wtorek, 28 sierpnia 2012

Najgorsza obelga.

Już od dłuższego czasu chodzi mi po głowie pewna refleksja. Nie wiem, być może się mylę. Być może tylko ja tak mam...

Otóż.
Nie ma dla mnie gorszej obelgi, nic bardziej bolesnego, niż krytyka mojego mamowania. Przepraszam - jest. Jeżeli ktoś powie mi wprost, że jestem ZŁĄ MATKĄ. I mam wrażenie, że wszystkie mamy mają podobnie. Że podważanie naszej najważniejszej funkcji - bycia mamą, to newralgiczny punkt każdej z nas.  Jakoś tak nas zaprogramowała natura, że od momentu, gdy pod naszym sercem pojawia się życie, dbamy o nie jak możemy najlepiej. Z całych sił! Potem, gdy dziecię przychodzi na świat, jeszcze mocniej. . .

Chcę dla mojego dziecka wszystkiego, co najlepsze. Chcę za wszelką cenę uchronić Je od zła. Chcę, aby było szczęśliwe i grzeczne. Jednak muszę dbać o mojego maluszka na tylu płaszczyznach, że czasami zaczynam się gubić. Czasami brakuje mi sił. Czasami cierpliwości, mądrości. Wówczas odczuwam okropny żal do samej siebie, że nie staram się na tyle, na ile powinnam. Że nie daję z siebie wystarczająco dużo. Że daję mniej , niż inne mamy potrafią z siebie wykrzesać.

Wówczas zaczynam walkę z samą sobą. Rozmyślam, w jaki sposób mogę te swoje braki udoskonalić. Szukam rad u mądrych mam, sposobów postępowania z maluchem, żeby uniknąć newralgicznych sytuacji. Zaczynam pracować nas sobą, a w duchu liczę, że nikt nie zauważył.

Bo może nikt nie dostrzegł tej mojej irytacji przy dziecku oraz ulgi, z którą oddaję Synka w ręce jego Taty. Może nikt nie dojrzał mojego wywrócenia oczami, gdy maluch nie chce wsiąść do wózka. Może nikt nie usłyszał: "Natan"- podniesionym głosem. No dobra, czasem nawet krzykniętego, gdy Synuś mój słodki po raz setny wyje o coś dzisiejszego dnia ( na przykład tym razem za nic w świecie nie chce oddać kluczyków od samochodu, którymi chciałabym go akurat uruchomić, bo bardzo mi się spieszy). Może...

Ale jeśli w tym momencie ktoś by stwierdził, że jestem beznadziejną mamą, pękłoby mi serce z żalu. A gdyby dodał jeszcze, że krzywdzę swoje dziecko, wówczas... Sama nie wiem. Chyba palnęłabym sobie w łeb.

Dlaczego? No właśnie, przecież ogólnie lubię mądrą krytykę. Uwielbiam się uczyć. Kocham, gdy czasem ktoś w sensowny sposób otworzy mi oczy, pokaże inny punkt widzenia. Ale niestety tak mnie natura zaprogramowała, że w tym przypadku było by mi wyjątkowo ciężko. Tak ciężko, że aż nie do przeżycia.

Myślę, że właśnie dlatego, że jestem świadoma swoich braków na tej płaszczyźnie. Codziennie toczę z nimi walkę. Czasami, gdy bobas ma "gorsze dni"  walka ta jest wyjątkowo trudna. A przecież i bez synkowych humorów  każdego dnia daję z siebie tak dużo. Oddaję siebie.
I absolutnie nie chodzi mi o to, żeby się przechwalać, tylko żeby przekazać Wam, czego się boję.

Najprościej - każdego dnia, każda z nas wkłada tak strasznie dużo siebie w jak najlepsze wychowanie swojego dziecka, że jeśli jeszcze komuś się to nie podoba, lub ktoś to podważa,  to odechciewa się wszystkiego.
A do tego pojawia się jeszcze instynktowna agresja wobec tegoż intruza... ;-P







poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Mama się uspokoi.

