czwartek, 28 stycznia 2016

Tajny plan.

Uffffff.
Jestem.
Czy mnie słychać? Nadaję dziś z kawiarni.
W końcu się udało. Zrealizować mój tajny plan.
Najbardziej ze wszystkiego brakuje mi pisania... Nie kawy pysznej latte, nie sernika z czekoladą, nie lampki wina, i ze szmerem w głowie wieczoru, nie porządku w domu, nawet snu nie tak bardzo i szurania girką po prześcieradle, pod ciepłą kołdrą, gdy o godzinkę jeszcze przedłuża się rozpoczęcie dnia, bo weekend. Niczego tak bardzo mi nie brakuje, jak pisania...
Przy Frycku nie ma szans.
Gdy śpi, nie ma szans, bo w trybie ekspresowym trzeba nadgonić wszystkie, nagromadzone zaległości...
Wieczorem nie ma szans, gdyż padam na osobisty ryj.
W domu nie ma szans.


Dlatego uknułam plan.
Spodobała mi się nowa kawiarnia. Ona może nawet nie jest nowa w zasadzie, tylko ja zacofana...
Być może.
W każdym razie kawiarnię zobaczyłam z samochodu, na światłach. Dwie babki piły kawkę w wygodnych fotelach umieszczonych jakby w witrynie sklepowej.
To tu.
To tu będę uciekać.
Pić kawę i pisać.
Oglądając przechodniów.
Tydzień trwało, zanim tu dotarłam.
Codziennie się wybierałam.
Już...Już...
W końcu jestem.
Wchodzę.
Witryny zajęte.
Fuck!
Wszystkie stoliki zajęte, oprócz jednego.
W kącie.
Siadam, więc z kawą w kącie oraz w poczuciu, że nie tak miało być...
Łyk kawy.
Ojjj.
Niedobra strasznie.
Słabą jakość czuć i tyle.
Nieważne. Byle pisać przecież.
Wyjmuję telefon. Chcę się zalogować i doopa.
"Wywala mnie". W kącie nie mam zasięgu...
Próba złapania czegokolwiek zajęła mi trzydzieści minut.
Parking mam wykupiony na godzinę...
Kolejne dwadzieścia pięć minut zajęło mi sklecenie tegoż wstępu, dlatego na nim dziś zaprzestam.
Cóż, biednemu wiatr w oczy.
Ściskam Was ciepło! Trzymajcie kciuki za następną ma ucieczkę 😉


PS. Właśnie zwolniły się stoliki w witrynie...

poniedziałek, 11 stycznia 2016

Głupia jak but.

Jestem głupia jak ten but.

- Twoja matka jest głupia jak but. - rzekłam do swego syna Fryderyka, pchając wózek przez śnieżną zaspę.
Frycek uśmiechnął się.
Bo co ja sobie niby wyobrażałam?
Wiecie, co sobie wyobrażałam?
Że drugi mój synek to drugi Nacio będzie i tyle.
W zasadzie to w ogóle miałam kłopot, żeby ogarnąć swym ciasnym umysłem, że będę mieć INNE dziecko. No bo jak to jest mieć dziecko inne niż Nacio, a jednak swoje? Moje dziecko to Nacio. Nowe dziecko nie będzie Naciem, więc jak może być moim?
Jakkolwiek zagmatwanie to nie brzmi, nie mniej jest zagmatwane, niż moje ówczesne myśli.
Doszłam w końcu do wniosku, że niemowlę to niemowlę i tyle. Wszystkie niemowlęta są pewnie takie same.
Różowe, słodkie, śliczne, wzruszające.
Niemowlęciem opiekujesz się, tulisz, wąchasz girki...
Rozpływasz się karmiąc piersią, gdy ssie ją w skupieniu.
Będę mogła, więc ponownie taplać się w swoim ukochanym macierzyństwie.
Słodkim i różowym.
Jak przy Naciu.
Pewnie też samo mi się ono pokocha...
Zaraz, gdy je zobaczę.


