wtorek, 29 kwietnia 2014

Matka co się poświęca.

Biedne te matki!
O-o-o! Jakie bidne!
Bidne bo się poświęcają!
Przez całe życie życie swe poświęcają!
Bidne te matki poświęcone!
Ciało swe poświęcają najpierw, nosząc dzieciaka pod sercem!
Brzuchy swe. Uda. Biusty!
Dupy swe poświęcają także, to znaczy pośladki.
Oddając je rozstępom i cellulitowi.
I kariery swe! Och te kariery!
Poświęcone!
I stanowiska pracy...
Bidne jak cholera droga Jolanto ze śniadaniówki!

Ja Wam powiem, że skoro tak, to ja się poświęcę z radością!
Z radością maniaka oddam swe życie, biust i pośladki!
Z resztą już oddałam, więc nie ma o czym gadać.
Oddam też karierę.
Ooooooo - karierę to oddam chyba najchętniej.
I stanowisko pracy, którego nie oddałam, oddano za mnie - innej - niepoświęconej. Bo śmiałam zostać matką.
Każde następne natomiast oddałabym z tym samym uśmiechem na twarzy.


Powiem więcej - jak tutaj siedzę - ja Matka M. całą sobą jestem za tradycyjnym podziałem ról.
Marzę o tym, żeby móc się oddać w całości mojemu dziecku pierworodnemu.
I każdemu następnemu.
Oddać swoje ciało.
Oddać swój czas.
Móc do znudzenia nacieszyć się domem.
Móc spokojnie nagotować obiad.
Świeży. Pyszny. Nie taki - ekspresem ugotowany na kolanie, albo odmrożony.
Móc chodzić w ciąży, rodzić i karmić cycem!
Oddając go na pożarcie kolejnym ssakom.
Z radością!
Móc na luzie pójść na spacer, bez wielkiego planowania i pośpiechu.
Móc zdrzemnąć się na dziecięcej drzemce ;-)
Móc poczuć tę radość nieskrywaną, gdy uda się w końcu uciec z domu i oderwać od ssaka.
A nie wyrzuty sumienia.
Mieć czas na przytulanki, głaskanki i pierdziawki w brzuszek do syta.
A nie tak aby, aby. Aby Polska nie zginęła i pędem do pracy.
Pędem.
To ostatnio moje drugie imię.
Na zmianę z "nie ogarniam".

Nie poświęcam swojej pracy zawodowej dla dziecka...
Mam firmę.
Plany jej rozwoju.
Żeby być niezależną. Żeby ulżyć mężowi.

Poświęcam dziecko...
Bo takie czasy.
Równouprawnienie.
Wymuszone.
Takie czasy, że matka nie może być Matką.

A ja, kiedy w końcu wyrwę sama sobie trochę czasu dla mojego dziecka...
Kiedy strzelę sobie po po gębie i powiem prrrrrrr szalona!
Jesteś Matką babo!
Przede wszystkim Matką...
Wtedy próbuję być mamą, co ma czas.
Próbuję, bo nie zawsze się to udaje.

Wczoraj się udało.
Poszliśmy na długi spacer.
Z wózkiem.
Syn sobie zażyczył.
Siedział ten mój trzylatek sobie, a ja pchałam go z radością.

Potem zachciało mi się ryczeć.
Wyć dokładniej.
Bo Syn już taki byk.
Nawet nie wiem kiedy.
Uzmysłowiłam sobie, że ucieka mi między palcami to co najważniejsze.
Bo brak czasu. Bo zmęczenie. Bo próba ogarnięcia wszystkich obowiązków i ciągłe planowanie.
A ja tak kochałam ten czas wózkowy...
Te spacery.
Powolne.
Spokojne.
Refleksyjne.
Uwielbiałam ten czas.
Kiedy mogłam robić to, co kocham najbardziej.
Być Mamą.
Poświęconą.
Bez kariery.
Z rozstępami na tyłku.
















poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Chłopiec na weselu.

Uwielbiam chłopców (dziewczynki z reszta też) w stylizacjach retro - to już wiecie.
Nie cierpię chłopców wpakowanych w czarne spodnie typu na polskiego dziada -  na kant, białą za szeroką koszulę i krawat.
Nienawidzę!
I zawsze - przysięgam  - zawsze mam wówczas odruch wymiotny, niezależnie od wieku smyka.

