wtorek, 14 czerwca 2016

Wszystko mija.

Frycek strasznie dokazywał.
Późne popołudnie.
Śpiący był, bo rytm dnia całkowicie się rozbił przez wczorajszą podróż.
Wył.
Ubrałam go i ekspresem wpakowałam do wózka.
Po pięciu minutach na dworze zasnął.
Korzystając z niczym niezmąconej chwili samotności, wstąpiłam do kawiarni przy plaży.
Zmówiłam kawę.
I sernik.
Usiadłam na zewnątrz, żeby się nie zgrzał.
Opatuliłam mojego łobuza w wózeczku i odwróciłam od wiatru.
Wtopiłam się w wygodną sofkę.
Czillll.
Na reszcie bezkarnie mogę pogrzebać w sieci...
Podjechał samochód.
Facet zaparkował.
Otworzył drzwi.
I w sekundę z mojego błogostanu wyrwał mnie przeraźliwy płacz niemowlęcia
Wrzask w zasadzie z piskiem.
Taki płacz okrutny, że od razu widzisz trzęsącą się niemowlęcą bródkę.
Gapię się więc, choć zwichrowana psychika krzyczy: WIEJ!
Bo natychmiast w wyobraźni pokazały się stop klatki z minionego roku. Te setki, tysiące godzin, w których ostatkiem sił, starałam się ukoić niekończący się niemowlęcy płacz .
Rano, wieczór, we dnie, w nocy.
Instynkt za to szepcze: płacze dziecko. Płacze dziecko. Trzeba ratować. Trzeba utulić...
Zwycięża natomiast rozum.
Zostaję.
I patrzę, brodę schowawszy w kołnierz kurtki.
Z samochodu facet wyjmuje fotelik, a w nim niemowlaka. Stawia na ziemi, a niemowlak drze się w niebogłosy i wierzga chudymi girkami odzianymi jedynie w śpiochy.
Facet nie zwracając zbytnio uwagi na wrzask, wyjmuje stelaż od wózka.
Powoli, bez stresu. Jak to facet.
A ja czuję, jak w gardle rośnie mi klucha.
Facet natomiast wypuszcza z samochodu trzylatka. Chłopiec podbiega do fotelika i zagaduje do krzykacza.
Cudowny widok...
Ojciec niczym automat wpina fotelik z wierzgającym krzykaczem w stelaż. Przykrywa małego jakąś mikro szmatką, drugiego małoletniego bierze za rękę i idą.
W stronę plaży.
Popatrzyłam na mojego syna, który spał w najlepsze z miną anioła.
Uffff.
Boszzzzz. Jak to cudownie, że TO już za nami.
Teraz to już musi być tylko lepiej.
Łyknęłam kawki.
Wtuliłam twarz w postawiony kołnierz kurtki po sam nos.
I wróciłam do internetowego odmóżdżania.

sobota, 4 czerwca 2016

Marzenie.

Mało mam marzeń.
Tych materialnych.
Serio.
Moje marzenia zawsze krążyły bardziej wokół być, niż mieć.
Być mamą.
Oj o dziecku marzyłam bardzo.
Potem o drugim.
Żyć jak najdłużej.
Uniknąć wojny.
Strasznego cierpienia.
Zobaczyć Nowy York.
Pojechać na koncert Florence.
Zostać pisarką i ukrywając się przed światem, pisać w domku na plaży w Malibu.
O zdrowiu moich bliskich marzę bardzo mocno.

Ale z rzeczy materialnych?
No dobra.
Od lat marzy mi się torebka Louis Vuitton.
Ta najbardziej klasyczna.
Oprócz torebki jeszcze taki podniszczony przedwojenny, kuchenny stół na białych toczonych nogach, ze zniszczonym drewnianym blatem.
I nowy, wypasiony aparat.
Może jeszcze buty od Manolo Blahnika.

I w zasadzie to wszystko.


Natomiast pewnego dnia natchnęłam się na to zdjęcie...




Zwariowałam, oszalałam i przysięgłam sobie, że też będę mieć taką ścianę.
MUSZĘ.
Koniec i kropka.
Chwilę to trwało...
Aż w końcu MAM.
I powiem Wam, że cudownie smakuje to uczucie.
Bo smak spełniającego się marzenia,
jest absolutnie wyjątkowy.











Spełnienia marzeń Wam życzę!