wtorek, 30 września 2014

Syn co strzelał do bąbla.

Wydarzyło się TO zeszłej jesieni.
Moja pierwsza, poważna porażka wychowawcza.
Popołudnia były coraz krótsze.
Na poobiednie spacery coraz mniej czasu.
Starałam się nadrabiać to w każdej wolnej chwili. Czasami byliśmy, więc na spacerze już o dziewiątej rano, przed rozpoczęciem moich obowiązków zawodowych.
Tego dnia zabrałam Nacia w nasze ulubione miejsce rekreacyjne.
Duży staw, mostki, aleja dookoła, plac zabaw. I kaczki.

Już od dłuższego czasu obserwowałam u syna fascynację bronią palną. Jak bardzo śmiesznie by to nie brzmiało, temat wyglądał dość poważnie.
Nigdy nie pozwoliłam, aby wśród zabawek Nacia znalazł się pistolet.
Nie i koniec.
Kiedyś, gdy widziałam grupkę małolatów w kominiarkach biegających z karabinami wkoło bloku, obiecałam sobie, że mój syn NIGDY nie pozna takiej zabawy.
NAPRAWDĘ  z całych sił starałam się mocno kontrolować każdą bajkę, którą synulo oglądał, aby na pewno nie było w niej przemocy.
Niestety zdarzyło się. Że dozwolona bajka kończyła się, a zaraz po niej wskakiwały żółwie nindża lub inna tego typu i zanim się zorientowałam, moim oczom ukazywał się obrazek jak nieopierzony z niemal rozdziawioną paszczą i pełna fascynacją obserwował walkę dobra ze złem. WALKĘ.

Czasami też zwyczajnie idziesz z dzieckiem w gości. A tam są ciut starsi koledzy...I co wówczas? Masz kazać dziecku siedzieć prosto i trzymać rączki na kolankach...?

Wkrótce poznałam co to znaczy, że potrzeba matką wynalazków... Synu robił sobie pistolet na przykład ze spinacza do prania i kredki. Czasami wystarczył badylek z odpowiednim odgałęzieniem...

No właśnie. Zatem nieco naokoło, ale dochodzimy w końcu do początku opowieści.
Byliśmy nad tym stawem. Syn z badylkiem w ręku. Stoimy na pomoście i karmimy kaczki. Syn celuje w naszego psa i naśladuje wystrzał. Dwuletni syn. Proszę, żeby tak nie robił. Tłumaczę, że to nie jest dobra zabawa, że strzelanie do kogoś wyrządza mu krzywdę, że to boli. Po chwili dołącza do nas babcia z wnuczkiem. Mały berbeć jeszcze. Synu wymierza w berbecia i... strzela. Zielenieję ze wstydu. Babcia udaje, że nie widzi. Proszę syna o zaniechanie procederu. Tłumaczę, patrząc mu prosto w oczy. Karmimy ptactwo. Synu odwraca się i znów namierza bąbla... Strzela.
I w tym momencie przelał się dzban goryczy. Chwyciłam za badyla i bez słowa wyrzuciłam go do stawu...

Wiem.
Wiedziałam w tej samej sekundzie, w której do moich uszu dobiegł plusk.
Mały w płacz. Rozpacz ogromna.
Starając się JAKOŚ ratować sytuację, przykucnęłam przy synu i spokojnym tonem powiedziałam, że prosiłam go kilka razy, a on nie reagował i że zrobię dokładnie tak samo za każdym razem, gdy syn będzie mierzył i strzelał w kogokolwiek...
Nie zmieniło to natomiast mojego poczucia poważnej porażki wychowawczej.

Niezależnie od tej sytuacji, wkrótce zachwyt bronią ucichł.