Kiedy chodziliśmy jeszcze do szkoły rodzenia, poznaliśmy tam fantastyczną Panią Pediatrę. Starsza, ale bardzo nowoczesna babka, która prowadziła wykład w taki sposób, że wszyscy siedzieliśmy ze szczękami opadniętymi do pasa. Nawet tatusiowie wdali się w dyskusję.

Drugi raz spotkałam Ją podczas mojego porodu. Wezwano ją do odebrania naszego synka, który miał lada chwila przyjść na świat. Stała w drzwiach i widziała jak bardzo się męczę, aby wypchnąć malucha, bo on ciągle się cofa. W pewnym momencie nie wytrzymała i mówi do mnie tak: "Niech się Pani wkurzy! Musi się Pani tak wkurzyć z całych sił! I przeć strasznie mocno! Z całych sił! Słyszy mnie Pani?!"
No i wypchnęłam mojego dzidziusia. Dzięki niej.

Nasza Pani pediatra w przychodni, która przyjmuje na NFZ powinna mieć na drugie "To minie". Na przykład katar miał minąć. Tylko, że nie mijał! Przez trzy tygodnie! Przez które prawie wykończył się mój dzieciak, i ja sama.Więcej na jej temat nic nie powiem, bo szkoda słów.

Kiedy Pani "To minie" wpędziła nas do szpitala, dotarło do mnie, że potrzebujemy porządnego lekarza dla naszego dziecka. Nie miałam wątpliwości, do kogo się udać.

Nasza genialna pediatra jest także neonatologiem i homeopatą... No właśnie homeopatą.
W homeo nie wierzyłam nigdy. A wręcz mnie wkurzała ta cała ściema. Sama próbowałam w ciąży czegoś na przeziębienie no i d ... a.
Moja mama aplikowała najmłodszej siostrze i też nigdy białe kuleczki nie działały.
Jednak strasznie zależało mi, aby synek nie był leczony antybiotykami, bo wiem po samej sobie, jak bardzo wyniszczają one organizm i jak potem lawinowo choruje się dalej.

Zaufałam. Powiedziałam sobie, że i tak nie mamy nic do stracenia, więc ten jeden raz...
Zadziałało! Przysięgam! Najpierw zapalenie gardła - 2 dni i po temacie. Potem katar, który "miał minąć" a nie minął po trzech tygodniach. Dwudniowa kuracja białymi kulkami i baj baj glucie. Następnie przeziębienie z wysoką gorączką, kaszlem, bólem gardła - grube choróbsko. Jedno popołudnie i dziecko zaczęło stawać na nogi. Trzy dni i po chorobie. Ostatnio - silna pokrzywka, która za nic w świecie nie chciała zejść, a wapno mogłam sobie w nos wsadzić. Pięć granulek i  z sekundy na sekundę bąble się wchłoniły.

Nie chodzi mi o to, żeby kogokolwiek przekonywać. Od tego jestem najdalej. Ale chciałam się z Wami podzielić moją radością, że odnalazłam dla mojego synka taką "magiczną medycynę", która działa! Działa bo Nacio ma młody, silny organizm, nie skażony jeszcze chemią. Działa, bo Pani Doktor na tej magii się zna, a nie świruje pawiana w ciemno, udając specjalistę.

Do tego sama w sobie jest boska. Ma przecudowne podejście do maluszka. Na każdej wizycie powoli go oswaja, zaprzyjaźnia się z nim,  zanim dojdzie do badania. Jest jedynym lekarzem, po naszym pobycie w szpitalu, przy którym Natanek nie płacze. Jest cierpliwa i czuję, że zawsze nam pomoże. Ufam jej niemal bezgranicznie.