W takim razie w co ubrać chłopca na przyjęcie weselne?
Możliwości jest wiele. Ja sobie wymyśliłam tak ;-)







A nastepnie zdjęcia jakości poniżej wszelkiej krytyki - prześwietlone, zaszumione, poruszone.
Wiem.
Niestety stojąc po tamtej stronie obiektywu miałam średni na to wpływ.
Zdjęcia jednak zamieszczam z premedytacją, aby pokazać Wam jak wyglądają zmagania Matki M., aby wywalczyć ładne, wspólne ze synem zdjęcie ;-)









Sweterek - H&M - mój ulubiony S.H.
Kamizelka - no name - mój ulubiony S.H.
Koszula -Original Marines - wyłowiona na ostatnim babyszafingu.
Spodnie - H&M - sklep (aktualna kolekcja) tutaj on line
Espadryle - H&M - sklep (aktualna kolekcja) tutaj on line





czwartek, 24 kwietnia 2014

Chudodupina.

Spodnie to u nas temat drażliwy.
Chudodupina syna mego bowiem raczej niesforna jest stylistycznie.
Alternatywnie  pokochaliśmy spodeniachy o kroju zezuzullowym, ponieważ tył w nich chociaż wygląda na kontrolowany. Stylowo.
Ostatnio usłyszeliśmy jednak, że zmylają płeć chłopca mego...
Hyghm...
Nic więcej nie powiem, bo obiecałam sobie jad mój odruchowo wyrzucany w kierunku głupoty ludzkiej i ignorancji wszelakiej raczej kontrolować. Ku ukojeniu nerwów. Ku poczuciu, spełnienia społecznego.

Tak czy inaczej wymarzyły mi się rurki. Czerwone.
Zupełnie nie wiem.
Czasem tak mam.
Strzał w łeb, to znaczy w głowie gdzieś strzał taki i ćwiek zabity. Na amen. Aż cel umarzony zostanie osiągnięty.
Znalazłam.
Czerwone.
Boskie w dwójnasób.
Nie dość, że czerwień najpiękniejsza na świecie - strażacka.
To jeszcze szczuplaki, w sam raz na figurę syna mego pasujące.
Skąd?  Jak? Kiedy? Jak to możliwe? - zapytają chórem matki umordowane niejadków podobnych, co to tkanką podskórną nie grzeszą (niejadki, nie matki;-P)

Ano możliwe - odpowiem dumnie.

Możliwe na dziale dziewczyńskim...
Nie wiem.
Zupełnie nie wiem skąd ta filozofia krawiecka, że ten sam rozmiar na dziale female to dopasowane w dupinie spodnie, że ach i och, a na male- szerokodupne worki, jakby trzyletni cwaniaczek miał jeszcze z pieluchą poginać... I to tetrową!








czapa - Little Rose & Brothers - Tutaj
koszula - Next -mój ulubiony S.H.
mucha - Kurnik Domowy - daaaaawano.
sweter na koszuli - H&M - mój ulubiony S.H.
sweter na wierzchu - no name - mój ulubiony S.H.
spodeniachy - Kappahl - sklep
buty - Zara - sklep - %

poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Marzenie o wolności.

"Jestem wolna.
Nic nie muszę.
Nigdy nie umrę..."

Otworzyła oczy, rozejrzała się i już wiedziała, że to nieprawda.

Mentalnie powinnam urodzić się na przełomie lat 60 -tych i 70-tych.
Powinnam być hipiską.
Ojjj taaak. Strasznie byłoby mi w tej roli dobrze.
Często o tym myślę.
O wewnętrznym wyzwoleniu.
Ze wszystkiego.
O nicniemuszeniu.
Każdy chyba miewał we wczesnej młodości takie momenty, kiedy zwłaszcza pod wpływem procentów ;-), muzyki...towarzyskiej euforii...miłości czuł się taaaaaaaki wolny.
Łapiąc krople letniego deszczu na twarz skierowaną ku niebu, człowiek zapominał o wszystkich ograniczeniach.
Albo zapatrując się w płynące po błękitnym niebie chmury...Czuł, że nic nie musi.

