piątek, 28 listopada 2014

Trochę jej nie wyszło.

"Samochwała w kacie stała.
I tak wciąż opowiadała...".

Jak to z nami właściwie jest?
Dlaczego nie lubimy ludzi pewnych siebie, którzy nie mają oporów, aby mówić o swoich osiągnięciach i cechach, z których są dumni.
Dlaczego wolimy tych skromnych i niewychylających się?
Czy mamy prawo się chwalić?
Kiedy będzie to tylko dzielenie się swoim szczęściem, a kiedy zacznie być przechwalaniem się?

Moja mama znakomicie gotuje. Z zapałem ogląda programy kulinarne, regularnie przegląda takież blogi i studiuje przepisy. Tę pasję czuć w jej potrawach. Nie ma potrawy, która wyszedłszy spod jej łyżki, byłaby niesmaczna. A do tego jest mistrzynią gotowania "z niczego". Prawdziwa czarodziejka.
Natomiast słynie także z tego, że ZAWSZE gdy stawia potrawę na stole, uprzedza biesiadników, którym z reszta od samego patrzenia cieknie ślinka, że "kurcze trochę jej nie wyszło, bo...coś tam coś tam". ZAWSZE.
A my powtarzamy z przekąsem, że tak, tak, przecież wiemy i zawsze potem zajadamy się z takim smakiem, że aż boję się pomyśleć, co by było, gdyby wszystko jej wychodziło.

Ostatnio wiele się mówi o tym, że jesteśmy zakompleksieni, że brak nam poczucia własnej wartości i wiary we własne siły. Trendi stało się: "głowa do góry, cyc do przodu". Trzeba być pewnym siebie i nie bać się głośno o tym mówić.
Tylko po co?
Czemu ma służyć publiczne opowiadanie o swoich umiejętnościach, zaletach, osiągnięciach?
Czy po prostu mówi się to po to, aby wszystkim pokazać? Aby wiedzieli jaka jestem super? Aby mnie dostrzegli? Abym była widoczna?

Dobrych kilka lat temu, jeszcze będąc na studiach, dorabiałam sobie robieniem paznokci. Tipsiarą byłam i tyle. Zajęcie to stanowiło natomiast świetną okazję do poznania wielu, różnych kobiet. Wierzcie mi, że dwie godziny oko w oko, sam na sam, z częstotliwością średnio co trzy tygodnie, potrafią przełamać wszelkie bariery. Czasami byłam pocieszycielką, czasami doradcą, najczęściej konfesjonałem...
Miałam wówczas pewną klientkę. Młoda, śliczna, świetny gust. ZAWSZE cudownie ubrana. Nigdy nie traktowała mnie z góry, zawsze miła, serdeczna. Zawsze zostawiała spory napiwek. Dopiero po dłuższym czasie i to od osób trzecich dowiedziałam się, jak bardzo majętną jest osobą. Ona sama ani nie była jakaś super pewna siebie, ani zakompleksiona. Była normalna. Fajna.

Pamiętam za to, jak jeszcze przed ślubem z moim mężem, po wielkich trudach, kupiliśmy mieszkanie. Kredyt na czterdzieści lat, bo tylko taki bank chciał nam udzielić. Mieszkanie czterdzieści cztery metry, z kuchnią w kolorze sino-koperkowego różu i staromodnym parkietem, który do dziś czasami przewija się na naszych zdjęciach. Byliśmy strasznie szczęśliwi.
Mój mąż zadzwonił wtedy do swojego przyjaciela - człowieka, który nawiasem mówiąc na drugie mógłby mieć Cyfra, aby podzielić się z nim naszym szczęściem... A przyjaciel na to, że no fajnie i że on już ma na oku swoje kolejne mieszkanie, a w zasadzie  prawie stumetrowy apartament z gigantycznym tarasem i jego żonie się podoba, więc chyba jednak go kupią...

