wtorek, 24 kwietnia 2018

Samotna matka.

Od jakiegoś czasu cierpiałam na chroniczny brak weny. Weny do gotowania, do sprzątania, do ustrajania domu, weny do dbania o siebie, do barwnego życia.
Posada kury domowej stała się niekończącą się opowieścią o codziennym sprzątaniu tego samego, praniu tego samego, gotowaniu tego samego, a każdy kolejny dzień zlewał się z poprzednim. I w tym wszystkim ja. Zblazowana, znudzona i... rozleniwiona.
Frycio przestawił się i zaczął wstawać o dziesiątej. To i ja o dziesiątej. Tłumaczyłam sobie, że po raz pierwszy od siedmiu lat, mam szansę nieco odespać.
I to była prawda.
A wszystko przez mojego męża, bo to on zaproponował mi wymiankę przy porannych obowiązkach. Przejął śniadanie i przygotowywanie Natanka do przedszkola.
A ja i mój pachnący pościelą, cieplutki mały synuś mamuni odsypialiśmy z prawdziwą rozkoszą. Co odsypialiśmy? No, te tysiące nieprzespanych nocy oraz moją nową namiętność i hobby - seriale! Pasjami oglądałam "Outlandera" czy "The Crown".
Coraz częściej rezygnowałam z uporządkowywania naszego mieszkania, bo i tak po godzinie nie było śladu po moim wysiłku, więc po co? Poddałam się. Popłynęłam z nurtem rzeki, wytyczonym przez mojego dwulatka. Pozwoliłam sobie na to zupełnie świadomie. Pobyć tak w tym zawieszeniu, zamyśleniu... Cieszę się, z tego. Czułam, że mam do tego prawo.

Z czasem jednak coś zaczęło mnie nieco gnieść i uwierać. Zrobiło się tak... byle jak.
Aż tak się złożyło, że tata mych dzieci wyjechał.
Zostałam zupełnie sama na polu bitwy i wiedziałam, że aby przetrwać od rana do wieczora z dzieciakami przez sześć dni, przejmując wszystkie obowiązki, muszę spiąć tyłek i mocno przeorganizować nasz dotychczasowy rytm slow, zapiąć pasy i modlić się, aby TO przeżyć.
Udało się. Ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu.

Od pierwszego dnia dostałam ogromny zastrzyk energii. Od świtu po zmierzch. Robiłam z chłopakami rzeczy wcześniej niemożliwe i wszystko się udawało. A do tego ten mój wyjątkowo radosny nastrój, tydzień przed okresem?!
Nagle okazało się, że gdy trzeba, to w godzinę można zrobić trylion różnych rzeczy. Jak się chce to w chacie może być porządek, tylko trzeba go na bieżąco podtrzymywać i dyscyplinować malucha bo przecież wszystko zależy od MOJEJ motywacji i wysiłku. Jestem królową i to ja rządzę! To ja decyduję, czy kibel będzie lśnił, a piach z piaskownicy zostanie tam, gdzie jego miejsce!
I nie wiem, czy Wy też tak macie, ale ja przypomniałam sobie jak bardzo kocham porządek... Porządek daje mi ukojenie, poczucie bezpieczeństwa, i prawdziwy relaks!
Oh, powiem Wam, że przez te kilka dni byłam urobiona po pachy, tęskniąca, ale mimo wszystko szczęśliwa. Bo czułam, że jestem sprawcą mojej rzeczywistości.

Całe to doświadczenie dało mi wiele refleksji...
Po pierwsze, kiedy musisz, jesteś w stanie zrobić dwa razy tyle, niż jak wtedy, gdy nie musisz.
Po drugie, gdy rzeczywistość Cię do czegoś zmusza, bierzesz ster w swoje ręce i paradoksalnie, wszystko zaczyna zależeć od Ciebie.

Po trzecie, czasami możesz natrafić na skały i wtedy ster to można w d... sobie wsadzić.
Nie wiem ile czasu byłabym w stanie tak sobie w tej szczęśliwej samodzielności wytrwać. Tydzień? Dwa?
Wiem natomiast jedno. Ja przez te sześć dni miałam zdrowe ciało, opłacone mieszkanie, zatankowany samochód, i kasę w portfelu, ale ile samotnych kobiet oprócz ogarnięcia domu i dzieci, musi w tym samym czasie pójść jeszcze do pracy, zorganizować opiekę dla dzieci i z jednej pensji zapewnić sobie i dzieciom to, czego potrzebują. Nie wiem co by było, gdybym została z tym wszystkim sama. Gdzie podziałaby się moja radość z wolności?
Intuicyjnie  natomiast czuję, że zgodnie z zasadą "im więcej musisz, tym więcej potrafisz", podjęłabym walkę i nawet mogłabym sama siebie zaskoczyć.
Jak te miliony dzielnych, samotnych mam każdego dnia...
Miliony prawdziwych bohaterek.

wtorek, 17 kwietnia 2018

Nie mieć oczekiwań.

