piątek, 25 marca 2016

Przy stole.

Moja babcia na trzydziestu kilku metrach kwadratowych wychowała czwórkę dzieci. W jednym pokoju stały trzy łóżka, szafa, mały telewizor i stół z krzesłami. A pokój był maciupci.
Stół stał dokładnie na środku.
Gdy były święta, imieniny, wszyscy siadaliśmy do tego stołu. Do dziś pamiętam tę stertę poduszek pod pupą, żebym sięgała do blatu.
Kiedy babcia podawała ciasto i herbatę, wyjmowała z szafy serwety z frędzlami. Po jednej na każdym miejscu. Na nich stawiała talerzyki, szklanki w metalowych koszyczkach i widelczyki do ciasta.
Gdy zbliżała się kolacja, serwetki były zdejmowane i chowane do szafy. Z tejże babcia wyjmowała obrus z grubej ceraty, w kolorowe wzorki. Potem kolejno przynoszone były: kiełbasa na gorąco, sałatka jarzynowa, jajka w majonezie, ogórki kiszone i po warszawsku i patisony w occie. Topione serki, pomidory z cebulką i chleb. A moja ciocia obierała kiełbasę z flaka i karmiłam nią młodszego kuzyna.
Po kolacji ciocie, babcia i mama zbierały naczynia ze stołu i wynosiły do kuchni, gdzie jedna osoba je myła, a druga wycierała czystą ścierką.
Babcia wycierała ceratowy obrus wilgotną szmatką, składała w kostkę i chowała do szafy. Na stół wracał bieżnik.
Gdy ostatnio sobie to wszystko przypomniałam, doszłam do wniosku, że piękny był cały ten stołowy rytuał.

Jakkolwiek śmiesznie to nie zabrzmi, my nie mamy stołu w domu. Po prostu, w wyniku kusego metrażu, w dużym pokoju ograniczyliśmy się do stolika kawowego. Natomiast, gdy urodził się Frycuś i trzeba było wstawić jeszcze kołyskę, a potem kojec, dostałam totalnej klaustrofobii i stolik kawowy wymieniłam na jeszcze mniejszy.
Mamy stół śniadaniowy w kuchni. Taki na trzy nakrycia. Tyle.
W związku z sylwestrem mieliśmy przyjemność przez kilka dni gościć znajomych ze stolicy. Pierwszy wieczór spędziliśmy przy mikro-kawowym. Niby fajnie, niby sympatycznie i śmiesznie niby i ekscytacja z odwiedzin, a jakoś jednak do dupy. Jakiś taki dyskomfort był wyczuwalny, jak w tym śnie, gdy orientujesz się, że mimo swego zacnego wieku, spacerujesz właśnie po szkolnym korytarzu bez gaci...
Na sylwestrowy wieczór załatwiliśmy stół. Wyjęłam obrus. Jak bywało u babci, u mojej mamy. Zupełnie niepostępowy. Przy nakrytym stole spędziliśmy trzy dni. Zmieniało się tylko jedzenie, talerze, kubki. Razem ze stołem zagościł w naszej jupce klimat, domowe ciepło, luz...
To było zupełnie nadzwyczajne. I chyba nawet nieco magiczne.

Mam pewną fajną ciocię.
Taka babka, wiecie - gospocha pełną gębą.
Taka babka, która uwielbia pichcić, piec i kombinować. Gdy ciocia organizuje imieniny, stół się ugina.
Kiedyś, gdy byłam nastolatką, wydawało mi się to zupełnie bez sensu. No bo po co?
Po co?!
Po co aż tyle wszystkiego? Ile to pracy, szykowania, energii, pieniędzy. Bez sensu w ogóle.
Tylko, że ta ciocia jest w zasadzie jedyną osobą w naszej rodzinie, która regularnie potrafi zebrać nas wszystkich w jednym czasie. Całą, pokaźną rodzinę. Od dziadków po niemowlaki. Zbiera nas wszystkich przy ogromnym stole, przy wielu, różnych potrawach, przy własnoręcznie upieczonym chlebie, przy dzbanku gorącej herbaty i najlepszym serniku pod słońcem. Uwielbiam te wyjątkowe chwile. Gdy właśnie przy stole, w atmosferze serdeczności, ciepła i troski, każdy z nas może być sobą, każdy czuje, że jest potrzebnym elementem naszej rodzinnej układanki.