Mamy prawo dzielić się swoim szczęściem z najbliższymi. Mamy prawo cieszyć się w głos, gdy wyjdzie Ci ciasto, lub z radością nalewać siostrze ogórkowej, gdy akurat wyszła Ci pyszna, jak nigdy. Mamy prawo chwalić się przyjaciółce nowo zakupioną, wymarzoną sukienką. Mamy prawo dobrze czuć się na golasa przed lustrem. Mamy prawo z wewnętrzną dumą i wiarą we własne siły prezentować swoją fachowość w pracy i z nieskrywaną radością dziękować za docenienie. Mamy prawo zgodzić się z czyimś komplementem i zwyczajnie podziękować, zamiast zaprzeczać. Mamy prawo czuć własną wartość...

Tylko uważajmy, aby dobrze rozpoznać te cienką granicę, która dzieli nas od zwyczajnego, niesmacznego przechwalania. Od nieeleganckiej arogancji. Uważajmy, aby nasza duma nie była powodem czyjejś przykrości. Bo przecież każde nawet dziecko wie, że nie ładnie, gdy syty chwali się głodnemu, a właściciel willi bezdomnemu...
Najpiękniejsi są ci, którzy nie potrzebują oklasków, aby czuć się ze sobą dobrze.

poniedziałek, 24 listopada 2014

Puchatek bez spodni.

Pierwszy raz płakałam podczas wigilijnego wieczoru, gdy miałam może siedem lat i dostałam pod choinkę moja pierwszą lalkę barbi. Jeśli chodzi o ścisłość, to miała na imię Diana i była nieco tańszą wersją, ale i tak byłam absolutnie zachwycona. Miała kręcone, brązowe włosy, mieniącą się sukienkę i  zginające się nogi. Pachniała tak, że nie zapomnę tego do końca życia. Pachniała Pewexem. Dla mnie był to pierwszy, zapamiętany zapach luksusu.
W ogóle natomiast nie zwracałam uwagi na to, że ma długie do nieba nogi, talię osy i spory biust. To była po prostu ładna lalka.

Coraz częściej ostatnio słyszy się o lalkach, w pełni oddających fizjonomię przeciętnej kobiety. Lalki z cellulitem, pryszczami, okrągłymi biodrami. Rzekomo po to, aby nie wypaczać dziewczynkom obrazu "normalnej kobiety" i aby nie budzić w nich kompleksów.

Kiedy przed balem helołinowym zapytałam Was na f.b. o podpowiedź, gdzie można kupić fajne, pomysłowe przebranie, padło hasło - piżamka w kościotrupka z Pepco. Wówczas jedna z mam napisała, że pani przedszkolanka w ich przedszkolu zastrzegła, aby nie kupować takich przebrań, bo to takie brzydkie, te kościotrupki.
Kupiłam. Z lekkim, wewnętrznym oporem. Syn był za to absolutnie zachwycony i z nieskrywaną dumą poszedł na bal.
Ale jak położyć w czymś takim dziecko spać? Taki mały kościotrupek będzie leżał? No jak to?
Ano tak to, że kościotrupek stał się ulubioną piżamką Nacia i matka wyluzowała.
Bo tak samo on nie widzi w niej nic brzydkiego, jak siedmioletnia ja nie widziałam nic wulgarnego, czy złego w mojej wymarzonej lalce.

I tak się zastanawiam, czy to czasem nie jest tak, że to my - dorośli, mierząc według własnej miary,  doszukujemy się zła tam, gdzie go nie ma. Dorośli, którzy zauważają, że miś Puchatek chodzi bez spodni, Smerfetka jest jedyną dziewczynką wśród tylu chłopców, a Paweł i Gaweł w jednym stali domku... Co gorsza Paweł na górze, a Gaweł na dole... ;-P

czwartek, 20 listopada 2014

Haniebna myśl.

