czwartek, 27 września 2012

Wyjeżdżamy!

Jedziemy w góry. Jutro rano.
Gil pożegnany. Muszę przyznać, że tym razem poszło dość gładko. Homeo jak zwykle niezawodna.

Ale do gór.
Chciałam tylko podzielić się z Wami, że chyba się wyzwoliłam. Nieco. Z prześladującej manii przygotowań przedwyjazdowych.
Tym razem jest inaczej. Jest 22.39, a ja nie mam spakowanego nic. W głowie plan mam malusi "co mniej więcej zabrać" i tyle.
Zamiast właśnie szaleć, spisywać listy, zamartwiać się o czym jeszcze zapomniałam, czego jeszcze nie spakowałam...
Siedzę na tyłku, maluję paznokcie i piszę posta. I w nosie mam.

Ciekawa jestem tylko, jak to będzie jutro...
No dobra, to może chociaż ciuchy jakieś uszykuję;-P

sobota, 22 września 2012

Ironia losu.

No to matka co miała za dobrze, problemu się pozbyła ...
Ojciec Syna jej przefantastycznego, wirusem malucha poczęstował... Choć matka prosiła, przewidziała, gdakając uprzedzała, że Synciu przez zębisko wyrzynające osłabioną ma organizmu odporność... Ale matka to sobie może. Pogadać.

I takim sposobem Synu stał się...Ehghmmm, powiedzmy, bardziej wymagający.
Bo biedak cierpi z powodu gila okropnego, co wszystko zatyka i poddusza.
Matka musiała, więc z ziarnka grochu w końcu zejść... Aby przypomnieć sobie jak "uroki macierzyństwa" wyglądają. Jak za dawnych czasów nosi maluszka zatem na rękach, zabawia, leki wmuszająco aplikuje,  gile aspiratorem dzielnie wysysa i w ramionach potomka swego ukochanego usypia. Złość, zniecierpliwienie i zmęczenie przy czynnościach tych usilnie skrywając... Dla synka - serduszka maleńkiego, bo cierpi chłopina bezbronny... Zagilony...

środa, 19 września 2012

Gdy matka ma za dobrze.

Nie wiem skąd to się bierze. Może z otoczenia po prostu... Jak wirus złapany jesienią, co samopoczucie dobre podkopuje.

W moim fitness klubie poznałam już co najmniej kilka "świeżych" mam...
Wczoraj podczas jednego z treningów dowiedziałam się, że nowo poznana mama rocznego chłopca wstaje do swojego malca dwa razy w nocy "na pierś". Musi wówczas całkowicie się obudzić, bo synek śpi w swoim łóżeczku. Rano chodzi na siódmą do pracy, a małego prowadza do żłobka. A do tego wszystkiego chłopczyk jest małym łobuzem, ale Mama cieszy się nawet z tego, bo woli mieć normalne, żywiołowe  dziecko, niż apatyczną truśkę...

Zrobiło mi się głupio. Poczułam się trochę jak księżniczka na ziarnku grochu.
Poczułam wyrzuty sumienia, że mam za dobrze..
Poczułam, że nie powinnam mieć tak dobrze, bo przez to jestem mniej wartościową matką.
Nie sądzę, aby Ta Mama chciała, abym się tak poczuła. To raczej mój własny problem. Gdzieś w środku.
Nie opowiedziałam, jak to jest u nas. Było mi przed nią wstyd.
Wstyd, że nie chodzę do pracy na siódmą. Że w ogóle nie chodzę do pracy.
Wstyd, że budzę się na nocne karmienie tylko raz, rozrabiam uszykowane mleko z wodą z termosu, wręczam małemu butlę i po trzech minutach śpimy dalej.
Wstyd, że śpimy razem, ponieważ mi tak wygodnie i uwielbiam bliskość mojego synka, więc odkąd się urodził sprawiam sobie te przyjemność każdej nocy.
W końcu wstyd, że mój chłopczyk na tle innych dzieci, które widuję, jest raczej z tych grzecznych. Może nie truśka, ale gdy mu nic nie dolega, spokojnie można się z nim dogadać w każdym niemal temacie.I wcale nie jest apatyczny...