Kiedy latem byliśmy w górach, chłopcy - synowie znajomych grali na telewizorze w strzelanie łukiem do tarczy. Pojawiały się też wirtualne zawody szermiercze. Synu - pełna fascynacja
Wśród dorosłych wywiązała się dyskusja na temat szeroko pojętych zabaw bronią.
Moje zdanie - już znacie. Wówczas wydawało mi się, że jest to prawda niepodważalna, jedyna , koniec i kropka. Aż do momentu, gdy jeden z ojców - nasz bardzo wyważony i rozsądny wychowawczo znajomy, tata dwóch niezmiernie sympatycznych, grzecznych i dobrze wychowanych chłopców powiedział zdanie, które do dziś dźwięczy mi w uszach - natury nie da się oszukać... A fascynacja walką, bronią, rywalizacją jest u chłopców wrodzona.

Upewniłam się w tej teorii, gdy pewnego dnia weszliśmy do olbrzymiego sklepu zabawkowego.
Zabawki podzielone na sekcje... Dla dziewczynek i dla chłopców. Nacio przebiegł niemal między regałami z lalkami, misiami, koralikami, zestawami kuchennymi i kawowymi... Zatrzymał się na samochodach i robotach.
Broń ominął. Choć z błyskiem w oku. Ominął, bo wie, że nigdy nie kupię mu karabinu...

Ostatnio, gdy byliśmy na wsi na weekend, ten sam "tato z gór" wyjął wiatrówkę. Jego synowie przeszczęśliwi i zajarani na maksa. Tata zrobił zawody w strzelaniu do tarczy. Podlotki w pełnej euforii. Mój syn równie poważnie zachwycony.
Poległam.
Poddałam się.
Pozwoliłam obserwować.

I wiecie co, ja już sama nie wiem co jest słuszne.
Jestem zagorzałą pacyfistka i w razie jakiejkolwiek sytuacji zagrożenia, nigdy nie pozwoliłabym mężowi, czy synowi walczyć. Uważam, że przed agresją trzeba uciekać. Uważam, że przemoc niczego nie rozwiązuje, a wręcz przeciwnie zaognia konflikt.
A jednak wychowuję przyszłego faceta...Który może znaleźć się w różnych, skrajnych sytuacjach...
I może nie zawsze będzie miał możliwość ucieczki...

A kolejna kwestia to, czy dwu-trzylatek zdaje sobie sprawę, że pistolet naprawdę może zranić, zabić? Czy takie dziecko wie w ogóle co to śmierć? Czy to my- rodzice demonizujemy całą sprawę?
Jakie są Wasze przemyślenia na ten temat?
Strasznie jestem ciekawa...



czwartek, 25 września 2014

Afera, czyli będzie się działo!

W sierpniu byliśmy ze sporą grupą znajomych w górach.
Jadaliśmy przy długim, wspólnym stole.
Pomijając moją skromną osobę, były wśród nas także dwie inne blogerki.
Dopiero w trakcie rozmowy wynikło, że i ja jestem autorką bloga.
Córka jednej z koleżanek (blogerki kulinarnej), nawiasem mówiąc - przesympatyczna nastolatka  - z zaciekawieniem zapytała, jakiego mam bloga.
Odpowiedziałam, że parentingowego.
- Ojejjjjjjjj. - odparła z rozczuleniem, zabarwionym współczuciem.



Najczęściej piszę o Tym, co obserwuję.
Obserwuję, myślę, czuję ...
Staram się czasem mniej, czasem bardziej wprawnie przekazać Wam swoje spostrzeżenia.
To trochę tak jak ze zdjęciami.
Robisz zdjęcie, bo chcesz uwiecznić chwilę i podzielić się nią z innymi.

Nie piszę dla lajków i statystyk.
Choć nie ukrywam, że chętnie w nie zaglądam, aby przekonać się czy dany tekst bardziej, czy mniej się Wam spodobał.
Nie jestem bardzo aktywna na fejsbuku, bo nie mam na to czasu.
Nigdzie się nie reklamuję.
Nie pozyskuję sponsorów konkursów.
Po prostu piszę.
Bo lubię.
Cieszą mnie komentarze, bo zwyczajnie dobrze wiedzieć, że jesteście tam po drugiej stronie i moje słowa nie odbijają się echem, tylko trafiają w konkretne ucho.