Dzisiaj obwieszczę publicznie prawdę, skrywaną głęboko przez większość kobiet.
Prawdę wstydliwą.
Być może potępianą.
A jednak prawdę.
Prawdę, która u większości z nas była powodem wewnętrznego żalu, wyrzutów sumienia i psychicznej chłosty.
Wyjawię ją, bo może wówczas będzie nam raźniej.
Przełknąć tę łyżkę dziegciu z macierzyńskiej beczki miodu...

Otóż.
Smak macierzyństwa poznajemy wraz z pierwszym porannym pawiem w krzakach, w drodze do pracy.
Wraz z pierwszą ciążową migreną, kiedy wolno sobie pomóc wyłącznie apapem, a to przecież szajs jakiś jest, a nie porządna tabletka od bólu
Poznajemy go przed lustrem, wraz z pierwszą refleksją typu:  staję się macierzyńską foką, z wielkim bufetem, brodawkami wielkości talerzyków do ciasta i totalnym zanikiem talii.
Każda z Was mogłaby wymienić co najmniej sto podobnych sytuacji, kiedy poczuła, jak to jest, gdy już się nie jest tylko sobą.
I co? Jak smakowało?
M-m-m! Cudnie! Prawda?

No własnie. Prawda.
A prawda jest taka, że w takich momentach wcale cudnie nam nie jest.
Ba! Okropnie jest!
A chwilami to nawet obrzydliwie!
I  wtedy znika pierwotna euforia pod tytułem: "Hura! Będziemy mieli dzidziusia."
Szlag Cię trafia, że już kolejny tydzień czujesz się cała chora.
Szlag Cię trafia, bo patrzysz w lustro i...i...
Obiecujesz sobie, że już długo w nie nie spojrzysz, bo wyglądasz jak jakiś żeński wypłoch.


A miało być tak pięknie.
Ty  szczupluteńka jak TA z reklamy, z brzuszeczkiem jak piłeczka i taaaka promienna.
Promienna kurna!
Słyszysz?
Promienna!
Do tego bobasek różowiutki.Te kuci - stópeczki i mizi-włoseczki i ustka takie, że tylko cmok, cmok.
A tu co?
G...no!
Płacz i zgrzytanie zębów.
Krew, pot i łzy.


Aż w końcu dopada Cię najgorsze.
Ta upiorna myśl. Myśl tak wstydliwa, że sama jesteś na siebie wściekła, jak mogła Ci się pomyśleć.
Wypowiem ją zatem szeptem.
Uwaga.
Czytamy po cichu i zapominamy.
"Po co mi to było?!"
Zapomnieliśmy?
Oczywiście.

Po myśli, którą już wszyscy zapomnieliśmy, przychodzi jeszcze gorsze.
WYRZUT SUMIENIA.
Bo przecież - boże !- ja mogłaś tak pomyśleć?! Nawet przez sekundę? Jaką okropną będziesz matką, skoro zaledwie kilka tygodni rzygania, obolałych cycków i innych przyjemności posunęło Cię do tak okrutnej myśli?!
Macocha mi mówcie! Jestem macochą! Nie zasługuję na miano matki!

Ale najgorsze przychodzi potem.
Kiedy leżysz z rozłożonymi nogami na fotelu ginekologicznym, na monitorku lekarz pokazuje Ci główkę...nóżki...rączki...
SERDUSZKO...
Już są!
Doktor włącza dźwięk.
Słyszysz je.
Maleńkie, szybkie puk - puk - puk - puk.
Pierwszy raz słyszysz bicie serca swojego dziecka, które rzeczywiście tam w srodku jest.
Dzieciątko.
Maleńkie.
Choć czułaś się jak bohaterka "Prometeusza" - jednego z filmów since fiction, która ma GO w sobie.
Tak! Czułaś się jakbyś była nosicielką obcego, który Tobą steruje i z pewnością doprowadzi w końcu do zakończenia Twoich katuszy - WYJDZIE NA ZEWNĄTRZ! I będziesz wtedy cierpieć! Jeszcze bardziej!