Opowiem Wam dzisiaj o czymś, co odkryłam na przełomie minionego roku. Jest to zjawisko, którego świadomość odmieniła diametralnie moje życie, uzdrowiła wiele relacji, a także ukoiła wewnętrzne zadry i żale.

Zacznijmy od tego, że po przyjściu na świat dzieci, znaczna część małżeństw zostaje wystawiona na próbę i myślę, że spora większość zebranych teraz przy ekranie kobiet przyzna mi rację, że określenie "zostaje wystawiona na próbę" okazuje się tutaj zbyt lakoniczne.
Nazwijmy zatem rzeczy po imieniu. Z doświadczenia własnego oraz rozmaitych moich koleżanek tudzież różnych innych żonomatek, które napotkałam na swojej drodze, wiem że gdy rodzą się małe wrzeszczące kluski, a potem niby rosną, ale nie zaprzestają wrzeszczeć, nie śpią po nocach, mają jelitówki, albo rosną im zęby, jednym słowem spokojny żywot bezdzietnych przemeblowują, przewartościowują i  zamieniają w koszmar... Wówczas twórcy, tych ósmych cudów świata, mają ochotę się pozabijać, bo żadne z nich nie ma siły, ani ochoty dźwigać tego całego majdanu samemu, a jeśli nawet któreś w imię wielkiej miłości będzie chciało, to daję mu dwa, może trzy tygodnie, aż podążając za ogólną zasadą, złamie się, nie wytrzyma i najzwyczajniej w świecie zacznie drzeć ryja.
A darcie ryja jest wciągające. Ooo taaak. Jak jedzenie słonecznika albo popcornu. Bo jak już raz się wydrzesz, to nagle czujesz, że lżej jakoś i człowiek rozluźniony się robi. Jaka to miła odmiana od tego kilkumiesięcznego spięcia całodobowego. Chwilami można się nawet zapomnieć.
Ale uwaga, wszystko do momentu, gdy odbiorca nie zechce się odwdzięczyć. Wtedy to już klops, moi mili państwo. Zaczynają się wyzwiska, wulgaryzmy, niekończące pretensje. Przykro mi, ale właśnie wpadliście w wir machiny, służącej do zagłady małżeństwa. Bo jeśli już trzeba krzyczeć do siebie, to dlatego że ktoś nie słyszy. A jeśli nie słyszy to znaczy, że znacznie już oddalony...

Miałam totalnie wszystkiego dość. Ciągle na niego czekałam, liczyłam, prosiłam. Sama czułam się okropnie. Jak pies na łańcuchu, bez miski z wodą i żarciem. U D U P I O N A. W deszczowy, zimny dzień. Słaba i tak strasznie zależna od kogoś, kto coraz bardziej dom omijał szerokim łukiem.
A im więcej czekałam, tym bardziej czułam się zawiedziona, rosła wtedy we mnie frustracja i złość. Nawarstwiały się, a ja przeistaczałam się w wiedźmę. Nienawidzącą, pełną żalu, smutku i goryczy.
Jezu jak ja siebie wtedy nie lubiłam!
I wówczas, pewnego dnia stwierdziłam, że mam wszystkiego dosyć. Nie będę dłużej prosić i czekać. Nie to nie! Sama sobie poradzę. Bez łachy.
Przeplanowałam dzień tak, aby wykluczyć tatę moich dzieci ze wszystkich obowiązków, a samej dać sobie radę. Nagle okazało się, że można. Poczułam siłę. Wiarę w siebie! Niezależność!
I zmęczenie...
Ale byłam twarda. Przestałam prosić. Przestałam czekać i się zawodzić. Przestałam czuć tę gorycz, gdy ktoś cię po raz kolejny ignoruje. Byłam tylko ja, moje obowiązki i mój wewnętrzny spokój.

Zrobiłam to wszystko absolutnie intuicyjnie...
A potem dowiedziałam się, że na pewnym etapie samorozwoju, naturalnie dochodzi się do momentu, w którym dociera do człowieka, że wszystko zależy od niego. Wtedy uwalniasz się od innych. Nie masz oczekiwań, bo po co? Sama jesteś w stanie sobie poradzić. Momentami jest trudno, to fakt. Ale przynajmniej nikt nie dokłada Ci ciężaru w postaci poczucia żalu lub złości płynących z niespełnienia oczekiwań.
Mało tego, my nie mamy prawa mieć oczekiwań wobec kogokolwiek. Każdy człowiek to wolna jednostka. Nawet mąż. On jak każdy wolny człowiek może pomagać, a nie musi. Nie musi dźwigać uwieszonej na sobie żony, która i tak ciągle ma pretensje.