Podczas jednej z wizyt zapytałam jej, czy nie ma jakichś granulek na apetyt.
"Ale o co chodzi?" - zapytała.
Chodziło mi o to, że Synu za mało je.
"A co on właściwie je?" zapytała.
Wyliczyłam litanię całą, jak się w trakcie okazało.
" No. To teraz mama się uspokoi, Tak? Syna mama ma dożywionego, radosnego i zdrowego, więc nie rozumiem, czego mama jeszcze chce".
Poradziła jeszcze, żeby nie dokarmiać bobasa "zapychaczami" między posiłkami (chrupki biszkopty, paluszki, gęste soki), wówczas każdy posiłek zje ze smakiem.

Tak też robię. Ku zaskoczeniu "otoczenia". No bo przecież tak fajnie, jak dziecko cały czas coś żuje... Fajnie pod warunkiem, że jest to owoc lub warzywo ;-P
A "otoczenie" się uspokoi ;-)


niedziela, 26 sierpnia 2012

Brud za paznokciami

Zawsze wyobrażałam sobie siebie jako mamę dziewczynki...
Sama wychowałam się w "babskim"domu. Rodzynkiem był tata. Mam dwie młodsze siostry, którym od zawsze matkowałam. Może dlatego wizja córeczki była mi bliższa.

Kiedy zaszłam w ciążę - wiedziałam o tym od razu, jeszcze przed testami i badaniem lekarskim. Tak samo czułam bezwzględnie, że noszę chłopca. Jednak do samego końca była gdzieś z tyłu głowy ta nadzieja...

Gdy na jednym z badań lekarskich lekarz potwierdził moje przeczucia - byłam zawiedziona. Przyznaję się bez bicia. Wstydzę się za to, ale tak było. W głowie rozpościerała się wizja burego, rozwrzeszczanego chłopaczura, w szarych skarpetach ubranych na obleśne sandaczyska. Chłopaczura z gilami pod nosem i brudem za paznokciami. Fuuuuuuuuuuuuuuuuuu!

Jedynym pocieszeniem w tym pierwszym momencie był trzyletni synek mojej koleżanki. Zawsze czysty, pachnący, ślicznie, kolorowo ubrany. I z czystymi paznokciami...

Jej pierwszej napisałam sms, że będę miała chłopca. Wiedziała, że nie byłam zachwycona. Napisałam jej o swoim obrzydzeniu do "brudu za paznokciami", burych skarpet i tak dalej. A ona na to, że zobaczę, że będzie super, że chłopcy są boscy, trochę hałaśliwi, ale w gruncie superaśni, że potem mają matki gdzieś, ale to dopiero jak są dorośli i że cudownie i w ogóle... Tylko muszę pamiętać o tych paznokciach i uszach i już. Chciała mnie rozbawić...

Dziś i każdego dnia od prawie półtora roku podziwiam mojego małego chłopca, którego pokochałam miłością szaleńczą, w każdej sekundzie. W niczym, najmniejszym nawet ułamku, nie przypomina tego chłopca ze strasznej mej wizji.
Jest śliczny, pachnący, rozbrajający i czysty. Codziennie upajam się jego słodyczą. Ubieram go we wszystkie kolory tęczy, zdarzyły się też odcienie różu czy brzoskwini. Uwielbiam go w wydaniu "na biało". Żałuję tylko, że Polska jest nadal tak ograniczona, że gdy chłopiec ma na sobie różową polówkę lub biały sweterek - brany jest za dziewczynkę. Ciągle czai się szarzyzna za rogiem, a jeśli próbujesz od niej uciec, stajesz się dziwolągiem, lachonem, albo po prostu z syna robisz geja.
Szkoda.
Tym bardziej, że marzę, aby mój maluch wyrósł na fajnego chłopaka z wyczuciem smaku, który będzie miał twórcze podejście do życia, będzie kreatywny i nie będzie musiał się ograniczać w wyrażaniu siebie, także w sferze ubioru. Nie chodzi mi tutaj oczywiście o "hardkory" chociaż sądzę, że jestem w stanie znieść wiele, hahahaha. Chciałabym, aby nie musiał być szarym facetem w burych skarpetach i sandałach, który dla świętego spokoju da nie ponieść nurtowi szarzyzny...