A to było jedynie małe maleństwo.
Krew z Twojej krwi...
Maluśki człowieczek z tycimi uszkami...
Kuci kuci ku.

Jak mogłaś!
Wyrodna!
Już nigdy tak nie będziesz, prawda?
Brzydko myśleć.

Otóż nie będziesz.
Bo własnie zaczynasz czwarty miesiąc ciąży...
Wszystko ustało, a jeśli nie, to...
MASZ OKROPNEGO PECHA.

Tak czy inaczej, za moment urośnie Ci piękny brzuszek do głaskania...
Poczujesz pierwsze ruchy swego najpiękniejszego na świecie dziecka...
I już nigdy nie pojawi, się w Twojej głowie ta haniebna myśl.
No, przynajmniej do czterdziestej, nieprzespanej nocy, gdy to o piątej rano ockniesz się z drętwą głową na łóżeczku, cycem poza bluzką i śliną zaschniętą w kąciku ust...

Ale to już inna historia ;-P




wtorek, 18 listopada 2014

Rączki całuję.

Są takie sytuacje w życiu człowieka, kiedy żadne słowo nie jest w stanie wyrazić tego, co czujemy.
Są takie sytuacje, kiedy żaden inny gest, żadna rzecz, ani kwota pieniędzy nie jest w stanie oddać naszej wdzięczności.
Wiecie, co mam na myśli?
Co wówczas można zrobić?
Jak się zachować?

Nie znam bardziej bezinteresownej, oddanej i serdecznej osoby, niż mój dziadek. To, ile przez całe swoje życie dał mnie, moim siostrom i innym bliskim z naszej rodziny, wie tylko każdy z nas z osobna, on i Pan Bóg.

Pamiętam taką sytuację, kiedy siedzieliśmy z moim dziadkiem obok siebie przy stole. Dziadziuś powiadając mi jedną ze swoich historii z dzieciństwa, wzruszył mnie tak bardzo, że ze łzami w oczach,  zwyczajnie chwyciłam jego dobrą dłoń i ucałowałam. Strasznie się zmieszał i zawstydził, po czym sam i mnie ucałował...

Od jakiegoś czasu staramy się z moją mamą i siostrami bywać u naszego dziadka chociaż raz w tygodniu, aby troszkę, po babsku o niego zadbać. Ostatni raz byliśmy u niego w minioną niedzielę. Po zjedzonym obiedzie mój dziadziuś ujął w dłoń rękę mojej mamy, ucałował ją i zwyczajnie powiedział "dziękuję". Niby zwyczajnie, a jak bardzo inaczej...

Kiedyś, tuż przed Bożym Narodzeniem szliśmy z moim teraźniejszym mężem jedną z poznańskich, ruchliwych ulic. Przy kamienicy na małym stołeczku siedziała ubrana w kożuch babcinka. Przed nią na gazecie leżały zrobione na drutach kapcie, skarpety, czapki. Babcinka z rozwianym siwym włosem i czerwonymi od mrozu polikami. Ściemniało się. Śnieg sypał wielkimi płatami, a babcinka siedziała na mrozie i sinymi z zimna dłońmi, powykręcanymi od artretyzmu palcami robiła na drutach kolejne małe dzieła na sprzedaż.
Przeszłam obok, nie mogąc uwierzyć w to, co widzę. W sekundę łza napłynęła mi jednak do oka. Cofnęłam się. Zamieniłam z babcinką parę słów, z których wywnioskowałam, skąd ona tutaj na ulicy w grudniu...
Bez dłuższego namysłu chwyciłam jej starą, pomarszczoną dłoń, wsunęłam w nią dwadzieścia złotych i ucałowałam.
Babcinka zawstydzona, rozpogodziła się natychmiast i bardzo nalegała, abym koniecznie wybrała sobie jakieś ciepłe skarpety. Nie mogłam...
Odeszłam, życząc jej wszystkiego, co najlepsze.
Nigdy jej nie zapomnę.