Sama czytam kilka swoich ulubionych blogów.
W zasadzie są o podobnym charakterze. Bardziej literackie, niż pieluszkowo - zupkowe.
Ostatnio fejsbuk coraz częściej podsuwa kolejne tytuły. Zajrzałam tu i tam i...
No właśnie.
Zauważyłam dziwne, acz mało przyjemne zjawisko.
Otóż ​​większość autorek jest wkurzonych.
Wkurzają je dzieci w rajstopkach w salach zabaw.
Wkurzają je małe dziewczynki z malniętym paznokietkiem. Nie do końca wiem, jak to jest z chłopcami;-P Jednak bardziej wkurzają je jeszcze tylko rodzice tych nieszczęsnych, skrzywdzonych dzieci.
I inne blogerki, które jawnie piszą, że tamte pierwsze też je wkurzają. Jak bardzo pokrętnie by to nie zabrzmiało.

Afera rajstopkowa.
Wtf ?!
Dowiedziałam się o niej na jednym ze spotkań blogerek.
Myślałam, że padnę.
Taka ze mnie ignorantka no.
Jak mogłam nie słyszeć?
Matko i córko! - chciałoby się zawołać.
O co w tym wszystkim chodzi?
NIE WIEM.
Analizowałam i NIE WIEM.
Może o wywołanie aferki?
Bo przecież, kiedy ktoś kogoś wkurza i otwarcie o tym napisze, krytykując jawnie czyjeś, odmienne podejście, to zawsze zdania będą podzielone.
Jeśli dorzuci się  do tego hasło "dziecko", a dodatkowo "seksualność", to skandal gotowy.
I zadyma.
I lincz.
Może o głupotę zatem chodzi? Albo masochizm?
A może bardziej jednak o wykazanie się swoją nieomylnością.
Bo przecież TO JA WIEM najlepiej!
Ja! Jaaaaaaaaaaaaaa!
Kolejny mój typ to "upuszczenie jadu".
Bo gdy się tak jad w sobie za długo nosi, i on się zbiera stale, dodatkowo wspomagany frustracjami, to nie sposób sobie go czasem nie upuścić.
Wiem, bo regularnie obserwuję u siebie stany wezbrania jadu w TE DNI, i gdybym wówczas pod ręką nie miała męża, tudzież psa, to pewnie też zaczęłabym o rajtuzach wypisywać. Kto wie.

Nie lubię tego.
Nie lubię szukania dziury w całym.
Nie lubię bezwzględnego afiszowania się ze swoim zdaniem.
Zwłaszcza wtedy, gdy rani ono uczucia innych.
Są pewne prawdy niepodważalne i bezwzględnie niepodlegające dyskusji - typu: NIKT nie ma prawa bić dziecka, molestować go, poniżać, narażać na uszczerbek na zdrowiu, czy utratę życia. Napiszcie, jeśli o czymś zapomniałam.
Ale cała reszta, to czyjś WYBÓR.
Mogę go nie akceptować, oczywiście.
Postępuję wówczas wobec mojego Dziecka zupełnie inaczej - po swojemu i tyle.
Dbam o swój ogródek według własnych reguł, które uważam za słuszne.
Ale wpieprzać się w czyjś, rozkopywać grządki, prostować marchewki i siac zadymę, po co?

Ja wole się wyluzować.
Przełknąć ślinę.
Przemilczeć, uśmiechając się w duchu nad czyjąś głupotą.
Włączyć sobie: klik

I być z siebie dumna, że nie sprawiłam dziś nikomu przykrości. 
Nawet największemu głupcowi...


wtorek, 23 września 2014

Nic nie robić.

Tak jak radziła moja przyjaciółka zjechaliśmy w polną drogę, brukowaną kamieniami.
Jechaliśmy dłuższą chwilę.
Wreszcie naszym oczom ukazał się wjazd na posesję, a dalej budynek bardzo przypominający dwór czy nawet pałac.
W moment podbiegły do nas dwa rosłe wilczury.
Nie boję się psów, więc dziarsko wysiadłam z samochodu.
Kiedy podniosłam wzrok znad psiego łba, w drzwiach wejściowych stali już uprzejmi państwo i witając nas, zapraszali do środka...