Otóż głupia jestem jak ten but.
Po pierwsze amnezja mnie dopadła czy co? Jak to się stało, że zapomniałam jakie męki przechodziliśmy z Natankiem, gdy ząbkował...
Dwadzieścia cztery męki. Przez jakieś dwa lata... Do szału mnie doprowadzał za każdym jednym razem.
Głupia i z amnezją.

Mam wrażenie jednak, że nie ja jedna.
Ile z nas przyłapało się na tym, że mimo, iż w ciąży z ogromną ciekawością i niecierpliwością czekałyśmy na swoje maleństwo... Po porodzie byłyśmy zwyczajnie zawiedzione.
Nie dzieckiem.
Sobą.




Bo okazało się, że przy wydawaniu dziecka na świat, nie ma fajerwerków.
Dostaje się w ramiona maleństwo.
Cudowne.
Ale jednak obce. Nieznajomy mały, nowy człowiek...
Zupełnie inny, niż sobie wyobrażałyśmy.
I okazuje się, że ta szalona miłość, o której mówią wszystkie matki, nie pojawia się od razu, wraz z mlekiem w piersiach.
Kocha się maluszka - oczywiście, ale czy TAK AŻ.
Jak w reklamie?
Ile z nas, drogie mamy, czuło natomiast wyrzuty sumienia. Bo przecież POWINNYŚMY.
Tak i siak.
Czuć to i tamto.
Być takie i srakie
Zamartwiamy się wówczas, podejrzewamy same siebie o depresje poporodowe, obwiniamy, zamiast zwyczajnie dać swojej psychice czas...
Pozwolić sobie, aby wszystkie emocje się w nas ułożyły, uleżały, wypuściły korzenie.
Emocji w momencie powoływania nowego człowieka do życia jest milion, a zmęczenie, hormony, domowe usidlenie... nie pomagają.

Ja czekałam na klona mojego pierwszego synka, w wersji ulepszonej oczywiście, bo bez kolek i z pełnym uzębieniem.
Na świat przyszedł natomiast FRYDERYK.
Mały chłopiec, który jest absolutnym przeciwieństwem swojego brata.
Nie miał kolek...
Za to jego dolegliwości brzuszkowe spędzały nam sen z powiek przez pół roku...
Gdy przestał dostawać szału od bolącego brzuszka, zaczął ząbkować.
Jest bezlitosny dla matczynego biustu. Z jednej piersi pije, a drugą pompuje rączką. Przy tym wszystkim cały czas fika nóżką. Uwielbia strzelać z sutka...
Wszędzie wchodzi, zawsze sięga po to, co zakazane i co może zrobić mu krzywdę. Upada trylion razy dziennie. Doszedł zatem do perfekcji w kontrolowaniu upadków
Daliśmy mu ksywę kamikadze...
Fryderyk nie nawidzi pasów w foteliku i wszelkich prób usidlenia go.
Toleruje wyłącznie swoją mamę i tatę, z naciskiem na mamę. Babcia, dziadek, wujek, ciocia to ZŁOOOO. Gdy się zbliżają potrafi drzeć się w niebogłosy.
Randka matki z ojcem w kinie - zapomnij.
Randka matki z ojcem w łóżku - zapomnij. Fryderyk posiada czujnik "mój cycek". A czujnik uruchamia alarm...
Natomiast przy tym wszystkim jest tak cudownie bystry i ciekawy świata... Zaskakuje nas milion razy dziennie, rozśmiesza i obezwładnia.
Jest absolutnie rozbrajający...
No i giga wymagający, dlatego wyprowadzając ze strefy komfortu nauczył mnie TYLE, ile dawno nikt inny.
Wielbię GO nad życie.
I tak strasznie się cieszę, że nie jest niczyją kopią...
No głupia jak ten but...



poniedziałek, 4 stycznia 2016

Nie cierpię swoich dzieci.

