czwartek, 30 października 2014

Naturalnie.

Kiedyś umówiłam się z koleżanką na kolację.
Znamy się już kilka lat, ale jakoś mocniej zżyłyśmy się dopiero w fitnessklubie. Obie uciekałyśmy tam od pieluch.
Zawsze patrzyłam na nią z wielką zazdrością. Taaaka zgrabna sylwetka. Śliczne nogi. Cud miód.
Po dwóch latach nasze drogi rozeszły się.
W końcu, aby nadrobić zaległości, umówiłyśmy się na kolację.
Do włoskiej restauracji.
W sam raz dla fitnessowych maniaczek.

Ja w ramach szalonego grzechu zamówiłam risotto. Takie risotto, o którym śnię nocami do dziś permanentnie.
Koleżanka sałatę z kurkami.
Nie mogłyśmy się nagadać.
O mężach, dzieciach, wspólnych znajomych.
Ćwiczeniach...
Żywieniu...
Wadze.
W końcu okazało się, że obie mamy manię codziennego ważenia się...
Obie jemy bardzo zdrowo i regularnie zarzynamy się treningami.
Obie także łapiemy doła, gdy pomimo to nagle okazuje się, że waga wskazuje pół kilo więcej...
Ryczałyśmy przy tym ze śmiechu.
I myślę, że wówczas do każdej z nas dotarło, że coś z nami nie tak.
Bo przejrzałyśmy się w sobie, jak w lustrzanym odbiciu.

Ja przestałam się ważyć.
I poczułam ulgę.

Aż do czasu, gdy zaszłam w drugą  ciążę.
Zanim to się stało miałam wszystko dokładnie zaplanowane.
Przed zajściem w ciążę intensywnie ćwiczyłam, żeby jak najlepiej przygotować się do dźwigania maleństwa.
Momentami czułam się, jak bokser szykujący się do życiowej walki.
Od dłuższego czasu racjonalnie się odżywiałam, co pomagało mi zapanować nad tendencją do tycia. Przywykłam więc już do owoców, warzyw, owsianki i chudego mięsa.
Byłam pewna, że tak pozostanie i dzięki temu tym razem nie przytyję osiemnastu kilo i nie będę czuła się po narodzinach dziecka jak morświn ewentualnie płetwal błękitny.
Wierzyłam, że to zdrowe, racjonalne jedzenie pozwoli mi zapanować nad tendencją do tycia.
W planie był także aktywny tryb życia i ćwiczenia dla ciężarnych.
W planie.
Dlaczego, powiedzcie, dlaczego po przeszło trzech latach macierzyństwa, jeszcze do mnie nie dotarło, że planować to sobie można. Schabowego na obiad. A i to nie zawsze.
W trzecim tygodniu ciąży całkowicie odrzuciło mnie od wszystkiego, co do tej pory jadłam.
Na widok owsianki, jogurtu naturalnego, siemienia lnianego, rukoli, papryki, cukinii, szpinaku, brokułów, awokado, kalafiora, dyni, pieczywa pełnoziarnistego, i wielu, wielu innych, natychmiast chciało mi się wymiotować.
A gdy tylko nudności odpuszczały, nagle pojawiał się nieokiełznany głód. Taki głód, że gdy tylko w tej właśnie sekundzie czegoś nie wpakowałam do swego żołądka, czułam że umrę. Natychmiast! Śmiercią głodową.
Głód występował naprzemiennie z pragnieniem. Takim jak u smoka wawelskiego. Gdy gasiłam pragnienie, natychmiast robiło mi się niedobrze. Po nudnościach następował GŁÓD. I tak w kółko.
I w ten sposób chcąc nie chcąc, wróciłam do mej kuchni pierwotnej - zakorzenionej w psychice głęboko od dzieciństwa. POLSKIEJ.
Kierowana nieokiełznaną ochotą, a raczej sterowana niczym marionetka, z wypiekami na twarzy uważyłam i pożarłam:
- fasolkę po bretońsku (z pewnością bym umarła, gdybym jej nie zżarła)
- łososia
- łososia
- łososia
- kotlety schabowe (trzy dni z rzędu)
- łazanki (z kiszonej ofkors!)
- rolady wołowe (trzy dni z rzędu, albo cztery)
- żur na wędzące z kiełbasą i jajem
- łososia
- łososia
- ogórkową (na mięsie! czerwonym! taką, że m m m)
- dorsza w panierce, który miał być filetem, ale mąż się nie zna.
- kotlety jajeczne, które robiłam po raz pierwszy w życiu.
i wiele, wiele innych potraw, o których istnieniu niemal już zapomniałam i które sprawiły, że
"cały plan w p...u" - jak zwykł mawiać klasyk...