Czasami marzę o tym.
Marzę, żeby się wyzwolić.
Zmyć makijaż, lakier z paznokci, nie musieć farbować i układać włosów.
Spojrzeć w lustro.
W samej bieliźnie.
Nie, bez bielizny.
Stanąć nago, spojrzeć na siebie i czuć się dobrze.
Podejść do lustra bliżej. Obejrzeć swoją twarz.
Spojrzeć na swoje rzęsy bez tuszu, podpuchnięte oczy, na zmarszczki.
Czuć się dobrze. Nie bać się starości...
Nie bać się oceny innych.
Nie musieć zastanawiać się nad tym co ubrać.
Czuć się dobrze w czymkolwiek.
W białej, prostej sukience z płótna.
Nie mieć żadnych planów. Żadnego grafiku do realizacji.
Nie mieć zegarka. Telefonu. Telewizora.
Nie musieć robić nic. Nie zmuszać się do niczego. Nie spieszyć się i nie czuć wyrzutów sumienia.
Być wolnym, szczęśliwym, zadowolonym człowiekiem.
Człowiekiem wolnym od wpływów negatywnych emocji innych ludzi. Wolnym od zniewolonych ludzi.
Żyć wśród takich samych jak ja.
Od niczego niezależnych.

Największe zniewolenie poczułam, gdy urodziło się nasze dziecko.
Nie jesteście sobie wyobrazić mojego zdziwienia i oburzenia.
Kiedy chciałam sobie spokojnie, jak zawsze napisać wpis na blogu, moje dziecko przebudziło się i zaczęło płakać. Przewinęłam, nakarmiłam, odłożyłam tuż obok. Zasiadłam do klawiatury.
Dziecko zaczęło płakać.
Wyć.
Dostałam wścieku.
Nic nie mogłam!
Nic nie zależało ode mnie tylko od tego małego ssaka i jego potrzeb...
Nauczyłam się być zniewoloną i jakoś sobie z tym radzić.
Ale ten czas szybko minął. Bardzo szybko.
A zniewolenie zostało.
I przejawia się w moim życiu na wielu, coraz to nowszych płaszczyznach.
Z każdej strony. I choć prowadzona swoją wewnętrzną, wielką potrzebą wolności walczę z nim, regularnie ponoszę klęskę.
Zastanawiam się dlaczego.
Czy po prostu taki jest świat?
Czy to może tylko ja mam takiego pecha?
A może dlatego, że wszystko leży w naszych głowach?

piątek, 18 kwietnia 2014

Muszę Ci coś powiedzieć...

 Tiiiiiiid... Tiiiiiiid... Tiiiiiiid...- Tak słucham - odezwał się ciepły, spokojny, męski głos.
- Halo. Dzień dobry... - powiedziała nieśmiało do słuchawki. - Hyghm... - odchrząknęła, aby wydobyć z siebie jednak nieco silniejszy głos. - Dzień dobry Boże...To ja...Wiem... Długo się nie odzywałam. Bardzo długo... Czy możemy porozmawiać? Chciałabym porozmawiać... Muszę Ci coś powiedzieć.
- Zamieniam się w słuch - odpowiedział ciepło i uśmiechnął się do siebie...

***

Wierzysz w cuda? Byłaś kiedyś świadkiem takich?
"Cudów nie ma", "W cuda wierzysz?" - często się mówi. 
Zależy co dla kogo jest cudem - odpowiem...

Czy kiedy osoba, z którą wiele lat jesteś w stałym, wzbierającym konflikcie, osoba która Cię nie cierpi i Ty jej nie cierpisz też, bo swoimi słowami stale doprowadza Cię do łez, przychodzi do Ciebie, przeprasza za wszystko, przytula i na stałe już staje się Ci bliska i serdeczna, to jest cud?

Czy kiedy osoba zawładnięta żądzą pieniędzy, wplątana w "zły świat", zapatrzona w materializm, alkohol, osoba, dla której żona, dziecko, rodzina nie mają większej wartości, osoba, nieprzejawiająca najmniejszych szans na zmianę swego myślenia, tzw. beton. zaczyna nagle zrzucać z siebie tę skorupę, kawalątek po kawałeczku, powoli, ale jednak to jest cud?

Czy kiedy ktoś inny, kto zapadł na groźny nowotwór, bardzo groźny i zaawansowany, ktoś kto musi przejść bardzo uporczywą terapię, przechodzi ją niemożliwie łagodnie, aż do prawdziwego, całkowitego wyzdrowienia, to jest to cud?