Tak właśnie rozpoczął się nasz weekend w jednym z najbardziej zjawiskowych miejsc, które miałam okazję odwiedzić.

Zarezerwowaliśmy ze znajomymi dworek, czyli osobny dom z czterem sypialniami, kuchnią i dwoma łazienkami. Wnętrze w rustykalnym klimacie. W każdym pokoju piec...Rozpalony...Z trzaskiem palonego drewna w tle.

Gdy tylko rozlokowaliśmy się, Pan Marek zaspokoił nasz głód takim jedzeniem, że rajtuzy spadają.
Żurek tak pyszny, że nawet mój mąż, który nie znosi zup, zjadł cały talerz. Na stole dwa rodzaje kompotu. Prawdziwego. Z małych, malowniczych jabłek. Ochhhh, nawet nie wiecie, jak bardzo żałuję, że nie miałam wtedy aparatu.  A do tego - gwóźdź programu - CYDR! Taaak cudownie jabłkowo - cynamonowy, że... Podobno poważnie nadwyrężyliśmy zapasy Pana Marka;-P

Ale, ale, to nie koniec zachwytu.
Bo otoczenie...To prawdziwy majstersztyk natury. Fantastyczny, dziewiczy, stary las...Z cudownie miękkimi połaciami mchu, mostkami, kładkami i grzybami średnio po trzydzieści deko każdy.
Jezioro.
Kryształowe.
Woda czysta, jak mineralna z butelki.

Posiadłość nie mniej urocza.
Na trawie babie lato...
Dookoła cisza taka, że aż w uszach piszczy, a gdy słońce zajdzie - wszędzie robi się tak ciemno, że czubka nosa nie zobaczysz...

Wczesny poranek spędziłam na zadaszonym tarasie, opatulona grubym, ciepłym swetrem. Z gorącą, pyszną kawą, w garści.
Nie robiłam nic.
Siedziałam.
Patrzyłam na okręgi na stawie, wywołane przez deszcz. Słuchałam jak krople odbijają się od liści.
I powiem Wam, że było to najmilsze nicnierobienie, odkąd sięgnę pamięcią...






















Sweterek w paski - Kappahl - mój ulubiony S.H.
Kurtka - marynarka - Exit - mój ulubiony S.H.
Spodnie w ptaszki - Zezuzulla - tutaj
Buty - Emel - allegro
Czarne spodnie z łatami - Mamuka - tutaj
Miętowa bluza - Mamuka - tutaj
Kalosze - Croqui - tutaj






czwartek, 18 września 2014

Super tata.

Nie oglądam talk show - ów.
Nie lubię.
Są naciągane.

Dzisiaj przypadkowo leciał taki, gdy wróciłam z pracy.
Obejrzałam.
I okazuje się, że nie ma co się zarzekać, bo czasem i na komercji można jednak sobie szlochnąć okazjonalnie.
Odcinek o dwóch ojcach.
Mężach.
Żony przyszły do programu, żeby pożalić się na swój los.
Typowe, polskie matki z dwójką dzieci, udupione w domu, urobione po uszy.
Ja je rozumiem.
Ojcowie pracują od rana do wieczora.
Klasyk.
Panowie chcieli udowodnić żonom, że ich narzekania są bezpodstawne, że siedzenie w domu to cud miód fucha i dlatego zgodzili się spędzić ze swoimi pociechami całą dobę sam na sam.
Całość doświadczenia była filmowana.
Tatuś numer jeden - hmmmm. Chyba brak mi słów.
Prostak.
Tata numer dwa natomiast.
No własnie.
Zryczałam się.Zwyczajnie.
Nie wiem, czy to objawy PMS - u, czy o co chodzi, ale gdy oglądałam tego tatę w relacji z dziećmi, ciepłego, czułego, spokojnego...Aż mnie gdzieś w gardle ściskało. No, a kiedy zmywał naczynia, po wcześniej ugotowanej i zjedzonej przez dzieci ogórkowej, szlochałam już obficie.