PS. Ale i tak hitem sezonu jest - uwaga - zupa mleczna z płatkami KUKURYDZIANYM z miodem i orzechami, którą mogłabym jeść na śniadanie, obiad i kolację. Etykietę na opakowaniu płatków omijam natomiast szerokim łukiem.
Nawet nie zerkam.
Bo kobieta w ciąży powinna wystrzegać się stresów.
Naturalnie.





niedziela, 26 października 2014

Meandry ciężarnego umysłu.

To jak zawiłe są meandry ciężarnego umysłu, nie zrozumie nikt, kto owego nie posiadał.


Siedzę sobie wczoraj znudzona, jak na fruzię przystało i nagle takaż ogarnia mnie refleksja.
Mam w sobie dziecko.
Szok.
W zasadzie stworka mam na razie maleńkiego.
Siedzi sobie taki miniaturowy człowiek w mej macicy, powoduje nadwrażliwość żołądka, powonienia i biustu, a ja nawet nie wiem kto to jest.
Nie znam gościa normalnie.
No dziecko.
No dzidziuś.
No wiem.
Ale dziwne to takie, że mianem "nasze dziecko" możemy nazwać kogoś innego, niż Natanka.
Nie dziwne?
Dla mego ciężarnego umysłu dziwne znacznie.


Opowiedziałam o swym dyskursie wewnętrznym siostrze.
A zaraz potem dostąpiłam olśnienia i w łeb się puknęłam.
Bo jak można określić mianem "nieznajomy" kogoś, dla kogo jest się obecnie całym światem.
Wszechświatem całym.
Początkiem i końcem...

czwartek, 23 października 2014

Świat śmierdzi!

Dzisiaj nie będę kurna damą!
Oj nie.
Bo jak można być damą, gdy od dwóch tygodni siedzi Ci w gardle przyczajony paw?
No jak?
Gdy się pojawił po raz pierwszy, nawet się ucieszyłam.
W końcu jest jakiś objaw.
Hormony buzują, więc zdrowo dla dziecka.
Cudownie!

Taaak...
Cudownie.
Było przez pierwsze cztery dni.
Ale dwa tygodnie? Co to ma w ogóle być.
Żarty jakieś?
Zamęcza mnie ptaszysko wstrętne.

Więc damą dzisiaj nie będę.
Bo rzygać mi się chce!
Permanentnie i całodobowo.
Rano, wieczór, we dnie w nocy.
A nawet, jak przez chwilę pawia uda się uśpić...
I człowiek chce lodówkę po ludzku otworzyć.
Bo w końcu coś zjeść by się przydało.
To...
Nos - zdrajca, szybko pawia budzi.
Jak to?
Moi drodzy muszę Was tutaj uświadomić, że żyjecie w ogromnej niewiedzy.
Otóż świat ŚMIERDZI!
Wszystko śmierdzi!
Lodówkę otwieram na wdechu, bo chce mi się rzygać.
Przestałam stosować płyny do płukania, bo chce mi się rzygać.
Odwiedziny w sklepie mięsnym to dla mnie prawdziwa tortura.

Albo to.
Chciało mi się ostatnio śledzi.
Mmmmm, jakie dobre.
Kwaśne takie. Z cebulką.
Pyyyycha.
Były.
Do czasu zakończenia spożycia.
Połknęłam ostatni kęs i poczułam ten...
Rybi smak w ustach! Aaaaaaaa! Oddech rybi. Już sama nie wiem, czym go czułam - kubkami smakowymi, czy nosem.
Nie ważne.
OBRZYDLIWY!
Aż od razu chce się rzygać...

Ale jest coś jeszcze gorszego.
CZOSNEK! Aktualnie nie nawidzę i nie przypuszczam, abym kiedykolwiek zmieniła zdanie.
Smród jak diabli.

A najgorsze jest to, że rzygać chce mi się nie tylko fizycznie.
Psychiczne nudności - to dopiero wynalazek.

Wygląda to mniej więcej tak.
O matko trzeba wstać - chyba się zrzygam.
Do pracy sobie pójdę. O nie - rzygać mi się chce na samą myśl.
Obiadek ugotuję pyszniutki. Nieeee, przecież zrzygałabym się prędzej.
Poleżę. O nieee!
Usiądę. Nieeeeeeeeee e e e!
Poczytam książkę. Jezuuuuuuu! Zastrzelcie mnie!
Więc siedzę jak ta naburmuszona fruzia ze znudzonymi flakami i umysłem.
Fruzia psychicznie, fruzia fizycznie.
Bez nadziei, że to w ogóle minie.