A póki co szoruję mu te jego paznokietki, obcinam na króciutko "na śpiocha" i dbam o czystość jego aparatu słuchowego ;-)
Natomiast widok Jego sprytnej osóbki, w pobliżu ogromnej donicy z miętą, która stoi na naszej balkonowej podłodze, przyprawia mnie siódme poty. Bo nie wiem, czy wiecie, jak bardzo mali chłopcy uwielbiają grzebać w czarnej ziemi...I czym to grozi :-)





środa, 22 sierpnia 2012

Nie cierpię idealnych mam!

Nie cierpię idealnych mam!
Nie znoszę! Działają na mnie jak płachta na byka i głęboko frustrują.
Gdy słucham lub czytam wywody takowej, mam wielką ochotę sięgnąć po podręczne narzędzie kuchenne.

Idealna mama jest idealna w każdym calu, w każdym aspekcie mamowania i NIGDY, przenigdy nie przyznaje się do tego,  że kiedykolwiek zdarzyło jej się nie być idealną.

Idealna mama biega w ciąży jak sarna, codziennie bez wyjątku cudownie się czuje, a nawet jak się nie czuje, to nikomu o tym nie mówi, żeby nie było, że coś zakłóca jej idealność.

W dziewiątym miesiącu czuje się wyśmienicie, cudownie też wygląda. Z tyłu wcale nie widać, że jest w wysoko w ciąży, bo przez cały ten czas noszenia swego dziecka przytyła najwyżej 8 kilo.

Idealna mama ma idealny poród, który przebiega książkowo, trochę boli, ale i tak ból ten jest cudowny i magiczny. Na drugi dzien, chętnie powtórzyłaby ów wyczyn.

Praktycznie zaraz po porodzie Idealna wraca do formy, a po trzech miesiącach wygląda lepiej niż przed ciążą.

Jej nowo narodzone dzieciątko to anioł. Nie ma kolek, przesypia całe noce, budzi się o dziesiątej rano, a w ciągu dnia ma drzemki po trzy godziny każda.

Idealna mama, dzięki temu ma idealnie wysprzątany dom, ugotowany obiad dla męża, poprane jego skarpetki, wyprasowane ubranka dziecięce i koszule swego ukochanego, przy czym każda wisi na osobnym wieszaku w szafie. ZAWSZE!

Idealna mama opiekuje się swym dzieckiem sama i świetnie daje sobie radę. Uwielbia też kilkugodzinne spacery z wózkiem. Nie rozstaje się ze swym bobasem ani na pół godziny, bo i po co. Przecież jako idealna mama, nie ma żadnych potrzeb, poza potrzebami swego dziecka.

Idealna mama nie myśli nawet o kieliszku czerwonego wina, a już nie mówiąc imprezce z przyjaciółkami. Ciągłe towarzystwo jej uroczego, idealnego bobasa jej wystarcza.

Aaaaaa, zapomniałam dodać jeszcze, że jej idealne dziecko ma idealną wagę, w górnej skali na siatce centylowej, jak i idealny wzrost. Zaczyna siedzieć w trzecim miesiącu, raczkować w czwartym, chodzić w szóstym, a mówić w siódmym. Pierwsze słowo, to oczywiście MAMA, i to wypowiedziane całkowicie świadomie. Zawsze jest uśmiechnięte, a nawet gdy płacze, bo ząbkuje, idealna mama potrafi w sobie znaleźć siłę, aby tulić je w ramionach lub przy cycusiu godzinami. Ba, idealna mama potrafi nawet wcale tegoż cycusia nie chować, aby dzieciątko mogło pociągnąć sobie, kiedy tylko zapragnie.