Tych powodów do wstydu jest na co dzień dużo więcej. Coraz więcej jest sytuacji, gdy czuję, że nie powinnam mieć tak dobrze.

Bo może nie powinnam chodzić w piżamie czasami nawet do jedenastej. Nie powinnam rano włączać mojemu Szuszkowi bajek, żeby jeszcze godzinkę zmrużyć oko. Nie powinnam korzystać z tego, że mój mąż chętnie zostaje z Synkiem, abym mogła polecieć na "swoje zakupki", albo na saunę, czasem na masaż, gdy mi kręgosłup pęka. Może nie powinnam wyjeżdżać z domu na weekendowe spotkanie ze wspaniałymi koleżankami, aby się zresetować. Może nie powinnam też chodzić do fryzjera, malować się, aby ten czas w pełni poświęcić dziecku, jak na matkę przystało, zamiast się pindżyć...Może nie powinnam kupować sobie nowych butów, czy ciuchów, skoro to nie ja zarabiam...

I mogłabym tak wymieniać w nieskończoność.
A najbardziej to cholerne  uczucie wyrzutów sumienia, że mam za dobrze, potęguje obawa, że takie szczęście nie może trwać. Nie ma prawa trwać dłużej, niż chwilę. I już na samą myśl, że za chwile będę musiała za to wszystko słono zapłacić... Odechciewa mi się tych wygód. Bo boję się, że cena może być nie do udźwignięcia...
Czasami pocieszam się tylko, że mogłabym się jeszcze urodzić królową Anglii, albo Madonną na przykład...
wtedy to dopiero jest się czego bać ;-P
A ostatnio przypomniało mi się mądre zdanie, że gdy matka jest szczęśliwa, to i dziecko tym bardziej...

poniedziałek, 17 września 2012

Dziecko wojny i okopów

Syn mój jest posiadaczem ośmiu zębów. Cztery na dole. Cztery na górze. Przednie.
Syn mój bardzo szybko przestał jeść papki. Nie cierpi wszystkiego, co nie posiada konsystencji stałej. Przepraszam, ostatnio posmakowała mu ogórkowa, więc zrobił wyjątek. Bo kwasiory kocha wszelakie. Po mamie ;-)
Syn mój je samodzielnie od dawna wszystko rękoma. Czasami pokusi się o widelec, ale średnio mu się trafia... Woli więc bez.

Mamy w kuchni powieszony przy grzejniku lniany wór, w którym zbieram sobie czerstwe pieczywo do suszenia. Żeby nie wyrzucać. Bo tak jestem nauczona z domu.

Syn mój odkąd odkrył  tegoż wora zawartość, stał się niemal samowystarczalny...
Wiem, że to, co za chwilę napiszę niejednych zaskoczy. Innych zażenuje. Jeszcze inni stwierdzą, że jestem co najmniej dziwna. A może nawet znęcam się nad swym dzieckiem.
Trudno. Udokumentować muszę i już.

Otóż od kilku dni Syn mój, gdy jest głodny nie płacze, ani nie marudzi nawet, ale idzie do białego wora. Włada do niego swoją małą rączkę po pachę i wyławia sobie...
Suchara.
Którego sobie następnie obgryza skutecznie w ukryciu. I za nic w świecie oddać nie chce. Ani niczym przekupić się na wymiankę nie daje. Nie działa nic.
I kiedy tak zdarza mi się zastać mojego Syncia ze swym sucharem, jak takie dziecko wojny i okopów, to myślę sobie:
"Synciu.  Jestem w stanie zaakceptować Twoje obrzydzenie do papek. Twoje uwielbienie samodzielność i jedzenia rękoma. Nawet te chrupki psie, które zdarza Ci się posmakować w ukryciu, jakoś przeżyję.
Ale umiłowanie na suchara ponad wszystkie zdrowe i przemyślane smakołyki, które Ci oferuję?!  Tego nie pojmę nigdy.
No bo jaka frajda w jedzeniu suchara dziąsłami?!".

wtorek, 11 września 2012

"Mamooo !"