Bo co byśmy nie powiedziały, drogie mamy, nikt nie zaprzeczy, że zajmowanie się dziećmi, domem, sprzątaniem, gotowaniem (nie mówię tutaj o zawodowych kucharzach) przez mężczyzn, nie leży w ich naturze.
Nie leży i koniec.
Nie mają do tego takich naturalnych predyspozycji, jak kobiety.
Jasne,wszystkiego można się nauczyć, wyćwiczyć. Dlatego i kobieta może z powodzeniem prowadzić autobus, prowadzić agresywne negocjacje, czy trenować boks.
Natomiast jestem przekonana, że nieporadność naszych panów w tematach okołodomowych wynika z faktu, iż to nas - kobiety natura obdarzyła przecudownym prezentem, jakim jest instynkt macierzyński. Instynkt, dzięki któremu nie strzelamy sobie w łeb, po dwóch tygodniach z noworodkiem, gdy łącznie przespałyśmy może siedemdziesiąt dwie godziny
Wyobrażacie sobie, jak to by było go nie posiadać?
Dlatego mówcie sobie, co chcecie, ale mnie wzruszają takie męskie starania. Zachowania wobec dzieci w zupełnie innym stylu, niż nasze - matczyne. Może są one momentami trochę bardziej szorstkie, trochę bardziej "po męsku", ale jest w nich ogromna miłość.
Jeżeli są...
Często tatusiowie zwyczajnie się wymiksowują z opieki nad dziećmi z wymówką pt. "bo ja nie potrafię". Czasami jednak, to my same ich zniechęcamy... Nie jest tak? Przecież przy małym dziecku wszystko musi być zrobione perfekcyjnie. Gówka nie może być za wysoko. Ani za nisko. Lulanie nie za szybko. Ani za wolno. Ubrać trzeba szybko, bo niemowlak się złości. Nie ma czasu na nieporadność. Nie ma miejsca na naukę...
A potem płacz i zgrzytanie zębów.

Nie wiem, czy już Wam o tym opowiadałam, "ale dawno...dawno temu", w pierwszym tygodniu, gdy wróciliśmy z maluśkim Natankiem ze szpitala. Gdy ja przez ten i następny tydzień dochodziłam do siebie po koszmarnym porodzie, przysnęłam z maluchem. Na dworze było już ciemno, gdy się ocknęłam i otworzyłam oczy, bo poczułam, że ktoś mi majstruje przy dekolcie. Patrzę otępiałym wzrokiem, ocieram w pół zastygnięta ślinę z kącika ust, a nade mną ojciec syna mego wisi i rzecze zmieszany, że on tylko chciał...bo maluszek się obudził...bo ja spałam taka zmęczona...i on nie chciał mnie budzić...ale synek taki głodny już...i on pomyślał, że sam go tym moim cycusiem nakarmi...

Takim tatą jest mój mąż.
Więc nie dziwcie się, że szlochnę czasem, gdy zmywa naczynia, lub smaży schabowego;-)

poniedziałek, 15 września 2014

Imbirowe cudo.

Każdy ma jakieś swoje lęki.
Jedni boją się latać samolotem.
Inni jeździć windą.
Ja boję się śmierci, utraty bliskich, starości.
Bardzo.
Jednak najbardziej paraliżuje mnie strach o zdrowie mojego synka.
Kiedy planowałam jego pójście do przedszkola najbardziej bałam się nie jego płaczu przy rozstaniu, tylko ciągłego chorowania.
W rozmowie z koleżanką usłyszałam  wtedy, że przecież chorowanie to nic takiego. W końcu każdy glut mija.
To prawda.
Przecież to wiem.
Ale wcale mnie to nie uspokaja.
Synowy kaszel przeraża mnie.
PRZE-RA-ŻA!
A gorączka paraliżuje.