Idealna mama nigdy na dziecko swe się nie złości, nigdy nie ma go dość, zawsze ma wystarczająco dużo siły i ochoty, aby obdarzać je czułością w każdej sekundzie. Nigdy nie podnosi też na nie głosu. Ba, ona NIGDY nawet PRZY dziecku nie podnosi głosu, np. na swego męża. Nie ma takiej potrzeby, bo jej mąż jest idealny, a nawet jeśli zdarzy mu się nie być, to idealna mama przy dziecku ZAWSZE potrafi opanować soje emocje, aby dziecko nie było świadkiem kłótni.

Ojjj nie cirpię tych idealnych mamusiek! A spotykam je niestety dość często. I może nawet nie ta idealność tak bardzo mnie w nich wkurza, co ten fałsz. Bo gdyby rzeczywiście miały tak prowadzić swoje życie, to albo musiały by jechać na jakichś prochach, albo doba musiałaby mieć 72 godziny, albo w ostateczności po roku takiego funkcjonowania, strzeliłyby sobie w łeb.

Tym się pocieszam w swojej nieidealności ...

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Nowoczesna mama.

Za moją absencję serdecznie przepraszam. Spowodowana była sprawami natury rodzinnej, które pochłonęły mnie bez reszty, mianowicie weselem siostry :-)
O tym, jak było fantastycznie pisać nie będę, bo co po niektórych razi najwyraźniej, gdy MATKA uciech doznaje, a potem jeszcze publicznie się do tego przyznaje.

Jednak w temacie weselnym pozostając, chciałam Wam opowiedzieć o pewnej mej obserwacji. Otóż, na ów weselu ludzi było wiele. Matek wiele i dzieci też ... Między innymi mama pewna z typu - szczupła, zadbana, dobrze ubrana, super wyczesana,  nowoczesna oraz bardzo wygadana. Na pierwszy rzut oka - mega fajna i ciekawa osoba. A do tego córka jej - pięcioletnia laleczka, przecudnie uczesana i wystrojona. Cud - miód. Pasowała do mamy swej jak ulał ...
Do momentu ...
Do momentu, kiedy nie przybiegła (dziewczynka) do mamy swej zapłakana z dworu, z wargą rozciętą. Wówczas mała laleczka przestała pasować, bo mama w szał wpadła, natrzaskała ją po tyłku, szarpiąc z sali wyprowadziła i kazanie na zewnątrz "strzeliła" takie, że sam Adi byłby dumny. Potem dowiedziałam się, że Mała miała zakaz wychodzenia na plac zabaw, oddalony 15 m od sali, gdzie bawiły się inne "dzieci weselne". Podkusiło ją, poszła. W sukience najlepszej. Wargę rozbiła. Kieckę wybrudziła, więc ją matka zlała. I do babci zawiozła.
Potem sama bawiła się wybornie, śmiała się, towarzysko udzielała. Bawiła się, że hej. Szczupła, zadbana, dobrze ubrana, super wyczesana, NOWOCZESNA oraz bardzo wygadana . . .


Mnie trafił szlag, bo bicia dzieci nie znoszę.

A teraz niespodzianka:










Spalone przez solarium, tlenione i wulgarne lachony pozdrawiają ciepło wszystkie SEKUTNICE !!!
;-*



poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Kura domowa w wydaniu króliczym...

Powiem tak - wieczór panieński udał się cuuuuudownie. Mój własny był boski, ale siostrzany doskonały był nie mniej;-) Staram się zapanować nad ty samochwalstwem, ale w tym przypadku się nie da.

Powiem więcej - ukochanie do tańca, śmiechu i babskiego towarzystwa, tudzież uszu króliczych wcale wraz z zagnieżdżeniem małej kijanki w brzuchu lat temu dwa nie minęło. Mało tego - podejrzewam, że nie minie nigdy, nawet jeśli domowo-dzieciowo-pieluchowe obowiązki nieco je przykurzą i w końcu niczym rasowa kura domowa pularda gdakać pocznę.