Pamiętam, jak jeszcze nie tak dawno, żaliłam się,  że mój syn - bobas nie okazuje mi żadnej czułości.
Czas temat nieco zaktualizować... ;-)

Ale od początku.
Kiedy byłam w ciąży... Ba, nawet jeszcze wcześniej, wyobrażałam sobie, że bobaski są strasznie przytulaśne.
Takie przyklejki, które tylko przytulenia, mleka i suchej pieluchy potrzebują. Wyobrażenie - jak to często bywa - rozminęło się z rzeczywistością niemal całkowicie...
Owszem noworodek potrzebuje tulenia, kołysania, mleka i pieluchy, ale tuli się raczej...Ehghmmm -  biernie... Po prostu - to jego trzeba tulić. Dziecię w zamian leży bezwładnie w ramionach, niczym kluska śląska. Owszem poniekąd daje to wrażenie okazania czułości rodzicowi. Poniekąd...

Potem, gdy kluska zaczyna brykać, i to coraz bardziej intensywnie, już nawet nawet na "poniekąd" liczyć nie można.
Ja momentami miałam z tym normalnie problem. Wydawało mi się, że to moja wina... Pojawiały się nawet myśli, że Synu mnie nie lubi, bo nie dość jestem dla niego dobra. Że focha na matkę swą ma - myślałam.
Dzięki "Wam" dowiedziałam się, że dzieci tak mają i że trzeba poczekać.
Uspokojona czekałam cierpliwie.

Aż tu nagle zaczęło się. Bardzo powoli i nieśmiało. Najpierw do matczynego brzucha poranne przytulanki, potem "Aja" po buzi w zadość uczynieniu wyłudzone. Z czasem także włosów matczynych mizianie...A niedawno maluch mój nawet mnie docenił.
Tak! DO-CE-NIŁ;-)
Mianowicie podczas zabawy na podłodze, tak Mu się spodobało, co matka z zabawką wyprawiała, że położył Synu mój małą swą rąsię na matczynym udzie, nacisnął lekko kilka razy i z uwielbieniem na twarzy (tak! ten wyraz na dziecięcej buziuni to właśnie uwielbienie było, nic innego!) wyartykułował miękko - "Aaaaa", co w wolnym tłumaczeniu oznaczało - "Aja" czyli "cacy", czyli że fajna jestem w jego mniemaniu;-P
Co mnie totalnie rozbroiło.

Teraz to już normalka. Tak jak witanie mnie z otwartymi ramionami i przytulankami, gdy do domu, do syncia wracam.

Jednak obecnie zacieszam regularnie i zachwycam się niezmiennie, gdy Synu określenie/zwrot "Mamooo" zajarzył, którym to nawołuje mnie regularnie. "Mamooo" - nie - "Mama".
"Mamooo" w Jego wydaniu brzmi jak nic innego na świecie i jest czystą poezją dla mych matczynych uszu. Bo:
Raz - wie Synu kto jest matką jego.
Dwa - zwraca się w 'wołaczu', czyli całkowicie osobowo, czyli że osobą dla niego jestem!
Trzy - głosik jego, brzmienie i to lekkie zabarwienie tonu nakazem, pretensją, sprawiają, że jaram się strasznie (choć określenia tego nie cierpię, tzn - jarać się) i z dumą, że syn mój taki charakter władczy posiada, odpowiadam: "Słucham Cię Synu." ;-D


piątek, 7 września 2012

Będę telefonistą. Ewentualnie klucznikiem.

Ojciec mojego potomka jest człowiekiem permanentnie pracującym. W myśl nowoczesnego nurtu pracowniczego, pracuje nawet w pracy nie będąc. Praca podczas prowadzenia auta to już standard. Zdarza się jednak, że pracuje także jedząc z nami obiad w knajpce, pracuje wybierając obuwie w sklepie, a czasem nawet w toalecie praca go nie ominie.