Nacio chodzi do przedszkola trzeci miesiąc.
Aktualnie mamy za sobą bardzo złożoną czterotygodniową infekcję, której przebieg był sinusoidalny.
Infekcja była obustronna.
Bakteria, wirus, tudzież inny przedszkolny mutant u syna zagnieździł się w zatokach.
U matki w gardle.
Miała któraś z Was, drogie koleżanki, kiedykolwiek przez trzy tygodnie żwir w gardle? Żwir oporny na WSZELKIE, możliwe madykamenty do ssania?
Mam traumę.
Moje gadulstwo zostało poważnie utemperowane, a ja cierpiałam podwójnie. Sama nie wiem, co było gorsze - ból gardła, czy niemożność mówienia.

Jestem zmęczona.
Zmęczona ciągłym, przewlekłym lękiem.
Zaliczyliśmy gorączkę, nieprzespane noce, trzy wizyty u lekarza, duszący syna kaszel paraliżujący matkę, katar we wszystkich kolorach tęczy.
Były takie wieczory, kiedy siedziałam SZTYWNA ze strachu, nasłuchując dźwięków z dziecięcego pokoju, nerwowo zagryzając paznokcie przy każdym kolejnym kaszlnięciu.

A to była tylko przedszkolna infekcja...
Co prawda infekcja silna, na którą nie działały zwykle podawane, niezawodne, homeopatyczne medykamenty. Infekcja o dziwnym przebiegu, ciągnąca się jak glut z nosa.
Ale ciągle tylko infekcja.
Nawet nie mam odwagi wyobrazić sobie, co czują matki dzieci chorych poważnie...

Oporność choróbska zmotywowała mnie do poszukiwań skutecznego sposobu na pozbycie się tego dziadostwa.
Antybiotyków i tym podobnej chemii unikam jak ognia, nauczona przypadkami koleżanek, które razem ze swoimi dziećmi wpadły w ich pułapkę
Kiedyś znajoma opowiadała mi, że leczy synka sokiem z imbiru i ziołami.
Prowadzona dziwną intuicją odnalazłam przepis na syrop z imbiru, który zamieszczę poniżej.
Wewnętrzny głos podpowiedział, aby dolewać go do naparu z majeranku i tymianku. Do takiej herbatki dodawałam także cytrynę i miód.
Tym poiłam syna.Cały dzień.
Nazajutrz zauważyłam pierwszą poprawę.
Sama również rozsmakowałam się w imbirowym cudzie.
Dzisiaj, po czterech dniach, w końcu widać koniec tej naszej mordęgi.
Nie chwalę jednak dnia przed zachodem słońca, bo Pani doktor przepowiedziała nam cały rok podobnych przyjemności.


Syrop z imbiru - przepis i działanie 

Syrop z imbiru to naturalny i bardzo skuteczny sposób na wzmocnienie odporności.

Jesienią i zimą przeziębienia i choroby imają się nas znacznie łatwiej niż podczas ciepłych pór roku. Dlatego wraz z końcem lata warto pomyśleć o wzmocnieniu odporności. Dobrym sposobem są domowe kuracje czerpiące swoją siłę z natury.

Syrop z imbiru - działanie:
Syrop z imbiru posiada właściwości przeciwzapalne i przeciwbakteryjne. Jest polecany przy kaszlu, zatruciach pokarmowych, niestrawności i przeziębieniach. Ma działanie rozgrzewające i napotne. Wzmaga krążenie krwi przez co zaleca się go osobom z tendencją do zimnych kończyn.

Przepis na syrop z imbiu
Składniki:
- 35 dkg imbiru
- 3 cytryny
- 5 łyżek miodu

Sposób przygotowania: 
Imbir obieramy i ścieramy na tarce a następnie zalewamy go litrem gorącej wody i czekamy aż woda ostygnie. Teraz dodajemy sok z cytryn oraz miód. Całość dokładnie mieszamy, przecedzamy do butelki i gotowe.