Na koniec dodam, że nic tak nie działa na matkę umordowaną kojąco i energizująco, a także resetująco jak wypad babski na grubo zorganizowany.

Bossssssko było i już! Polecam! Jeśli nie macie panieńskiego w pobliżu czasowym - mogą być i urodziny... Albo imieniny...Albo dzień matki, ojca, dziecka, strażaka lub cokolwiek innego;-)



wtorek, 7 sierpnia 2012

Mamuśka Martuśka organizuje wieczór panieński

Jestem dzikiem.
Dzikusem jestem, nieprzysposobionym do życia poza światem złożonym z pieluch, prania, sprzątania i piaskownicy.
A przyszło mi zaistnieć towarzysko i wieczór panieński zorganizować. Siostrze własnej ukochanej!
Dramat.

Kiedyś...
Kiedyś to posiadałam taaaką wiedzę klubingową, że byłabym w stanie w ciągu minut trzech, no dobra - pięciu zorganizować czaderski wieczór panieński nawet dla samej Britney Spears, jakby trzeba było.
Kiedyś... Nie byłam mamą.
Dzisiaj w temacie imprezowym poruszam się całkowicie po omacku. Jednak tak, jak w moim codziennym mamowaniu, aby chwycić byka za rogi, postanowiłam opracowałam strategię działania...

Żeby dowiedzieć się "gdzie?" dokonałam rozeznania wśród imprezowo - czynnych.
Następnie wyznaczyłam priorytety sukcesu, czyli:
- dobry nastrój na początek, wywołany niespodziankami,
- troszkę procentów na rozluźnienie
- miejsce z dobrą muzyka i duuuużą ilością ludzi.

To pamiętam z przeszłości, że działało;-P
Może i teraz się uda.

Zwierzyłam się z tej bezsilności mojej mężowi, a on na to, że jak mnie zna, to jestem w swoim żywiole, w tym organizowaniu, tylko tak specjalnie ściemniam.
Nie ściemniałam.
Ale gdy maszyna ruszyła... Coś zaczęło stykać na odpowiednich kabelkach ;-P
Więcej nie mówię, opowiem "po", bo siora mnie podczytuje ;-P

Mam tylko prośbę. Jeżeli byłyście kiedyś na wieczorze panieńskim i coś wyjątkowego utkwiło Wam w pamięci, podzielcie się ze mną tą wiedza tajemną... ;-)


czwartek, 2 sierpnia 2012

Nigdy nie zapomnę...

Są takie sytuacje w życiu każdej z nas, których z pewnością nie zapomnimy.
Pewnych -  bo bardzo ważne i przyjemne, jak ślub, czy narodziny dziecka. Innych - bo wyjątkowo przykre, a czasami wstrząsające.

Wczorajszej sytuacji, a w zasadzie rozmowy nie zapomnę nigdy.
Długo zastanawiałam się, czy blog to dobre miejsce, aby o tym opowiedzieć. Ktoś może powiedzieć, że są pewne granice, że powinno się uszanować czyjąś intymność. Jednak musiałam. Musiałam się z Wami podzielić drogie mamy, właśnie dlatego że macierzyństwo dotyka różnych sfer, różne ma też oblicze. A ta sytuacja dotyczy mojego największego, życiowego lęku...

Rozmawiałam wczoraj z pewną starszą kobietą. Babcinka typowa. Mróweczka taka, jak to zwykła mówić moja przyjaciółka.
Kobieta, która miesiąc temu straciła syna...

- Bo nawet nie wiesz Martusiu jak to strasznie boli. Jak to okropnie boli, za każdym razem kiedy dociera na nowo ta myśl. Taki okropny ból, o tutaj, prosto z serca idzie i tak rozpiera i dusi. Nie ma nic bardziej bolesnego, jak pochowanie swojego dziecka, wierz mi. O, sama masz teraz takiego maluszka. Dbasz o niego, chowasz, tulisz, a potem musisz pożegnać. Dla kobiety nie ma nic gorszego, niż śmierć dziecka i obojętnie, czy jest malusie, czy jest dorosłym, ból jest okrutny. No mówię Ci, jak to strasznie boli !!!
Tak, że nie da się tego opisać żadnymi słowami.

