciem własnej wartości...

Ja.
Choć staram się z sił całych.
Kompot gotuję pierwszy raz tego lata.
I zagryzam koniuszki palców z przerażenia, co zatem z tego wszystkiego wyjdzie.


wtorek, 19 sierpnia 2014

Rękawy co rosną.

Dziś krótko.
Miętowymi rureczkami od Lindexu za dwanaście zyla już się Wam chwaliłam, gdy jeszcze było mocno chłodno.
Teraz mam dla Was tę sama Naciową miętę w wersji letniej.
Do tego granatowe paseczki na niezniszczalnej zarowskiej bluzie, której rękawy tak komicznie, permanentnie się wyciągają, że jest dobra na Nacia odkąd skoczył dwa lata ;-P
Dodam, że bluza uszyta jest z frotki i zeszło już z niej co najmniej z tysiąc plam ;-)










bluza - Zara - sklep
koszulka - Lindex - mój ulubiony S.H.
spodnie - Lindex - mój ulubiony S.H.
sandałki - Mrugała - allegro

niedziela, 17 sierpnia 2014

Najlepszy lekarz rodzinny.

Mieszkam na takim osiedlu, na którym jest wszystko.
Kościół. Trzy markety. Warzywniak. Piekarnia. Mięsny. Dwie kwiaciarnie. Dwie krawcowe. Szewc. Cztery salony fryzjerskie. Bank. Dwóch stomatologów. Żłobek. Dwa przedszkola. Stadnina koni. Kilka placów zabaw. Apteka i przychodnia lekarska.
Zupełnie jak małe miasteczko.
Przychodnię lekarską prowadzi wzięty pan doktor - prawie polityk - lekarz medycyny rodzinnej, w dwa tysiące którymś nagrodzony tytułem NAJLEPSZY LEKARZ RODZINNY w mieście, czy jakoś tak.
Pan doktor posiada super furę, jak na człowieka skromnego (wzrostu) przystało oraz lubi brąz.
Jest bezkonkurencyjny.
Do wyboru w przychodni mamy panią doktor długowłosą, która unika wypisywania recept jak ognia, bo przecież i tak wszystko minie...
Oraz krótkowłosą pani doktor numer dwa, która jest absolutnie wspaniała, rzetelna, cierpliwa i życzliwa. Ma tylko jedną wadę - przyjmuje dwa razy w tygodniu. Przez dwie godziny.

Kłuje mnie coś w jamie brzusznej. Czasami. U góry tak gniecie, pod żebrem. A że tyle słyszy się obecnie o tym, iż ludzie ignorują pierwsze symptomy groźnej choroby i dlatego umierają potem bez szans na ratunek, wiedziona instynktem samozachowawczym oraz, a może przede wszystkim, swą utajoną hipochondrią udałam się do placówki zdrowotnej. Pani doktor absolutnie wspaniała - na urlopie. Do doktora miejsce jest, więc idę.
Pan doktor wita serdecznie. Wstaje. Rękę podaje. Siada. I słucha.
Ja na to, że kłuje. On zaś, że to nic, że kłuje.
Że kłuć może i że to nerwy zwykłe i już.
Położyć się. Brzuch odsłonić. Palpacja następuje. Na koniec słyszę, że brzuch miękki, zmian nie ma.
Tylko mięśni brak.
Brak?!Jak to? - pytam.
- No normalnie. Brak.Ćwiczyć trzeba.
- Ale przecież ja ćwiczę!
- Ćwiczy?!No jasne! A to dobre!
Porządnie ćwiczyć trzeba. Regularnie!
- No ale kiedy ja regularnie właśnie od trzech lat regularnie.
- Jak często?
- Co drugi dzień. Cztery razy w tygodniu ćwiczę.
- Codziennie trzeba! Mięsień płaski i skośny. Seriami. Co - dzien - nie!Niech Pani napnie te mięśnie.
 Napinam posłusznie.
- Ćwiczy, no dobre sobie. Żartuje chyba.
- Nogi niech Pani podniesie na piętnaście centymetrów.
Podnoszę pokornie, wierząc że to dalsza część badania. Jak z wyrostkiem. W serialu medycznym.
- Niżej! O tak. Jeden. Dwa trzy....Dziesięć.
Nogi zaczynają drżeć z wysiłku.
- Położyć. I jeszcze raz.
Co jest? - myślę sobie - o co mu chodzi z tym badaniem? - zdegustowana nieco, bo na tej kozetce część krzyżowa kręgosłupa wcale nie przylega i łupie już trochę z wysiłku.
- Jeszcze raz mówię. No, dalej, dalej.
Unoszę.
Doktor liczy.
No chyba zwariował - przemyka mi przez myśl, bo zaczynam czuć się dziwnie z tymi nogami. Trenuje mnie czy co?
Tresuje chyba raczej.
Opuściłam nogi.
- No dalej.Sześć...
- Niech Pan da sobie już spokój. Dosyć.
Dlaczego dałam się tak potraktować? Pewnie dlatego, że zupełnie  nie spodziewałam się takiego zachowania po lekarzu. Nawet przez myśl by mi nie przeszło.
Historia jak ze snu jakiegoś abstrakcyjnego.
Wielu już odwiedziłam w swoim życiu specjalistów. Jedni z wysoką kulturą - niewielu ich, inni nieuprzejmi, jeszcze inni - obrażeni, był taki co nucił i taka z pretensjami, że przyszłam, jeden kardiolog opowiadał mi o swojej rodzinie, ale jak żyję żaden lekarz mnie nigdy nie trenował.
Choć wcale nie utrzymuję, że mój brzuch to kaloryfer ;-P