Ale jak tak żyć, zapytacie. Dlaczego mamy być skazane same na siebie? Ze wszystkim? A oni, to co, święte krowy?
Otóż nie mieć oczekiwań to także dać komuś szansę na inicjatywę, na ruch z własnej woli. Mężczyźni uwielbiają być sprawcami. Nie cierpią wykonywania poleceń. A od wrzeszczących wiedźm, to już wcale.
Nagle okazało się, że mój mąż, od którego przestałam wymagać, sam zaczął się angażować. Powoli, nieufnie, ale jednak. Zaczął mieć zapał, bo nie czuł już ciężaru uczepionej żony. Pozwoliło to nam się zbliżyć i na nowo zaprzyjaźnić. Czasami tylko jeszcze się zapominam... Ale gorzki, znajomy smak zawodu, szybko sprowadza mnie na ziemię...
Spróbujcie kochane. Na początku będziecie czuły się nieswojo, może nawet poczujecie złość, ale jeśli poczujecie w środku tę chęć uwolnienia się, wygracie. 

poniedziałek, 9 kwietnia 2018

Jestem.

Znacie to uczucie, gdy robiliście w swoim życiu coś pasjami, coś co dawało Wam niebywałą satysfakcję, a potem musieliście z tego zrezygnować, żeby po dłuższym czasie stwierdzić, że pragniecie do tego wrócić, po czym za nic w świecie nie możecie zrobić tego pierwszego kroku?
Jeśli znacie, to wiedzcie, że  i ja tak mam i właśnie robię ten pierwszy krok, pokonuję niewidzialną barierę i czuję ogromną satysfakcję. Jessssst! Udało się!

Tak samo miałam z powrotem do treningów po urodzeniu Fryderyka. Nie mogłam. No normalnie nie mogłam przezwyciężyć tego strasznego oporu. A gdy już znalazłam się na utęsknionej sali treningowej, popłakałam się ze szczęścia.
Ćwiczę do dziś i nie wyobrażam sobie tego nie robić.

W tzw. międzyczasie pojawiło się w moim umyśle nawet kilka tematów, ale uschły. Przeminęły...
Dziś więc będzie na luzaku. Opowiem nieco o naszej obecnej rzeczywistości... Na rozgrzewkę.
Zawód wykonywany - ostatnio mnie zapytano.
- Siedzę z synkiem w domu - odpowiedziałam najbardziej pretensjonalnie, jak tylko można.
Dopiero potem stwierdziłam, że da się o wiele bardziej trafnie określić moje położenie zawodowe.
Zatem - towarzyszę mojemu niespełna trzyletniemu synkowi w dorastaniu.

Fryderyk to cudowny przyjaciel i kompan. Delektuję się naszym razem spędzanym czasem. Tym tylko we dwoje. Pielęgnowaniem Go i tuleniem. Naszymi rozmowami i wygłupami, jego dziecięcymi spostrzeżeniami.
Codziennie dziękuję Bogu za każdą wspólną chwilę.
Fryniu jest bardzo inteligentnym, sprytnym i odważnym chłopcem. Ma silny charakter.
Zapewne będzie dyrektorem.
Już jest.
Ale ja pozostaję prezesem... Przynajmniej z założenia.
Fryniu lubi kombinować, upierać się przy swoim i jest bardzo samodzielny. I wesoły.
I kocha Lusię - naszego nowego psa.
Nie lubi za to jeść. Chyba, że kociejatkę (tłum. czekoladkę).

Nacio...
Nacio to chłopiec jak z bajki. Ponadprzeciętnie inteligentny. Uwielbia łamigłówki, zagadki, zgadywanki i zadania matematyczne. Te ostatnie rozpykuje w ramach zabawy popołudniami. Jest świetnym graczem we wszelkie gry: karciane, planszówki, szachy. Jego umysł musi stale pracować, bo inaczej jest przecież taaak nudno. Natan jest niebywale wrażliwy, empatyczny, pomocny i cierpliwy. A do tego prawdziwy z niego dżentelmen. Przynajmniej wobec mamusi. I tego się trzymajmy.

Moi chłopcy bardzo się kochają i nie cierpią. Przytulają i kłócą. Całują sobie zbite kolanka i guzy na głowie, ale także walą po łbach, gdy matka nie widzi. Płaczą i przepraszają...
Czyli wszystko w normie...

A mama...
Ja jestem już zupełnie inną mamą, niż kilka lat temu. Dzięki Fryciowi nabyłam niebywałego doświadczenia. On jest dla mnie prawdziwym nauczycielem. Niemalże sensejem. Mistrzem. Serio.
Jego mała osóbka tak dała mi w ciry... Podniosła poprzeczkę tak wysoko, że nie było szans, aby nie przejść załamki.
Ale dzięki temu miałam możliwość lepiej poznać samą siebie, odkryć swe różne strony, zrozumieć i dokonać ogromnego rozwoju osobistego, który nadal trwa i daje mi ogromny spokój i satysfakcję...

Teraz jest dobrze. Kocham nasz dom, rodzinę, moją rolę. Staram się nią nacieszyć na zapas, bo od września starszy krasnal idzie do szkoły, młodszy do przedszkola, a mama do pracy (o Jezusie!)
Przynajmniej taki jest plan 😊😊😊😊
Choć zawsze można go lekko zmodyfikować, prawda? 😈