I wtedy jej usta zaczęły drżeć w płaczu, a z jej starych, błękitnych oczu popłynęły strugi łez, zalewając pomarszczone policzki. Wycierała je spracowanymi, powykręcanymi od artretyzmu dłońmi, ale łzy nie przestawały płynąć.
I wtedy widziałam chyba pierwszy raz, jak komuś krwawi serce. Krwawi i pęka na pół. Tak naprawdę.
I tak płakałyśmy w tej kuchni we dwie.
Ona nad swoim ukochanym dzieckiem.
Ja - nad Nią, starutką matką, która straciła swoje największe szczęście - Syna.

Jak przetrwać czyli wyjazdowy survival

Zainspirowana nadmorskimi doświadczeniami, wstępnie iście traumatycznymi, ale też przemyśleniami, kiedy to emocje opadły, udało nam się rozkminić bobasa i "zaczęło działać", postanowiłam "sprzedać" Wam kilka patentów, które sprawiły, że udało mi się nie strzelić sobie w łeb, nie zamordować męża, nie porzucić swego krzykacza pod pensjonatem na drugim końcu miasteczka, a nawet spędzić cuuudowny urlop w towarzystwie moich dwóch ukochanych chłopaków, zrelaksować się i wypocząć.

Ostrzegam - są to jedynie patenty, które w naszym przypadku zadziałały, a nie złote rady na wszystko. Życzę jednak, aby potrzebującym pomogły...

1. Jeśli po sześciu godzinach jazdy, zostało Wam TYLKO sześćdziesiąt kilometrów, a dziecię drze się w niebo głosy, bo ma dość - zróbcie postój! Bo inaczej grozi Wam awantura, mogąca się zakończyć:
                                        a. rękoczynem wobec męża
                                        b. słowo czynem wobec wyjca
                                        c. a w najlepszym przypadku - zawróceniem do domu...

2. Jeśli dziecię nie chce jeść, choć jesteś przekonana, że powinno, bo na bank głodne - niech nie je, nawet jeśli właśnie zamówiłaś super świeżą i delikatnie przyprawioną na życzenie rybkę specjalnie dla niego. Zje za godzinę,  przez ten czas z głodu nie umrze, a Ty nie wyjdziesz z siebie i nie staniesz obok. Unikniesz zatem armagedonu, bo "dwie wnerwione Was" to może być nie do przeżycia :-)

3. Jeśli dziecko na ruchliwej promenadzie KONIECZNIE chce chodzić, a nie jechać w wózku, niech chodzi, bo wierz mi, że w tym przypadku nawet tysięczna próba posadzenia go - nie zadziała, a po co psuć sobie spacer.

4. Jeśli idziecie na obiad (i tutaj przytaczam radę mojej kochanej Evelio, która to ratowała mnie w moim rozstroju nerwowym, zaraz po przyjeździe) i chcecie zjeść w spokoju, wyjścia są dwa:

                                      1. Zapychacz - np. chrupki (u nas już nie działają) lub borówki kalifornijskie -                                    
                                          dużo kuleczek, których zjedzenie zajmuje dłuższą chwilę ;-)
                                       2. Opcja puszczenia nerwusa luzem, nawet gdyby miał raczkować po brudnej
                                           podłodze, brudząc przy tym najfaniejsze  białe spodnie, a Ty miałabyś patrzeć
                                           na to, zagryzając zęby.
Zaświadczam, że lepsze plamy owocowe na bluzeczce lub zaświnione spodnie na kolanka, niż drący się, niecierpliwy bobas i obiad, który w próbie ekspresowej konsumpcji, staje w przełyku.