Z moją przyjaciółką, to w zasadzie całujemy się po rękach regularnie.
Mieszkamy w różnych miastach, spotykamy się raz na miesiąc lub dwa. Kiedy w końcu możemy usiąść obok siebie w kawiarni, opowiadamy sobie wszystko to, co opowiada się tylko przyjaciółce. Różne wydarzenia ze swojego życia, wzruszenia, zranienia. Często wysłuchujemy siebie ze łzami w oczach. Czasem ryczymy i cmokamy się po dłoniach. Potem się przytulamy, pocieszamy...
Podejrzewam, że dla kogoś, kto patrzy z boku, wygląda to komicznie. Dla niektórych - dziwnie. Dla jeszcze innych - niesmacznie.
Rzeczywiście trochę to dziwne w naszej kulturze, całować kogoś po rękach, prawda?
Wirusów tyle.
I bakterii...
Ale czy istnieje inny gest, który w takim samy stopniu, szczerze oddaje ludzkie oddanie, zaufanie, wdzięczność i miłość?

czwartek, 13 listopada 2014

Marsjanie o ciąży.

"Ciąża to nie choroba".
Jestem ciekawa co za frędzel jest autorem tego powszechnie znanego twierdzenia.
To, że mężczyzna - nie podlega żadnej dyskusji. Przecież oni są z Marsa.
Co wy kurna piep....eni marsjanie wiecie o ciąży?!
No co?
Co!
G....no wiecie! I nigdy wiedzieć więcej wiedzieć nie będziecie.

Kiedy w pierwszej ciąży śmiałam po kilku tygodniach mordęgi, w końcu przynieść szefowi zwolnienie, był porządnie zawiedziony.
Ciąża to przecież nie choroba...

Skoro więc tak, to ciekawe jak drodzy marsjanie wykonywaliby swoje obowiązki zawodowe będąc w takim słodkim stanie.
Ja, gdybym musiała teraz pracować na etacie, strzeliłabym sobie w łeb.

Ciąża w moim przypadku, to przede wszystkim totalny spadek energii.
Taki spadek,  że od kilku dobrych tygodni funkcjonuję na poziomie lołłłł.
Codziennie rano wskrzeszam swoje ciężarne ciało, aby powstało, wyszykowało syna i siebie, choćby na poziomie podstawowym, do wyjścia z domu.
Dom?
Tonie w nieogarnięciu.
Ja tonę w bałaganie i gdyby nie bliscy, z pewnością bym już dawno utonęła.
Są za to trzy podstawowe tematy, o które dbam bezwzględnie, choćbym miała na ryj i na czworaka, z nosem jako podporą, to zrobione być musi.  OBIAD, SEDES i PACZKI DLA KLIENTÓW.
Obiad być musi, bo bez strawy, nie ma mowy o myciu sedesu i szykowaniu paczek.
Sedes być musi, bo gdzie, jak gdzie, ale tam brudu nie zniosę.
Paczki, no cóż z wiadomych powodów.
Jak paczki, to poczta.
I ja wiem - ciąża to nie choroba.
To dlaczego, gdy stoję od dwudziestu minut w kolejce i zapowiada się kolejne dwadzieścia, a mnie właśnie napada wilczy apetyt, głód na śmierć i życie, a pani szanowna z jednego z dwóch czynnych okienek wystawia tabliczkę z napisem "okienko nieczynne", to mam ochotę ją zamordować?
Gołymi rękami.
No dlaczego?

Tak więc, po wykonaniu trzech zadań podstawowych, ciężarne ciało przechodzi w stan lołłłłłłłłłłłł, a w zasadzie niżej.

Ostatnio zabrałam się za odkurzanie. Czterdzieści cztery metry kwadratowe. Po odkurzeniu połowy, po raz pierwszy w życiu byłam wściekła, że nie mieszkamy w kawalerce.
A higiena?
Kąpiel.
Daję radę.
Ale golenie? Po łydkach mam dość.
A gdzie jeszcze uda?Pachy?
Cóż, przyjdzie kiedyś na nie czas...