Czy kiedy okazuje się, że na rehabilitację Twojej bliskiej osoby trzeba czekać trzy lata, podczas których ta osoba prawdopodobnie zapadnie na liczne powikłania, idziesz więc do ordynatora oddziału rehabilitacji - kolejnego osobowościowego betonu, rozmawiasz, błagasz, tłumaczysz, a ten jak głaz zupełny, w impertynencki sposób Cię spławia tekstem - no może... Po czym dostajesz informację, że wszystko załatwione, to jest cud?

Czy kiedy nie radzisz sobie z jakimś zmartwieniem, z jakąś sytuacją. Dręczy Cię ona od dłuższego czasu i zupełnie nie masz sposobu, jak się zachować, co zrobić, idziesz więc co kościoła, prosisz: "Co mam zrobić Boże?", po czym w kazaniu "dostajesz radę", która okazuje się genialnie skuteczna, to jest cud?

Wiele razy w swoim życiu doświadczyłam cudów. Wówczas pomimo mojego bardzo sceptycznego myślenia, wiedziałam dokładnie, że to jest właśnie To. Że to nie może być zbieg okoliczności, bo tyle zbiegów okoliczności to o dużo za dużo. Że to dlatego właśnie, że zostałam wysłuchana. Dlatego, że z wiarą poprosiłam... 

Nie proszę często. Nie śmiem. Częściej dziękuję. 
Są jednak takie chwile, wyjątkowe sytuacje, kiedy czuję, że mogę poprosić. Że nie będzie to sprawdzanie-testowanie, tylko prośba o pomoc, która zasługuje na wysłuchanie. 

Podstawą tego magicznego kontaktu jest jednak wykonanie pierwszego kroku, "wystukanie numeru i powiedzenie dzień dobry". Bo nic się samo nie stanie. Nikt nie zrobi tego za nas. To tak jak z tym narzekaniem, że nigdzie nie czuć klimatu świąt. Ale przecież atmosfera nie zrobi się sama, nie przyjdzie znikąd, jeśli my sami o nią nie zadbamy.
Święta Wielkanocne to genialny moment, aby "się przywitać" i porozmawiać...Zwierzyć...Otworzyć...
I usłyszeć odpowiedź.
Tego właśnie z całego serca Wam życzę...


środa, 16 kwietnia 2014

Takie jajo.

Pierwszy raz te stroiki zobaczyłam na jarmarku "Kaziuki" w pobliskim skansenie.
Niee - powiedziałam sobie stanowczym tonem. Tak bardzo stanowczym, abym nie miała najmniejszych wątpliwości.
No muszę tak ze sobą.
Tak krótko siebie trzymać.
Mój mąż wie dlaczego.
Kocham rękodzieła. Nie wszystkie, ale te ze smaczkiem, z tym czymś, co sprawia, że są niepowtarzalne - wielbię. I zupełnie tracę wówczas rozum.
I wiem, że gdybym wtedy na tych "Kaziukach" miała wolne pięć tysięcy w portfelu, to wydałabym je w całości co do grosza.
Ale bym się obkupiła! I maszerowałabym potem z bananem na facjacie i tobołami w garściach. W pełnej euforii.

No ale...
Że nasze mieszkanie to jupka jedynie mała i raczej ściany z gumy nie są...
Wstrzymuję się.
Aby jakoś zapanować nad ta moją bibelociarnią.
Czasami robię tak, jak z zabawkami Natanka. Chowam część, a potem zamieniam i włala! Czuję się, jakbym miała zupełnie nowe.

No ale do jaja.
Tak, jak już mówiłam opanowałam swe żądze na "Kaziukach". Dzielna byłam ogromnie i z jarmarku wyszłam jedynie z preclami.

Ale gdy jaja owe zobaczyłam ponownie na rynku, na jarmarku wielkanocnym  - to było dla mnie już za wiele.
Jajo musiało być moje!
Bo ta kolorystyka i surowość materiałów i prostota taka no i ten kawałek kartki z książki...
Musiałam!
Wierzcie mi - musiałam!
I w ten oto sposób moja bibelociarnia została wzbogacona o kolejny prawdziwy oryginał - jajo wielkanocne.

Swoją drogą w głowę zachodzę, że komuś w ogóle się opłaca tyle czasu i energii wkładać w takież rękodzieło, a potem za półdarmo ludziom oddawać.








niedziela, 13 kwietnia 2014

Socjalizowanie. Matki.

