wtorek, 25 października 2016

Sukienka.

Kiedyś to ja byłam laska.
A przynajmniej wtedy tak mi się wydawało.
Tips, tapir, mini, bufet na widocznym miejscu...
Serio.
Laska, że hej.

Potem zaczęłam pracować...
Tapir zamieniłam na gładki kok na karku, a bufet schowałam za guzikami białej koszuli, zapiętymi pod samą brodę.

Potem zaszłam w ciążę...
Zrzuciłam szpilki!
Zlikwidowałam spodnie na kant!
A żelazko wysłałam na długi urlop.

Czas pierwszej ciąży, pod względem modowym pomińmy...
Najlepiej aż do pierwszych urodzin mojego syna. To mniej więcej wtedy pożegnałam dwunasty, zupełnie nieproszony kilogram, a przywitałam zgrabną łydkę i jędrny pośladek.
Wtedy też poznałam dresówkę...
Ta stała się moją najlepszą przyjaciółką na kilka kolejnych lat.
A wraz z nią powszechnie znany fason oversize, czytaj po polsku - wór.
Wór kochałam rano, wieczór, we dnie, w nocy...
W worze można się schować.
W worze ukryć można fałdki, wzdęcie wieczorne, pośladek nieidealny ...
Worem przykryć można kobiecość.
Wór jest najlepszym przyjacielem każdej matki...
Przyjacielem, ba! Kochankiem niemal! Psychoterapeutą...
Bo jakiż on wygodny.
Praktyczny...

I tak też żyliśmy z worem długo i szczęśliwie...

Aż do wczoraj.
Bo wczoraj poczułam nagle, że w końcu czas się rozstać.
Dosyć mam!
I mówię stanowczo NIE!
Dosyć mam pozostawania ścierą w ścierze.
Tak.
Półtora prawie roku jestem ścierką dosłownie. Ścierką z pawiem na ramieniu, gilem na piersi i papką warzywną na rękawie.
Dosyć!

Kupię sobie sukienkę.
Nie będzie opięta. Wulgarna broń Boże. Mój wiek, zwis pod kręgosłupem i status rodzinny zwyczajnie mnie do tego nie predestynują...
Nie będzie też matczyna.
Będzie za to kobieca.
I koniecznie NIE DRESOWA ;-)

czwartek, 20 października 2016

Samotność matki.

Dzisiaj zacznę od parkietu.
Otóż latem postanowiłam, że nadeszła najwyższa pora, żeby go odnowić.
Odnawianie parkietu to wyprowadzka na kilka dni. Zgraliśmy więc całą akcję z wyjazdem teściów.
Taka wymiana barterowa - my mamy dach nad głową, teściowie opiekę nad domem. Do teściów przyjechała na ten czas także babcia mojego męża...
Tyle byłoby słów wyjaśniających.

Bo głównie chciałam się z Wami podzielić pewną refleksją...
Otóż przez ten coś ponad tydzień, miałam możliwość posmakować, jak to jest żyć w "domu pokoleniowym"...
Było cudownie...
Miałam z kim rano zjeść śniadanie, w południe z kim napić się kawki. I pogadać o codzienności, zwyczajnie.
I zgrzeszyć przy serniczku można było w końcu ze wspólniczką...
I malucha z kim zostawić, żeby z toalety skorzystać. W samotności...
Takie zwykłe , małe rzeczy... A sprawiały, że codzienność smakowała zupełnie inaczej.
Bo jakże cudownie  mieć poczucie, że stale ktoś z Tobą jest.
Tylko tyle.
Jest.

Teraz, gdy pogoda przygnębia, a słota i gil szeroko się ściele i skutecznie w domu udupia, wspominam ten przyjemny czas z babcią mojego męża jeszcze częściej...
Hehhh, a to dopiero początek trudnego czasu...
Sześć miesięcy - ostatnio naliczyła moja kumpelka. Pół roku trwa u nas zimna aura.
Pół roku dni przeplatanych deszczem, pół roku gili, pół roku krótkich, szarych dni.

Ale, ale. Żeby nie było, że zrobiło się smętnie i depresyjnie, to ja chciałam zaprotestować! Otóż ja planuje się nie poddawać.
Do ludzi! Do ludzi trzeba wychodzić!
Do dorosłych ludzi...
Żeby zwyczajnie na łeb nie dostać.
Dlatego apeluję i do Ciebie!
Jeśli dopada Cię samotność i dla odmiany masz ochotę pogadać z kimś dorosłym ;-), a mieszkasz w Zielonej Górze lub okolicach, to zwyczajnie napisz! Z przyjemnością zgrzeszę z Tobą przy serniku...
Albo torcie...
A co!
A i dzieciaki się pobawią...
Buźka!