Ale poza tym ciąża jest przecież stanem absolutnie fantastycznym!!!
;-P




niedziela, 19 października 2014

Apetyt.

Od kilku tygodni stanowczo zmienił się mój skrzętnie wypracowany, zdrowy tryb życia z naciskiem na żywienie.
Zmienił się do tego stopnia, że powoli zaczynam się siebie bać...
Dzisiaj rano przygotowywałam pastę z jajek, twarogu, ogórka kiszonego oraz wędzonego łososia...
Po otwarciu opakowania z rybą, opanowała mnie dzika żądza pożarcia jej żywcem!Bez pasty.
Na obiad spałaszowałam schabowego! Schabowy...
Już prawie zapomniałam, jak smakuje wieprzowina.
Pyszny był!
Na pół talerza!
Wieczorem podczas zakupów, już, już moje kroki zmierzały do lodówek, w celu zakupu wołowiny.
Mięsa!
Mięsa mi się chciało!
Całe szczęście, że po drodze mój wzrok zawiesił się na ananasie!
Kupiłam.
Ze ślinotokiem w ustach.
Na kolację pożarłam pół.
Samodzielnie...

A Nacio zostawia dziś dla Was wiadomość głosową...


PS. Choć tajming wskazuje na dłuższą wypowiedź...
Cała wiadomość kończy się po pierwszym zdaniu złożonym;-P





czwartek, 16 października 2014

Nie lubię przedszkoli.

Nie lubię przedszkoli.
Nigdy nie lubiłam.
Sama nie chodziłam.
Tata w domu uczył mnie czytać, pisać, liczyć i grać na instrumentach.

Żłobków nie lubię jeszcze bardziej.
Wiem.
Są mamy, które zmuszone są wrócić do pracy zaraz po urlopie macierzyńskim i wówczas nie mają wyjścia.
Wiem.
Mam OGROMNE SZCZĘŚCIE, że nie musiałam wracać i oddawać swojego roczniaka na dziewięć godzin dziennie do żłobka.
Wiem.
Ale nie rozumiem dlaczego, gdy już te mamy oddają swoje maluszki do żłobka, najczęściej z musu, to nie potrafią przyjąć do wiadomości, że ja mogę nie mieć tego musu.

NIE CIERPIAŁAM tego niewinnego pytania: a chodzi do żłobka?
I tego uprzejmego zdziwienia, gdy wyjaśniałam, że nie wróciłam do pracy po urlopie macierzyńskim i nie musimy oddawać tam naszego dziecka.
Wielokrotnie czułam się, jakbym krzywdziła swojego synka skazując go na siedzenie w domu.
Z NAMI - rodzicami.

Przedszkoli nie cierpię mniej, niż żłobków, ale również nie podchodzę doń entuzjastycznie.
I chociaż wiem, że dziecko rozwija się tam społecznie, że uczy się samodzielności, wierszyków i piosenek na dzień mamy, to cały czas nie mogę wyzbyć się poczucia, że przedszkole to placówka do zbiorowego przechowywania dzieci, podczas gdy ich matki MUSZĄ a czasami rzeczywiście chcą pracować. I tyle.

Gdyby nie fakt, że zaobserwowałam u swojego dziecka silną potrzebę kontaktów z dziećmi, pewnie do dziś by go tam nie zapisała.
Założyłam sobie, że jeśli Nacio będzie nadmiernie przeżywał nasze rozstanie, czytaj - płakała, płakał, płakał, wymiotował, siusiał w nocy - jak przecież się zdarza, to bezwzględnie nie będę go do niczego zmuszać i wróci do domu.