Nacio nie chodzi do przedszkola.
Jeszcze.
Do żłobka też nigdy nie chodził. Raczej drażliwy to dla mnie - matki kwoki - temat, ale nie o tym chciałam tym razem
.
Lubię obserwować mojego syna. Uwielbiam odkrywać jego kolejne etapy rozwoju,  osiągnięcia.
Zachwycam się wtedy i wpadam w głęboką wewnętrzną euforię.

Ostatnio zauważyłam wyjątkowo silną potrzebę kontaktów z dziećmi.
Często, gdy jeszcze popijam kawkę w naszych pachnących snem pieleszach, obserwuję jak moje dziecię wystaje w oknie, tęsknym okiem spoglądając na plac zabaw, który mamy tuż przed klatką.

Zawsze staram się zaspokajać rozwojowe potrzeby naszego malucha, współtowarzyszyć mu w tym i wspierać.
Dlatego własnie Nacio za chwilę jednak ruszy do przedszkola.
Dlatego w każdej wolnej chwili, gdy tylko pogoda sprzyja, zaciskam zęby i choć nie cierpię żwiru w butach, przedpokoju, sypialni, łóżku i w ogóle wszędzie, gdzie w magiczny sposób ów się dostaje, dzielnie  maszeruję z mym pierworodnym na ten nasz plac zabaw, gdzie regularnie umieram z nudów. Robię to jednak, bo widzę jak mój Syn bardzo potrzebuje tych swoich babkowych kompanów i kompanek.

W tym sezonie podjęliśmy intensywną pracę nad towarzyskim savoir vivrem czyli upraszczając pracujemy nad dzieleniem się.
Nacio dzieli się dzielnie i cierpliwie.

Ostatnio do naszej piaskownicy przyjechał na rowerku pewien dryblas.
Dryblas, który wie czego chce i jest skazany na sukces.
Od razu rozpoczął budowę wyższych lotów, niż babka z piasku.
Rozpoczął budowę tunelu podziemnego.
Nacio kopał sobie z boku, zerkając nieśmiało.
Dryblas natomiast robił wokół siebie mnóstwo szumu pełną narracją swych poczynań.
Widać było jak w jednej sekundzie staje się idolem w oczach mego syna.

Nacio przybliżył się. Chciał z nim razem tak ten tunel kopać. Oj chciał mocno. Widziałam to. Tylko biedak zupełnie nie wiedział jak to ugryźć.
Jego kartą przetargową okazały się zabawki.
Problem pojawił się jednak, gdy dryblas zapragnął łopatki. Łopatka była jedna. W rączkach Naciowych. A że dryblas dryblasem był, bezpardonowo zupełnie postanowił wziąć sobie ją i już.
Nie wiedział jednak z kim zadarł.
Syn moje dzielnie walkę stoczył prawdziwą i szarpaną. Zwyciężył. Zdziwiony zupełnie przewagą swojej zaciętości, zawstydzony zupełnie, że odważył się sprzeciwić. I to swemu idolowi.
Pożyczył mu wiaderko.

Huśtawka się zwolniła, więc poszliśmy się huśtać.
Stoję przodem do Syna, skupiona głęboko, aby wzorowo i "wyśoko" huśtawkę rozbujać.
- Mamcia! Pać! On niesie! On niesie! - zawołał nagle w głębokim przerażeniu.
Odwracam się, a tam dryblas maszeruje z naszym czerwonym wiadrem na zjeżdżalnię. Osz Ty mendo...

- Spokojnie synku. Chłopczyk zaraz odniesie Twoje wiaderko do piaskownicy. Odda Ci, nie bój się. Dzielimy się, pamiętasz? - dodałam z uśmiechem.
Obserwujemy dryblasa razem.
Dryblas wrócił do piaskownicy. Pobawił się chwilę i znów z tym wiadrem gdzieś wędruje. Spoglądam na mojego Syna, a ten rączkami oczy ni to zasłania, ni to pociera.
-Synciu, co się stało? Coś Ci do oczka wleciało?
- Nie.
- A co się dzieje?
- Nie mogem na to pacieć mamcia...

Z dryblasami, psia ...ać!










czwartek, 10 kwietnia 2014

Stara skrzynka.