Nie cierpię swoich dzieci.
Ojjjjj jak ja ich czasami nie cierpię.
Z całych sił.

W nocy na przykład, gdy codziennie od trzeciej do piątej wisi taki ancymon dwuzębny na cycusiu i doi.
I doi w nieskończoność, a brodawki za chwilę to będzie można w motek zawinąć. I gdy po raz setny próbuję cyca z paszczy (niby uśpionej już) wydostać, a tu NIC Z TEGO! I przewalać się wtedy taki zaczyna i wstawać i kłaść się i stękać i jęczeć i tak do piątej!To wtedy o piątej zero jeden zaczynam go nie cierpieć. Ochch jak mocno!

Albo gdy mała obśliniona piąstka zaciska się na moich najsłabszych włosach nad karkiem... I zaczyna je ciągnąć bezlitośnie, tak strasznie mocno, że mam przeogromną ochotę ją ścisnąć tak samo mocno w odwecie... To wtedy GO NIE CIERPIĘ strasznie!

Tak samo, gdy podczas ssania piersi, łapie znienacka sutek dwoma swymi zębami, przygryza, naciąga i strzela jak z gumy! NIE CIERPIĘ GO!

I gdy kichnie akurat wtedy, gdy paszcza kaszki pełna...
Prosto na spodnie me czarne...
Nie cierpię!

I gdy lulany minut czterdzieści, na palcach odłożony, budzi się natychmiast, gdy jego ojciec pocałunek namiętny na matczynej szyi złoży...
I proces trzeba zacząć od nowa!
Nie cierpię.

Starszego księcia z bajki czasami nie cierpię, gdy z dumą podaję wystarany i wystany przy kuchence obiad od serca. Przemyślany, pełnowartościowy...
Taki, że teraz to już na pewno porządnie przytyje, a i zdrowy będzie jak rydz!
Stawiam ów przed nosem nieletnim, a nos się wykręca i bez litości rzecze, że jest nie pyszne i jeść nie będzie! Yyyycccchhh! Nie cierpię go!

Nie cierpię też, gdy w kupę psią wlezie i do domu przywlecze, żeby po wnętrzu roznieść.
Nie cierpię wtedy szalenie!

A gdy rano na przykład, spóźnieni już do przedszkola jesteśmy, a ten najpierw ubiera się minut trzydzieści, początkowo proszony grzecznie, potem upominany coraz mniej miło i tak razy czterdzieści. Wreszcie śniadanie konsumuje przez następne dwa kwadranse, bo przecież JAK ZWYKLE, coś jest niesmaczne, a często wręcz obrzydliwe. Nadmienię tylko, że to co dziś obrzydliwe pyszne było wczoraj... I przedwczoraj...
Ale to nie koniec.
Następnie przychodzi kolej mycia zębów...

I wtedy, gdy wychodzi z łazienki i oznajmia, że troszkę się pobrudził... I to troszkę okazuje się BARDZO WIDOCZNIE na bluzce i spodniach do kompletu. A ja zdaję sobie sprawę, że to były ostatnie wyprasowane ciuchy! Do cholery! I jeszcze raz trzeba będzie proces ubierania od początku...
To wtedy GO NIE CIERPIĘĘĘĘĘ!

I jak nie ryknę wtedy! I gderam i gderam. Przez zaciśnięte zęby. Przy tym przebieraniu.
I zakładaniu kurtki i czapki. Rękawiczek i szalika.
I plecak zakładam na plecy małe gderając niezmiennie.
I drzwi z nerwem w końcu zamykam.
I wyszli.
Nastaje cisza.
A wtedy to w sekundę zaczynam najbardziej nie cierpieć siebie...
Bo co ze mnie za matka, żeby tak dzieci swych ukochanych nie cierpieć.
Najgorsza!