Ja mam w tym roku do zrealizowania marzenie o stole;-) Takim z toczonymi nogami, starym, wysłużonym blatem i szufladą. Choćbym miała pęc. Bo gdzie stół tam rodzina. Gdzie rodzina - tam stół.
A Wam moi kochani życzę w najbliższym, świątecznym czasie wielu, przemiłych chwil, w serdecznym gronie.
Przy stole...









wtorek, 15 marca 2016

Na chlebek i szyneczkę.

Kiedyś to kobita siedziała w jaskini, rodziła dzieci, ważyła zupę, chyba że w jaskini to jeszcze zup nie znali, to pilnowała po prostu domowego ogniska i czekała na chłopa, żeby jak wróci, upiec mu stejk.
Chłop wyłaził na łowy, przynosił kawał mięcha, a reszta czasu mijała mu na uwielbianiu siebie samego, za to że jest taki dzielny.

Dziś żyjemy w cywilizowanym świecie, a mam wrażenie, że niewiele się zmieniło.Ciągle faceci rozumują jak jaskiniowcy.
Ostatnio pożaliła mi się kumpelka, że czuje się jakby była samotną matką... Doskwiera jej tak silna samotność, że snuje się po domu i szlocha całymi dniami z bezsilności. Niby ma męża, niby razem mieszkają, niby tworzą rodzinę, bo na świat przyszły dzieci, ale ona tak naprawdę te dzieci chowa sama.
Mąż wychodzi o świcie i wraca wieczorem. Często załatwia rożne sprawy także w weekendy.
A ona... Ma dość. Bo nie tak sobie wyobrażała wspólne życie. No właśnie, ona wyobrażała sobie, że będzie wspólne...
Mąż totalnie zatracił się w pracy i pogoni za kasą. Dużą kasą.

Inna moja koleżanka żyje w Wielkiej Brytanii. Podobnie jak ta pierwsza sama chowa dzieci... Zwierzyła mi się kiedyś, że po narodzinach kolejnego dziecka musiała sięgnąć po antydepresanty... Depresja poporodowa? Któż z nas nie dostałby depresji, gdyby zupełnie w pojedynkę musiał dźwigać ciężar wychowywania dzieci z noworodkiem na ręku. Bez niczyjej pomocy. Bez wytchnienia. Całą dobę. Dzień za dniem...

Takich znajomych mam jeszcze co najmniej kilka.
I każda powie to samo - że nie chce tych pieniędzy. Z chęcią zrezygnowałyby z wielu wygód, tylko po to, aby mieć męża choć przez krótką chwilę w domu. I nawet nie tak bardzo chodzi im o odciążenie przy dzieciach. Te babki marzą, żeby zjeść z mężem obiad, żeby pogadać, żeby ów mąż poklepał po ramieniu i pochwalił, te mielone, które były na obiad. Żeby cokolwiek! Żeby żyć razem.
Żyć.

Niestety, mam wrażenie, że większość mężczyzn wcale nie widzi problemu, a prośby swoich żon, często prośby o litość, mają za fochy i wymyślanie. I zawsze, jako ostateczne zamknięcie babskiej gęby,  pojawia się ten tekst - świetnie! mogę nie pracować wcale! Będę siedział w domu z dziećmi, a ty zarobisz na wszystko.
Ręce opadają.
I wiecie co, aż mi ich żal czasami. Bo w tym biegu za kasą, z tą swoją bezwzględnością, bardzo naiwnie nie spodziewają się, że baba to w jaskini do usranej śmierci czekać nie będzie, niepielęgnowana miłość z czasem wygaśnie, a razem z nią ta najwyższa wartość - domowe ognisko. I wtedy tą całą kasę, to będą mogli sobie w dupę wsadzić.