Jest u nas takie miejsce, gdzie raz w tygodniu można poszperać w tzw. starociach.
Uwielbiam spacery po pchlich targach.

Kurcze, tak się teraz zastanawiam, czy te moje ciągoty są aby normalne...
Bo jak nie lumpeks to pchli targ.
Ale nie, nie - spokojnie ( uspokajam samą siebie) - galerie handlowe też uwielbiam.
Choć najbardziej podczas wyprzedaży...
No ale wróćmy do staroci.

W tym właśnie miejscu udało mi się "wytargać" już kilka fajnych rzeczy.
Kiedyś za dychę kupiłam drewnianego konia na dłuuuugich nogach. Koń wymalowany był wszystkimi kolorami tęczy, poobłupywany tu i ówdzie. Tylko ja i mój małżonek wiemy, ile czasu zajęło nam zeskrobanie tego wszystkiego z niego "do goła". Konia następnie, zupełnie niewprawnie pobieliłam i stoi.
Ku mojemu niezmiennemu zachwytowi.

Innym razem kupiłam skrzynię na kółkach z siedziskiem. Widoczną z resztą na zdjęciach.
Sądzę, że nikt by nie uwierzył, jak wyglądała pierwotnie.
Pobielona.
Stoi. Do poprawy przy dobrych wiatrach.

Już od dłuższego czasu chodziła za mną skrzynka. Taka drewniana, zwykła, na jabłka. Im starsza - tym lepsza.
Którego razu wypatrzyłam taką właśnie na pchlim targu. Strasznie starą. STRAAASZNIE. Handlarz trzymał w niej jakieś bibeloty również na sprzedaż. Byliśmy pieszo, z wózkiem, więc odpuściłam, bo nieść ją przez 6 kilometrów...No nie.

No nie...mogłam o niej zapomnieć przez cały  następny tydzień. W końcu pojechaliśmy na targowisko. Była! Stała wśród rupieci. Handlarz na chwilę gdzieś poszedł. Czekałam dłuższą chwilę, przebierając nogami.
Nie ma go.
No nic.
Obeszliśmy zatem pozostałych sprzedających. Kiedy wróciliśmy, handlarza i jego stoiska już nie było.
Zostało tylko trochę śmieci i...
Moja stara, brudna skrzynka!

Skrzynka odstała swoje na balkonie.
W końcu, gdy nabrałam mocy, wyszorowałam ją dokładnie. Wysuszyłam. I gdy właściwie już miała pójść w ruch biała farba, na jednym z moich ulubionych blogów, zobaczyłam taką podobną, w wersji błękitno-miętowej.
W Castoramie kupiłam farbę z mieszalnika i...
Jest.
Moja nowa skrzynka na koce ;-)











wtorek, 8 kwietnia 2014

Inspiracja.

Już wspominałam Wam pewnie, że mam swojego odzieżowego podpowiadacza ;-)
Moja naczelna, chodząca inspiracja - Evelio - autorka bloga Mifka Szafa regularnie podsyła mi podpowiedzi typu - fajne czapy tu, super buty tam itd.

Już jakiś czas temu rzuciła hasło - bezrękawnik...
W poprzednich sezonach przerabialiśmy ze dwa, ale problem w tym, że nigdy jakoś nie miałam wyczucia, z czym i na jaką pogodę właściwie go ubierać.

W końcu, trafiając na przecenę 50% w Tesco, postanowiłam zrobić ostateczne podejście.
I powiem Wam tak - mimo, że wolę raczej styl, jak to mój syn twierdzi cyt. "jak dziadziuś";-) - zupełnie nie rozumiem skojarzenia ;-), bezrękawnik sprawdza się suuuper.
Pewnie jeszcze zagości na zdjęciach, bo  w końcu pomysły na niego zaczęły pojawiać w mojej głowie jak grzyby po deszczu;-)














PS.
Powyższe zdjęcia zostały zrobione przy okazji fantastycznego kiermaszu zorganizowanego 
w naszym pobliskim skansenie.
Poniżej kilka ujęć z jednej z chat ;-)


Kuchenka i zlewozmywak ;-)


Kuchnia


Pokój dziecięcy...


Ściskam Was ciepło!

Bezrękawnik - F&F - Tesco
Bluza - no name- kupiona na Babyszafingu
Spodnie - Mads&Mette - mój ulubiony S.H.
Trampy - Reserved - sklep