Zdarzyło się jednak tak, że znalazłam przedszkole, do którego Nacio wędruje ZAWSZE z radością. Ani razu nie zapłakał. Ani razu się nie sprzeciwił. Bardzo dużo za to się uczy.
Czy polubiłam przedszkole?
Ciut.
Dlaczego?
Bo wkurza mnie, że oddałam tam swego ułożonego, sympatycznego chłopca, a dostałam w zamian rozkrzyczanego, chłopaka z wystawionym językiem, niewybrednymi cytatami i poważnym glutem po sam pas.
Wkurza mnie, że przeszliśmy przez kilkutygodniowe choróbsko, gile, gorączkę, gile co nie chcą wyjść, ból gardła, gile we wszystkich kolorach tęczy, kaszel, zapalenie spojówek, pokrzywkę, gile co nie chcą się wynieść, do tego stopnia, że jutro mamy wizytę u laryngologa.
Wkurza mnie, że nasza pani doktor z przychodni kazała mi oddać zagilonego syna do przedszkola i się nie przejmować, bo się musi przecież uodpornić.
Wkurza mnie, że większość rodziców tak właśnie robi i ma w nosie.
Wkurza mnie, że i ja poddałam się w końcu temu trendowi, bo z przykrością stwierdzam, że brak jednego zagilonego delikwenta w grupie, w zasadzie nic nie zmieni.
Wkurzają mnie w końcu wysmarowane gilami rękawy bluzek mojego syna od nadgarstków po same łokcie, gdy odbieram go z przedszkola.

Ale wiecie, co Wam powiem - on naprawdę uwielbia tam być i nie wyobrażam sobie opcji, aby miał znów siedzieć w domu...






Nacio w całości, z wyjątkiem butów, został ubrany w moim ulubionym S.H.

czwartek, 9 października 2014

Dla Ani.

W dniu pogrzebu swojej babci, wieczorem usiadła przy starym, dębowym stole.
Wsunęła palce miedzy włosy. Czoło oparła o dłonie.
Na naznaczony czasem blat, zaczęły miarowo spływać łzy. Jak tykanie zegara. Odmierzały ból.
W kuchni paliła się tylko mała lampka na parapecie.
Po chwili usłyszała ruch w powietrzu. Krzesło na przeciwko skrzypnęło.
Gdy podniosła wzrok, zobaczyła twarz dziadka. Podkowy pod oczami...Szklanymi.
Siedzieli tak w milczeniu dłuższą chwilę.
Każde z nich wsłuchiwało się w miliony myśli przepływających przez głowę...

- Dziadku... - odkaszlnęła, bo głos jej się załamywał. - Powiedz mi...Ty dłużej żyjesz. Może potrafisz to jakoś wytłumaczyć... Musi być przecież jakieś wytłumaczenie. Powiedz mi, dlaczego tak musi być? Jaki w tym sens? Powiedz mi coś. Proszę...Powiedz coś, żeby to przestało tak strasznie boleć...
Schowała twarz w dłonie i rozpłakała się jak dziecko.

Dziadek milczał jeszcze jakąś chwilę. W końcu wziął głęboki oddech i zachrypniętym głosem, usiłował coś z siebie wydusić.

- Widzisz dziecko... Jesteś mamą. Kochasz swoje dziecko ponad wszystko, prawda? To wyobraź sobie, że pewien zły człowiek atakuje twoje dziecko na ulicy i wstrzykuje mu śmiertelną chorobę. Wiem, że nawet wyobrażenie takiej sytuacji jest straszne i okropnie bolesne, ale zrób to tylko na chwilkę. Twoja córka zapada na taką chorobę, że nie ma dla niej ratunku. Gaśnie z godziny na godzinę. Szukasz pomocy u najlepszych specjalistów, a oni załamują ręce. Koszmar. Czuwasz nad jej łóżkiem i wariujesz z bezradności.
Nagle ktoś wchodzi do sali. Kładzie ciepłą dłoń na twoim ramieniu.Odwracasz się. Nie znasz Jej. Jednak jej twarz jest tak spokojna, a spojrzenie ciepłe, że czujesz się bezpiecznie. Kobieta mówi, że przyszła Ci pomóc. Za chwilę słyszysz słowa, które są identyczne z diagnozą lekarzy. Dla twojego dziecka nie ma ratunku. Skąd ona to wie? Nie wiadomo. Kobieta proponuje Ci, że może zabrać Twoje dziecko w miejsce, gdzie nadal będzie żyło. Nie będzie tam cierpiało. Uleczą je. Będzie wiodło radosne, szczęśliwe życie, a w końcu ta kobieta wróci po ciebie i będziecie mogły być razem.
Masz wybór. Możesz pozwolić swojemu dziecku umrzeć. Albo możesz zaufać kobiecie i oddać jej dziecko.
- Dziadku! Co ty mówisz! Jezzzu. Nie mogę tego słuchać!Nie chcę! - rozpłakała się mocniej, niż kiedykolwiek wcześniej.
- Ciiiiii. Spokojnie. Nie płacz kochanie. Twoja córeczka jest cała i zdrowa. Wszystko jest dobrze i jestem pewien, że nigdy nic takiego jej się nie przytrafi. To tylko hipoteza... Powiedz tylko, co byś wtedy zrobiła?
Uspokoiła oddech. Wytarła łzy i starając się opanować drganie warg odpowiedziała po chwili namysłu.
- Chyba bym zaufała...
- No bo widzisz dziecko...Czasami nie pozostaje nic innego, niż zaufać. I mieć nadzieję.
Nadzieję, która utrzymuje nas przy życiu. I zdrowych zmysłach. Daje ulgę.
Widziałaś jak bardzo cierpiała twoja babcia... Ponad swoje siły.
Ja ufam, że tamta kobieta przyszła po twoją babcię, aby uwolnić ją od cierpienia i zabrać w miejsce, gdzie nie ma smutku. Siedzą teraz we dwie na huśtawce ogrodowej, popijają pyszną herbatę i łapią promienie słońca na swoje twarze. Ufam, że ta kobieta obejmuje ją ramieniem i właśnie tłumaczy jej, że nie musi się o mnie martwić ani smucić z powodu naszego rozstania, bo życie tu i teraz to jedynie rozgrzewka przed tym, co prawdziwe i na zawsze. Taki przedsmak. Jeden z etapów pewnego cyklu.
Rodzimy się. Dorastamy. Zakładamy rodziny. Starzejemy. Umieramy. Przechodzimy dalej.
I jak bardzo absurdalnie by to nie brzmiało dla naszych ograniczonych umysłów, łatwiej pojąć TO...
Niż niebyt.