środa, 13 sierpnia 2014

Mieć poplanowane.

Jestem mistrzynią planowania.
Oooo taaak.
Lubię tak mieć poplanowane.
Ambitnie.
Każda minuta rozplanowana.
Bez marnotrawstwa.
Każdy aspekt przewidziany.
Czasami to tak sobie poplanuję, że wkładając siebie samą w pęd jakiś szaleńczy bać się siebie zaczynam.
Niestety podczas bycia mamą zaobserwowałam paradoks jakiś niezrozumiały.
Z jednej strony, żeby przetrwać i nie zwariować, praktycznie od pierwszego dnia pisklaka musisz mieć wszystko skrupulatnie poplanowane.
Kiedy zęby. Kiedy bułka z serem. Kiedy umyć te strąki na głowie.
Z drugiej jednak, z dziećmi NIE DA SIĘ  żyć według schematów i potrzeba wiele cierpliwości i dystansu, aby pogodzić się z faktem, że skrupulatny plan w sekundę może legnąć w gruzach.
Tak było ze zdjęciami przy latarni morskiej.
Marzyłam o sesji iście marynarskiej.
Romantycznej takiej.
Śliczny chłopczyk.
Stylówka nadmorska przy białej latarni...
Jak na zdjęciach mamy Vivi i Oliwego...
Tak sobie zaplanowałam.

No tak, ale pogodna musi być nienaganna, bo jak jest inna to na plaży łeb urywa.
Do latarni trzeba też jakoś dojść.
Kawałek spory, więc nie zawsze uda się zachować odzień w wersji nienaruszonej.
Potomek powinien (brrrrr, iście niedziecięce określenie) mieć nastrój romantyczny, aby zapozować nienagannie.

ZA DU-ŻO!
Nie ogarnęłam realizacji tegoż planu ambitnego.
Do latarni poszliśmy na spontanie w zezuzullowych portkach wcale nie marynarskich.
Zdjęć romantycznych brak.
Ale są takie;-)









kardigan - H&M - mój ulubiony S.H.
top - prezent od cioci z Ameryki ;-) hihi
spodnie - Zezuzulla - TUTAJ
przeuroczy kolega Staś - TUTAJ


niedziela, 10 sierpnia 2014

Przychodzi baba do lekarza.

Przychodzi baba do lekarza ( ginekologa ), a tam model.
I się baba zaczęła jąkać...
Bo bardziej krępujące może być jedynie znalezienie się nago w centrum handlowym.
Ewentualnie na maturze.

;-)