Jak to? Ano tak to, że telefon komórkowy przy sobie zawsze nosząc, na pracę w najmniej odpowiednim momencie sam się biedak skazuje. Tak. Mój małżonek jest telefonistą. Niemalże. Co doprowadza mnie do szewskiej pasji, aczkolwiek staram się usilnie nad szałem owym swoim zapanować. I przywyknąć. Bo przecież jedynemu żywicielowi rodziny, to akurat PRACĘ (nawet w wersji wszechogarniającej) wybaczyć trzeba...

Syn mój zamiłowanie do telefonów wyssał z mlekiem....Ehghmm, ojca. Można by rzec, jakby to dziwnie nie zabrzmiało. Odkąd nauczył się chwytać, żadnego telefonu nie przepuści. W wieku kilku miesięcy, bodaj ośmiu, całkowicie sam wykonał swój pierwsze połączenie. Zadzwonił do babci. W swojej karierze także rozbroił kilka egzemplarzy. Diagnoza w serwisie, gdzie ojciec oddał ostatnio swoje uszkodzone gadżeciarskie cudeńko brzmiała - "zalanie układu cieczą". Jak? Na to pytanie odpowiedź zna tylko nasz mały dzwonnik. Podejrzewamy, że ów płyn to dziecięca ślina zwyczajnie.

Jednak ostatnio preferencje Syna uległy przekierunkowaniu.
Klucze! Tak, klucze to ostatnio namber łan. Najlepiej te od samochodu, jednak jeśli ojciec stawia silny opór, to i od mieszkania oblecą. Matki klucze oczywiście. Nie wyobrażacie sobie jak poszukiwanie kluczy przed samym wyjściem z domu fantastycznie trenuje ludzką cierpliwość.
Tak wiem. Sama jestem sobie winna, bo kto daje dziecku klucze do zabawy?!
Ja.
Daję bo nie mam odwagi hamować tej jakże silnej, dziecięcej pasji...
Daję, bo w tym akurat przypadku za mniejsze zło uważam to "wymuszenie", niż dziecięce łzy.

No i chyba w ramach wdzięczności za to, dzisiaj mój Bobo totalnie matkę swą rozbroił...
Usiadł na swoim dużym aucie, z kluczyma w dłoni.
Zaciekawiło mnie co tez ten mój kombinator tym razem wykombinuje.
Otóż  Szuszu mój włożył koniec klucza w jedną z dziurek przy kierownicy i wydał z siebie doskonale dobrany do wykonywanej czynności dźwięk : "Bżżżżżżżżżżżżży", opluwając się przy tym ciut nieelegancko.

Matka - karpia rozdziawiła.

Szuszek klucz wyjął. Wstał. Wziął ze stolika matczyny telefon i przyłożywszy go do ucha, wrócił do autka. Wsiadł. Kluczem wcelował. "Bżżżżżżżżżyy". I rozpoczął telefoniczną konwersację telefoniczną, w mało znanym komukolwiek języku.

Matce pończochy opadły...
A po głowie, bijąc się z dumą, krążyła tylko jedna myśl,:  "Męża pracoholika przeżyję. Ale syna?!
ŁAJJJJJJ?!


środa, 5 września 2012

Nieogar...

Nieogar  {rzecz.}- tłum. : coś nie do opanowania; zjawisko, które trudno ogarnąć; ciąg zdarzeń, tworzących sytuację, nad którą trudno zapanować.

Nieogar dopada mnie regularnie co jakiś czas. Najczęściej w początkowej środkowej lub schyłkowej fazie cyklu miesiączkowego. Czyli w czasie przed okresem, w jego trakcie lub podczas jajeczkowania. Jak zdążyłam zaobserwować skoki tudzież spadki hormonalne  bardzo nieogarowi służą.

Nieogar rozpoczyna się o poranku. Z reguły od wejścia do kuchni w celu zaparzenia porannej kawy. Niestety wówczas pierwsze, co przykuwa zaspany wzrok matki to leniwie spoczywające naczynia z dnia poprzedniego, skrupulatnie umieszczone przez małżonka wokół zlewozmywaka. Wokół, bo "w" było już kilka... Fuck!
Czyli dzień rozpoczynamy od zmywanka. Dziecię przydreptuje, gdy tylko usłyszy odkręcenie wody w kranie. Uczepia się maminej nogi i jęczeć poczyna. Woda w czajniku wrze. Kawy w kubku brak. Czajnik się wyłącza. Woda z kranu się leje. Dziecię wyje już, bo matka na ręce nie bierze. Matka sięga po kubek. Kawę. Nasypuje. Rozsypuje. Zalewa. Sięga do lodówki po mleko. Brak. Fuck! Głęboki oddech.