wtorek, 7 października 2014

Jabłko.

Obudziłam się dziś z poobiedniej drzemki, którą ucięliśmy sobie z Naciem, z nieokiełznanym pragnieniem. Oczyma wyobraźni widziałam tylko jedno.
Jabłko.
TO JABŁKO.

Opowiem Wam pewną historię.

Wspominałam już wielokrotnie, że uwielbiam robić zakupy na rynku.
Rynkiem nazywamy u nas targowisko, które funkcjonuje trzy razy w tygodniu. W każdy wtorek, czwartek i sobotę możesz kupić tam prawdziwe jedzenie.

Przez wiele lat nie jadłam owoców. Próba schrupania jabłka, gruszki czy czereśni kończyła się puchnięciem buzi i gardła.
Alergia na owoce jak w mordę strzelił.
Zaczęłam je ponownie kupować dopiero, gdy Nacio do nich dorósł.
Wówczas zależało mi, aby były świeże, z drzewa bez oprysków. Wiadomo.
Któregoś dnia, czując ten przefantastyczny, prawdziwy aromat prawdziwego jabłka, skusiłam się.
Nie mogłam się pohamować...
Chrupnęłam.
I nic.
Gęba w stanie nienaruszonym.
Nawet nie wiecie jak bardzo smakowało mi tamto jabłko...
Czyli to jednak nie na owoce na alergia.

Na rynku jest tak, że im dłużej robisz tam zakupy, tym lepiej poznajesz najlepszych handlarzy.
Teraz już wiem, u kogo kupię najlepsze malinowe pomidory, u kogo jajka, fasolkę bez łyka, marchewkę co jest prawie czerwona i w końcu najlepsze na świecie jabłka...

Owoce od dawna kupujemy u jednego pana. Ot pan wieku moich rodziców, z rudym wąsem, spracowanymi dłońmi i przemrożoną skórą na twarzy.
Handlarz z sercem na dłoni, który w taki sposób opowiada o swoich owocach, że mógłby książkę wydać. Pan, który ZAWSZE wita nas, jak dobrych znajomych i  ZAWSZE nas czymś obdarowuje. Raz to jest dorodny orzech włoski, wsunięty w rączkę synka, innym razem jabłko z listkiem jeszcze zielonym "dla miłej pani".
Na jego straganie, przy malinach znajdziesz tabliczkę z napisem: "świeże maliny, zrywane dzisiaj o 7.45 z południowego stoku". O jajkach usłyszysz, że są od kurek, co sobie robaka z ziemi wydrapią. Że teściowa o te kurki dba tak, jak kiedyś się dbało, a oni z żoną cieszą się z tego podwójnie, bo dzięki tym kurkom, babcinka sędziwa ma cel i motywację, aby każdego dnia wstać z łóżka.
Gdy kupisz u rudowąsego truskawki, to wiedz, że możesz spokojnie przez kilka dni do owsianki je sobie dodawać, bo jędrne będą i pachnące niezmiennie. I nie dlatego, że zakonserwowane, ale bo najświeższe na świecie.
A jabłka...
Jabłka to są takie, że słów nie mam. Twarde, chrupiące, co kawałkami się ułamują, gdy gryziesz, a sok strzela na boki. Słodkie...Pachnące. Takie, że gdy piszę to teraz,  głowę mam już w lodówce;-)
Do dobrego człowiek się przyzwyczaja.
Przyznaję się, że gdy nie mam tych jabłek w domu, gdy ostatnie zjedzone rano, to tak jak gdyby prądu zabrakło, albo wody w kranie.
Gnam wtedy na rynek.