źródło: http://www.ofeminin.pl/dolegliwosci-choroby/syrop-z-imbiru-d54926.html

Dodam tylko, że doszkolona przez moją znajomą, dowiedziałam się, że imbir należy wprowadzać stopniowo po kilka kropel, a maliny wyziębiają, więc dobrze je stosować jedynie, gdy chorobie towarzyszy gorączka.


A Wy? Jakie macie sprawdzone sposoby na leczenie przeziębień u swoich dzieci?

poniedziałek, 8 września 2014

Zawstydzona filiżanka.

Raz w roku, we wrześniu Zielona Góra obchodzi tzw. "winobranie".
Wówczas świętujemy dni Zielonej Góry przez cały tydzień.
W centrum miasta poustawiane są sceny, na których codziennie odbywają się koncerty.
Cały deptak natomiast obsypany jest mnóstwem straganów, na których wystawiają swoje towary przejezdni handlarze.
Na jednej z ulic ma miejsce pchli targ.
Kiedy byłam mała, mieliśmy z tatą taką tradycję, że przynajmniej raz w ciągu tego tygodnia, razem jechaliśmy na "winobranie".
Nic mnie wówczas tak bardzo nie urzekało, jak ten pchli targ.
Obchodziliśmy go obowiązkowo.
Uważnie.
Bardzo to lubiłam.
I lubię do dziś.

Lubię starocie.
Czasami jeździmy do małej wioski pod Poznaniem - Czacza - starociowego raju. Kilkakrotnie przymierzałam się do kupna jakiegoś mebla z minionej epoki.
Marzy mi się stół do kuchni. Taki z szufladą i na toczonych nogach.
Kiedy oglądam wnętrzarskie czasopisma, zawsze najbardziej zachwycają mnie podrasowane i specjalnie postarzone, powycierane antyki.
Uwielbiam je.
Do momentu, kiedy nie staję z takim oko w oko...
Powiedzcie mi, czy ktoś z Was czuł kiedykolwiek od tych mebli ich przeszłość?
Pomijam dosłowny zapach starego mebla.
Dla mnie to bardziej zapach starego domu.
Zapach domu z mojego dzieciństwa.
Zapach mojej prababci.
Zapach minionego czasu.
Historii.
Starości...
Śmierci...

Patrzę na taki stół i czuję jego przeszłość.
Widzę rozmowy, które przy nim prowadzono.
Wigilie i wielkanocne śniadania...
Kłótnie.
Jakich był świadkiem.
Przez kilkadziesiąt lat.
Czyjegoś życia.



Wybraliśmy się wczoraj na "winobranie".
Nie mogło się obyć bez pchlego targu.
Spacer po nim, jak zwykle pełny refleksji.
Kiedy widziałam ludwikowskie krzesła pomalowane srebrnym sprayem, bolało mnie serce.
Zupełnie jakby sędziwego, dostojnego pana przebrał ktoś za klauna.
Potem na jednym z rozłożonych na chodniku kocy zauważyłam  drewnianą postać Jezusa z rozpostartymi ramionami. Drewno baaardzo stare.
Sama figura.
Bez Krzyża.
Jezus Chrystus na chodniku...

W pewnym momencie moją uwagę przykuł stół.
Zaścielony białym obrusem.
Na nim kilka kompletów kawowych.
Filiżanka koło filiżanki.
Talerzyk w talerzyk.
Lśniły w słońcu.
Na ulicy.
Wśród tłumów.
Filiżanki z porcelany, w których jeszcze parę, może parędziesiąt lat temu jakaś gospodyni podawała kawę.
Może herbatę.
Na pewno podczas spotkania towarzyskiego.
Filiżanki, które słyszały rozmowy. Może ploteczki.
Słyszały śmiech.
Widziały tamtą modę. Zwyczaje.
Filiżanki, które potem ta gospodyni myła.
Wycierała płócienną ścierką.
Układała w kredensie...
Filiżanki, które pamiętają...
Stały teraz zawstydzone na ulicy...

czwartek, 4 września 2014

Robale.