Nie cierpię tego, bo z natury jestem osobą nader aktywną, z głową pełną pomysłów do wykonania.
A tu d....pa.
Blada w dodatku.
Pomysły mogę sobie wsadzić.

Brak energii, to jednak jeszcze nie jest objaw choroby, prawda?

A rzyganie?
No jest już objaw, czy nie?
Doskonale wypełnia się swoje obowiązki, odwiedzając regularnie toaletę, w celu oddania śniadania, prawda? Po co komu w ogóle śniadanie?
Trzeba było nie jeść.

Sikać też nie trzeba.
Powiedzcie to mojemu pęcherzowi.
Hmmm, może właśnie przez zwiększoną ilość odwiedzin w toalecie, sedes zyskał tak ważne miejsce w moim życiu?
I żeby było wiadomo - drodzy panowie dromaderzy.
Częstomocz oznacza cztery odwiedziny w toalecie.
W ciągu godziny!

Kobiety w ciąży mają także wzdęcia...
Takie wzdęcia...
Że zaoszczędzę Wam opisu.

Ale ciąża to nie choroba!

To ja zapraszam szanownego frędzla, żeby się ze mną zamienił.
Aaa, no i uprzedzam, że to dopiero pierwszy trymestr.


niedziela, 9 listopada 2014

Armagedon.

Zmiotło mnie ostatnio z powierzchni ziemi.
Trąba powietrzna wessała mnie, przeżuła i wypluła z impetem.
Aż w końcu dotarłam do dzisiejszego wieczoru, kiedy to z chustką na kolanach, kocem na grzbiecie i wytartym naskórkiem pod nosem, mam na tyle energii, żeby napisać słów kilka, choć i tak z duszą na ramieniu.
Dusza na ramieniu siedzi, bo słodyczy moja trzyletnia gorączką trawiona jest przez wirus okropny.
Ponownie.
Tak na dobicie.

Najpierw przecież złapaliśmy oboje infekcję wirusową pochodzenia przedszkolnego.
Opisałam ją już z resztą. Dokończę tylko, że wylądowaliśmy w końcu u laryngologa z zielonym, niekończącym się glutem po pas i niedosłuchem przerażającym.
Wszystkim ruch ten ku specjaliście polecam, bo dzięki temu, w końcu po prawie dwóch miesiącach, pozbyliśmy się wirusa, bakterii, czy jeszcze innego dziadostwa. Dwutygodniowa kuracja przeprowadzona rzeczowo, a matka zwolniona w końcu z ustnej obsługi aspiratora, na rzecz HITU SEZONU o niepozornej nazwie - KATAREK.
Katarek został smokiem nadwornym, którego brzuszysko musieliśmy przecież trzy razy dziennie napełniać, a chichotów dziecięcych, przeplatanych lamentami było przy tym co niemiara.
Tyle było, że matka witając sąsiadów na korytarzu, musiała wyjaśniać delikatnie, że te krzyki dziecięce, naprzemienne z wyznaniami miłości, to wynik użycia profesjonalnej aparatury do - cytując panią doktor - toalety nosa.
Syn ozdrowiał.
Słuch odzyskał.
W między czasie matka przejęła choróbsko po raz drugi, tym razem w dwupaku. Bez możliwości użycia czegoś na powalający ból gardła, przeciw wirusowego, gdy w kościach łamało, wykrztuśnego, gdy kaszel dusił, czy w końcu czegoś co odetka zatkany nos. Bez możliwości użycia czegokolwiek (poważnego), aby ulżyć sobie w walce z tą bestią o wielu głowach.

Ciężki czas za nami.
Oj ciężki.
Przed nami też przerażająco, bo Nacio gorączkuje...
Czyżby powtórka z rozrywki?
Łajjjjjjjjjjjjjjjj?!