5. Plaża.
    Ehhhhhhhhhhhhhh...
    Czas pogodzić się z myślą, że etap całodziennego leżenia plackiem na czyściutkim, ręczniczku -
    MINĘŁA. Pocieszające, że w niektórych przypadkach uległa jedynie czasowemu zawieszeniu, wszystko w zależności od ilości dzieci i częstotliwości powoływania ich na świat ;-)

Żeby jednak, choć trochę uszczknąć przyjemności plażowania polecam:

                                          1. Półgodzinny system wymienny mama / tata - działa bossssko!
                                          2. Wykopanie przy brzegu "baseniku" , w którym woda będzie na tyle ciepła, że
                                              nie będziesz musiała walczyć z bobasem, aby nie wchodził do morza
                                          3. Niewalczenie z wchodzenie do morza, jeśli basenik się znudził.
                                          4. Usytuowanie się obok rodziny z dziećmi. Dzieci to dla mojego Syna najlepszy
                                              obiekt do obserwacji i można mieć chwilę spokoju, zwłaszcza gdy "tamte"
                                              mają fajne zabawki. Z resztą zawsze cudze zabawki są najfajniejsze.
                                           5. Spacer brzegiem szumiącego morza ze zmęczonym dzidziolem na rękach.
                                               Zdarza się, że bobo pada jak betka i wówczas można mieć całą godzinę
                                               luzu!
                                           7. Poddanie się w walce z krzykaczami sprzedającymi gotowaną kukurydzę i
                                               orzeszki w karmelu. Jest ich tylu, że nawet jeśli uciszysz za pomocą
                                               wprawnej pantomimy dziesięciu, to i tak na bank jedenasty w końcu
                                               dzieciaka Ci obudzi.
                                           8. Pogodzenie się z tym, że dziecię, jak chce, to musi sobie poraczkować,
                                               po mokrym, ostrym piasku. Lepiej z tym nie walczyć. Mniej będzie ofiar ;-P
                                           9. Unikanie olejków do opalania dla siebie. Dzięki temu unikniesz także
                                               frustracji wynikającej z faktu, iż jesteś cała oblepiona piachem, którego nie
                                               da się w dodatku otrzepać...
                                            10. Pogodzenie się i zaprzestanie walki z piaskiem w dziecięcej buzi. Walka z
                                                piachem na plaży, to walka z wiatrakami. Czasami miałam wrażenie, że nasz
                                                Szuszu zjadł pół plaży, ale przeżył, więc jest ok ;-P

6. Na czas jazdy autem polecam karty do gry. Koniecznie w pudełku, żeby je można było wyjmować i wkładać. I oglądać;-)

7. Aaaaaa i jeszcze może nie stricte wyjazdowo, ale polecam butelki - bidoniki z wodą mineralną. Dzięki temu nasz Nacio nauczył się pić mineralkę! Bo jakaż to frajda pić z takiej flachy dla dorosłych!

Na tę chwilę, to wszystko co przychodzi mi do głowy.
Wiem, że co mama, to będzie miała inne zdanie na temat moich patentów. Jednak mnie one uratowały wyjazd, bo po dotarciu na miejsce okazało się, że mój ukochany, najgrzeczniejszy na świecie Synu, rozjuszony nadmorskimi atrakcjami, stał się diabłem wcielonym, a każda moja próba postawienia na swoim, kończyła się frustracją i brakiem efektów.

Wówczas zaczęłam stosować naprzemiennie dwie zasady:
1. Wówczas, gdy nie warto się szarpać - zaczęłam wyluzowywać i odpuszczać
2. Wówczas, gdy dziecku groziło realne niebezpieczeństwo, konsekwentnie stawiałam na swoim, nawet za cenę dziecięcej histerii, doprawionej setką nieżyczliwych spojrzeń, gdy to podczas naszego pierwszego , chłodnego wieczoru na plaży, mój Synu koniecznie zapragnął wykąpać się w morzu. Koniecznie w ubrankach...