niedziela, 3 lipca 2016

O tym jak Frycek najadł się proszku do prania...

Może będę nieskromna, ale muszę Wam wyznać, że zawsze uważałam się za osobę w miarę ogarniętą umysłowo. Nie to, że jakaś super inteligencja, ale w stopniu umiarkowanym, a może i ciut ponad to jak najbardziej.
Zawsze, to znaczy do czasu, gdy narodził się mój drugi syn Fryderyk. Ten to narzucił nową zupełnie normę... I uczy mnie każdego dnia, że powinnam starać się BARDZIEJ, aby dorównać jego sprytowi.
A nauka ta jest bolesna...

Jakiś czas temu wieszaliśmy w łazience pranie.
Ja i Fryderyk.
On uwielbia wszelkie prace okołopralkowe... Pralka jest jedną z niewielu rzeczy, które potrafią zatrzymać Go na dłuższą chwilę.
Tak też było tamtego dnia.
Frycuś wyjął całe wyprane pranie na podłogę, a ja z tejże podłogi je zbierałam i wieszałam.
Taka pomoc.
W pewnym momencie wygrzebał z wypranej sterty maleńką swoją skarpetkę i począł ja miętolić w paszczy.
Pranie złożone było z wyłącznie jego ubranek, wyprane w płynie do prania przeznaczonym dla niemowląt, złożonym głównie z mydła...
Niechaj sobie pociumka, chwila będzie spokoju, a chłodna, miękka skarpetka ulży małym, spuchniętym dziąsłom - pomyślałam naiwnie.
Rozwiesiłam pranie do końca.
Frycek w między czasie przemieścił się ze wspomnianą skarpetą do przedpokoju. Wzięłam malucha na ręce, bo zaczął kwilić.
- No chodź, mój maleńki, chodź z mamcią klopsiku kochany.- szepcę w maleńkie uszko.
I patrzę.
I widzę, że wokół mojego klopsikowego pysia roztoczył się błękit.
Błękit w postaci maleńkich paproszków w kolorze nieba.
Co to? - pojawia się w głowie pytanie, a matczyny umysł natychmiast wskakuje na najwyższe obroty, gdyż uruchomiona zostaje funkcja "dziecko w zagrożeniu". Tok myślowy, poprzez analizę minionych czterech minut doprowadza matkę do...
SKARPETY!
I wówczas w umyśle zasiana zostaje także idea - PROSZEK DO PRANIA!
Skąd takie skojarzenie?
To ja Wam powiem.
Skarpetka na bank była tą, która często zagnieżdża się w gumie, pomiędzy bębnem, a drzwiczkami. W tej samej gumie nieraz  zatrzymuje się także kapsuła piorąca, z połową nierozpuszczonej swej zawartości. Skarpetka wynurzała się w proszku z kapsułki, aby w takiej panierce trafić do fryderykowej paszczy.
Tak! Na bank! To dlatego On ssał ją z taką namiętnością!
Ha!
Wszystko jasne!
Jezusie nazarejski, ale jeżeli to proszek, to przecież mogło dojść do zatrucia!
Natychmiast chwyciłam za pieluchę tetrową, którą namoczyłam w ciepłej wodzie, wykręciłam i nawinąwszy na palec wskazujący wpakowałam do niemowlęcej buzi.
Wyjęłam.
Oglądam.
Błękit!
Wpakowałam jeszcze raz.
Błękit znowu! Dużo błękitu.
Trzeci raz wpakowałam do buźki całą prawie, trzęsącą się rękę.
Jeeeeezuuuuu!
Ileż tego on zeżarł!?
Dostałam zawału.
Ale musiałam otrzeźwieć, gdyż od tegoż w otworze gębowym gmerania Frycek puścił pawia...
Wiem, brzmi okropnie...
Ale w pawiu też błękit pływał!
Biegniemy do łazienki. To znaczy ja biegnę, a  Fryniu rozbawiony biegnie na mym biodrze.
Dopadam skarpety. Biała. Błękitu brak.
A więc oblizał ją całą, spożył proszek do ostatniego okruszka.
Skubaniec jeden.
Dopadam do kapsułek w pudełku. Biorę jedną i porównuję z błękitem na pielusze tetrowej, co nią w gębie niemowlęcej gmerałam.
No odcień ten sam.
Jak w mordę strzelił.
Identyko.
Zwariuję chyba.

Na to dzwoni moja przyjaciółka. Oj to dobrze. Niech ktoś trzeźwy na umyśle powie mi, co robić.
Co robić?!
- Spokojnie. Możesz na pogotowie zadzwonić i zapytać jakie jest zagrożenie zatruciem. Ja kiedyś dzwoniłam, jak w ciąży odkamieniacza się napiłam, jak mi Piotrek nie powiedział, że do czajnika nalał...I wtedy pani na pogotowiu podała mi numer do dyżurnego lekarza toksykologa.
Dzwonię.
- Halo. Pogotowie słucham.
No to tłumaczę, że dziecko, że pranie, że skarpeta i że proszek w końcu...
- A dziecko przytomne? Oddycha?
Jasne że przytomne. Właśnie wysypuje mi cukier z cukiernicy na blacie kuchennym.
- Tak, oddycha.
- A ile tego spożył?
Ile? Nie mam pojęcie ile. Tak na logikę, to pewnie niewiele, jeśli to tylko z tej skarpetki proszek był. Ale huk go wie.
- Nie wiem. Prawdopodobnie niewiele. Ale pewności nie mam.
- No to proszę obserwować, a jeśli będą jakieś problemy od strony układu pokarmowego, to proszę udać się do pediatry.
- Dobrze, będę obserwować...
Odkładam słuchawkę. Niby powinnam poczuć się uspokojona, ale czy jestem? Nie bardzo.

Dzwoni Gosia.
- I co? Co ci powiedzieli?
Opowiadam.
- Wiesz co, może ty lepiej zadzwoń na ten dyżur toksykologiczny. Odkopałam numer telefonu.
Dzwonię.
I opowiadam jak wyżej, że dziecko, że pranie, że skarpetka...
Pani doktor pyta o ilość spożytej substancji.
No nie wiem! Nie wiem na boga!
Choć na logikę, jeśli to ze skarpetki, to pewnie niewiele...
Pani doktor uspokaja. Że jeśli dziecko jest przytomne, oddycha, ma dobre samopoczucie, i piana nie dostała się do płuc, to należy jedynie obserwować...
Do płuc?! O Jezusie!
Żegnam się z miłą panią, życząc miłego dnia.
Odrobinę mi lepiej. Będę żyć. Prawdopodobnie.
Staję w przedpokoju, drapiąc się po głowie telefonem. Muszę zebrać myśli. Ogarnąć się muszę jakoś...
Mój wzrok zatrzymuje się na Frycku. Siedzi sobie i zerka na mnie swymi pięknymi oczyskami.
A w rączce trzyma błękitną, grubą kredę Nacia...
Którą namiętnie skrobie dwoma swymi dolnymi zębami...
A wokół ustek ma błękit...




Otóż umysł mój niewyspany, acz giętki