Jest jakaś resztka starego już trochę, ale zawsze. Bierze dziecię na ręce. Zakręca kran. Gary poczekają. Muszą. Bierze kawę w drugą rękę i szurając kapciami podąża do sypialni. Chlast - kawa się rozlewa po drodze, bo dziesięcio kilowy zasmarkany balas (;-*) znacznie utrudnia koordynację ruchów. Wrzątek zalewa palce. Fuck! Podłogę. Matka poparzoną ręką odstawia kawę. I dziecko. Leci po ścierę. Dziecię w ryk. Matka wyciera. I kipi. Wstaje. Bierze głęboki oddech. Spokojnie - powtarza  niemal jak mantrę.

To tylko kolejny nieogar. Przecież wiesz, że będzie towarzyszył Ci przez cały dzisiejszy dzień.

Dziecię będzie jęczało. Nic nie pozwoli Ci zrobić. Przeczekasz w piżamie i z nieumytymi zębami do jego drzemki. Oczywiście akurat dzisiaj wcale nie będzie chciał zasnąć. Gdy w końcu się uda,  zaczniesz wszystko ogarniać. Najpierw siebie. Potem o jedenastej zrobisz sobie śniadanie i gdy będziesz chciała wziąć pierwszy kęs, zadzwoni Pan Z Ulotkami, bo ulotki roznosi. Dziecię wstanie od ręki i będzie wyło, bo przecież każdy przy zdrowych zmysłach wie, że "Dzieci się NIE BUDZI !!!".  ...mać!

Pobiegniesz do Syna, pocieszając się, że chociaż zdążyłaś umyć zęby. Syn wcale nie da się poprzytulać. Nie będzie też chciał zmienić pieluchy, ani się ubrać...Ani zejść z rąk...

Mąż zadzwoni, że akurat dzisiaj będzie później...
Rozleje się olej. Na kafle w kuchni...
Okaże się, że akurat zabrakło bułki tartej...
A pies zsika się na łóżko...

Ale przecież już to znasz. To nie pierwszy nieogar w Twoim życiu. I nie ostatni, więc...
Głowa do góry! ;-)



niedziela, 2 września 2012

Mój dom...

Mój dom.
Moje poranki z moim synkiem. Nasze przytulanki w łóżku i jego włoski pachnące pościelą. Snem.
Nasze poranki.
Moje okno odsłaniane, kryjące pogodę na cały dzień.
Moje świeże powietrze.
Moja kawka, taka jaką lubię. Taka akurat. W moim kubku. Z moim synkiem.
Mój kosz na pranie w mojej łazience. Moja pralka. Moje pranie wkładane do pralki z moim synkiem.
Mój dom.
Moja szafa z ubraniami. Moje zdjęcia na ścianach. Mój wygodny fotel. Mój komputer z moim blogiem.
Mój dom.
Mój balkon. Moje zioła, podlewane rano z moim synkiem. Moje pszczoły na lawendzie.
Mój dom.
Moje garnki, moje stare meble kuchenne, mój obiadek dla mojego Synka.
Mój dom.
Mój mąż otwierający drzwi do naszego domu. Radość naszego synka i uśmiech szczerzący białe zębale.
Mój dom.
Moja łazienka. Moja wanna. Mój synek wykąpany, senny i bardzo przytulający, czasem wyjący...
Mój dom.
Moje łóżko pachnące moją pościelą - moim synkiem i moim mężem.
Mój dom.

Mój dom - moje schronienie to moja rodzina.

Właśnie mam za sobą dwa dni poza DOMEM i bez DOMU.
Dzięki temu widzę ostrzej ;-)