Dzisiaj tak gnałam z duszą na ramieniu, że już nie zdążę.
Ale pan rudowąsy był jeszcze na swoim miejscu.
Widocznie ucieszył się naszym widokiem.
Zagadał ciepło, jak zwykle.
Pożalił się troszkę, że handel był dziś słaby i aż zbierać do domu mu się nie chce, dlatego udało nam się jeszcze go złapać.
Wreszcie mówi, że opowie nam pewne zdarzenie.

Otóż przestój miał chwilowy, patrzy a tu idą przedszkolaki. Takie maluśkie dzieciaczki.Ubrani jednakowo w kamizelki odblaskowe przyszli zwiedzać rynek. Zatrzymali się przy straganie rudowąsego, bo przy jabłkach był mały jeżyk ze słomy. I jak to dzieci - zachwyt nieokiełznany nad tym jeżem powzięły.
Pan nasz pyta więc przedszkolankę, ile tych dzieciaczków tutaj stoi. Dwadzieścioro czworo. Długo się nie zastanawiając, wręczył dzieciom po jabłku. Dwadzieścia cztery pyszne, chrupiące jabłka. W prezencie. Ludzie dookoła patrzyli na niego jak na świra.
Na zakończenie opowieści mówi do nas tak:
- Bo wiecie, nie każdego stać na taki gest. I nie chodzi o majętność. Tylko nie każdy ma taką potrzebę. A ja uważam, że tak trzeba. I warto. Bo to zawsze do człowieka wraca.
Wskazuje na brokuły, które od początku zdziwiły mnie na jego straganie.
- Zobaczcie. Pożyczyłem dziewczynie wagę. Przyniosła mi brokuły w podzięce. Dla innej pani odłożyłem jajka, zobaczcie - przyniosła mi ciasto. I na tym to polega.

W trakcie opowieści pakował nam do torebki jabłka. Zagadał się, więc pyta ile miało być.
Osiem. Miał w torbie osiem i dwa już w dłoni. Skasował te osiem, a dwa i tak nam dołożył. W prezencie.
Mimo, że handel był dziś ciężki...



czwartek, 2 października 2014

Potrzeba matką wynalazków.

Już jakiś czas temu Ewelina z Mifka Szafy pokazała u siebie zdjęcia swojego synka Kubusia w cudownej, miętowej czapce od Little Rose&Brothers. Zapragnęłam takiej dla Nacia, ale kiedy zobaczyłam kosmiczny wybór kolorystyczny - umarłam z niezdecydowania. W końcu otrzeźwiałam i postanowiłam, że tym razem będzie pistacjowa... Jaskrawa...
I byłaby...
Gdybym omyłkowo w zamówieniu nie wpisała innego kodu.
Musielibyście widzieć moją minę, gdy absolutnie zajarana, otworzyłam paczkę, a tam...
Grafit.
Popiel w zasadzie.
Czyli dokładnie najmniej kolorowa czapka, na jaką mogłam trafić.
Pozostało pocieszyć się, że zawsze mogła być jeszcze różowa...

Ale ten popiel, mimo pocieszenia, smutny był strasznie. Bury taki oraz przygnębiający...
I wtedy dyńg! Wpadłam na pomysł, że o pomoc poproszę Ewelinę!
Ona maluje na ubraniach na zamówienie. Możesz sobie zamówić motyw, kolor, ilość, wielkość...
Zamówiłam trzy gwiazdy miętowe.
Trzy gwiazdy, które sprawiły, że bura, najnudniejsza czapka na świecie stała się moja ulubioną.
Zobaczcie sami ;-)












Czapka - Little Rose & Brothers - tutaj
Gwiazdki - Mamuka - tutaj
Chusta - Lindex - mój ulubiony S.H.
Bluza - Zebralino - mój ulubiony S.H.
Spodnie - Deeper Jeans - mój ulubiony S.H.
Buty - Emel - allegro