W szkole podstawowej mieliśmy takiego fajnego kolegę.
Kolega Remik - ksywa Suchy - jako jeden z niewielu dostawał kieszonkowe.
Spore.
Jego rodzice mieli prywatny biznes, przynoszący takie dochody, że Suchy oprócz kieszonkowego miał też firmowy dres adasia i buty najki. Aaaa zapomniałabym o czapeczce z daszkiem.
Chyba nie muszę dodawać, że w latach dziewięćdziesiątych były to nie lada luksusy.
Suchy uczył się przeciętnie, natomiast był ponad przeciętnie duży.
Wypasiony chłopak.
Lubiliśmy go.
Był bardzo sympatyczny i miał dobre serce.
Potrafił się dzielić.
Na przerwie szedł do sklepiku, kupował kilka paczek czipsów, i to kolorowe picie w woreczku ze słomką.
Zawsze chętnie dzielił się z tymi, którzy go poprosili.
Sama nie raz dostałam łyka ;-)
Do dziś mam w głowie obrazek, jak Suchy wchodzi do klasy obładowany sklepikowymi słodyczami.
Zazdrościłam mu.
Tak.
Zazdrościłam mu tej kasy, swobody i dostatku...



Mamy z mężem takiego znajomego, który zawsze ponadprzeciętnie zasypywał swoje dzieci różnymi zbytkami. Słodycze, firmowa odzież, owoce, duuuużo owoców, lodówka zawsze przepełniona.
Obiecał sobie, że jego dzieci nigdy nie poczują tego co on, gdy nie miał śniadania w szkole.
Nigdy nie miewał...

Odkąd sięgam pamięcią mój dziadek co roku na każde święta Bożego Narodzenia i Wielkiejnocy oprócz sterty cudownych prezentów, zasypywał nas mnóstwem czekoladowych figurek. Takich w kolorowych sreberkach. Teraz obdarowuje nimi mojego synka.
Zawsze natomiast z radością i ciekawością w oczach obserwował nasz zachwyt.
Kiedyś opowiedział nam, że jako mały chłopiec nieraz stał zimą przy sklepowej witrynie z przyklejonym doń nosem i oglądał takie figurki.
Bardzo chciał je mieć. Marzył o nich.
Ale jego rodziców nie raz nie było stać na urządzenie wigilii, a co dopiero kupowanie słodyczy.

Dzisiaj rano mój syn oświadczył, że chciałby podzielić się ze swoimi kolegami z przedszkola.
- No dobrze Nacio, to super, ale czym chciałbyś się z nimi podzielić.
Syn pognał do kuchni, do szuflady ze słodyczami i po chwili przybiegł tryumfalnie dzierżąc w dłoni sporą paczkę żelkowych robalków Haribo.
- Tym! - odrzekł.
Zabraliśmy robale do przedszkola.
Na korytarzu otworzyliśmy paczkę.
Weszliśmy do sali.
Nacio zawstydził się na tyle mocno, że nie mógł z siebie wydusić, że chciał się podzielić.
Pomogłam mu i w sekundę otoczyły nas dzieci z wyciągniętymi łapkami. Rozdawaliśmy te robale, dzieciaki je żuły, a ja...
Wiecie co, to strasznie głupie, ale poczułam taką prymitywną dumę, że mój syn ma.
Co ma?
Coś, co teraz już nikogo nie urzeka - ot żelki.
Jednak dla mnie, gdzieś z tyłu głowy, to te same żelki, które dwadzieścia parę lat temu przywoziło się z Niemiec i tylko te niektóre dzieci mogły je regularnie wcinać.



A  Wy? Rekompensujecie coś sobie, dając to swoim dzieciom?Chętnie posłucham;-)















Sweterek - H&M - mój ulubiony S.H.
Szalik - Lindex - mój ulubiony S.H.
Top - B.P.C. - allegro (nasz sklep wysyłkowy - nick soniceshop)
Spodnie - Deep - mój ulubiony S.H.
Buty - Emel - allegro