piątek, 26 kwietnia 2013

Lista.

Kiedy jako dziewczynka wyjeżdżałam na kolonię, zawsze robiłam listę. Lista mast tejk musiała być długa i skrupulatnie przygotowana. Wszystko było rozpisane osobno, mniej więcej tak:
4 pary spodni długich ( 2 pary dżinsów, białe, zielone)
3 spódniczki,
10 par skarpetek,
sandały czerwone, adidasy białe z materiału,
pinceta,
lusterko,
jasiu,
łokmen...
i tak dalej przez całą stronę A4 kratka w kratkę...
Tak silna była potrzeba kontroli...
A i tak ZAWSZE mniej więcej po trzydziestu przejechanych kilometrach, kolejno zaczynały przypominać się kolejni zapomnieni...

Potem, gdy zaczęłam wyjeżdżać z moim mężem, jeszcze wtedy niedoszłym, trochę wyluzowałam. List nie było, bo mąż uświadomił mi prawdę dotąd nieodkrytą, że tam też są sklepy, i zawsze można dokupić coś, co jest niezbędne, a czego się akurat zapomniało, na przykład golarkę do nóg...
Jednak potrzeba kontroli objawiała się i tak, tyle tylko, że  w nieco inny sposób.
Zawsze musiałam być "prosto od fryzjera", no bo jak z odrostem jechać? Zawsze musiały być świeżo zrobione paznokcie, złuszczone pięty, ogolone...Wszystko...Wyregulowane brwi i zrobiona henna. Buciki wyczyszczone, spodenki, kurteczka świeżo wyprane, pachnące...
No, i wówczas mogłam spokojnie jechać. Z tym że spokojnie zawsze było prawie...

Natomiast gdy pojawił się dzidziuś...
A wyjeżdżać intensywnie zaczęliśmy już gdy skończył pięć miesięcy...
Wówczas zawładnął mną prawdziwy kontrolny demon.
Przeżywany horror połączony był z permanentnym lękiem, że czegoś na pewno zapomnimy.
I nie pomagały już argumenty, że tam też jest sklep.
Bo co z tego, że tam jest sklep, skoro na bank nie będzie tam Jego ulubionego smoczka! Ulubionego kocyka! Kubeczka! Czy tej akurat czapeczki!
O dziwo list nie tworzyłam, chyba nawet zapomniałam, że jest takie ułatwienie.
Pakowałam nas w totalnym chaosie i stresie, który zawsze apogeum swoje miał w momencie, gdy wsiadaliśmy już do auta. Oboje naburmuszeni. Milczący.
Ja obrażona, bo "Jak zwykle cały ciężar pakowania spadł na mnie... A do tego nie zdążyłam nawet umyć włosów ani ogolić nóg...". Mniej więcej w połowie drogi stres opadał, foch mijał, zaczynaliśmy normalnie rozmawiać i cieszyć się wizją naszego celu...

Teraz Nacio ma dwa lata.
Dziś wyjeżdżamy za granicę.
A wbrew pozorom poprzeczka wzrosła jeszcze bardziej...
Bo strach przed nieznanym kiełkujący już od paru dni opanował mnie totalnie. Najpierw ogrom przygotowań i pamiętań o wszystkim tak mną zawładnął, że w ogóle nie byłam w stanie zabrać się do przygotowań, bo nie wiedziałam od czego zacząć. Lista...lista... - krążyło maniakalnie po głowie, jako ostatnia deska ratunku i jedyne koło ratunkowe w całej tej przecież jakże tragicznej sytuacji :-)
Potem zadzwoniłam do kumpeli, z którą jedziemy - podwójnej mamy. pogadałyśmy, ponarzekałyśmy, usłyszałam kilka wskazówek i w końcu padło hasło - LISTA.

Zrobiłam ją. Zwięzła, ogólna, hasłowa. Dała poczucie bezpieczeństwa. Do tego stopnia, że zamiast teraz biegać z rozczapirzonymi włosami po chacie i wyzywać swego ukochanego od idiotów, siedzę w łóżeczku, siorbie kawkę i piszę do Was...
Nogi ogolone, pachy też, paznokcie wymalowane. Włosy nie świeżo od fryzjera, bo i po co?;-)

Także moi kochani, tym optymistycznym akcentem żegnam Was na dni kilka...Mam nadzieję jednak, że uda mi się być na łączach...


PS. Przejaw paniki przedwyjazdowej dopadł mnie jedynie wczoraj, gdy byliśmy na "niezbędnych zakupach". Określenie - niezbędne wymknęło się wówczas nieco spod kontroli... Bo gdy pakowałam do wózka czwarte opakowanie parówek, przysięgam czułam się, jakbyśmy szykowali się na wojnę... ;-)
Ale spokojnie, już się opanowałam. A przynajmniej tak mi się wydaje ;-)

czwartek, 25 kwietnia 2013

Miód na moje serce...



"Martuśko Droga! 
Może zauważyłaś, że zostawiłam komentarze gdzieniegdzie na Twoim blogu. Teraz muszę zostawić Ci coś większego. Otóż od zeszłego tygodnia, każdego dnia, czytałam Twoje zapiski. Przeczytałam od samego początku do końca. Zaglądnęłam tu przez przypadek - ktoś z moich znajomych opublikował linka na FB. Zajrzałam i utonęłam. Przyznaję się, że podczytuję ukradkiem w pracy i to godzinami! Z żalem dotarłam do najnowszych wpisów, będę za tym czytaniem tęsknić, jak za dobrą książką kiedy się skończy. Tyle bym Ci chciała powiedzieć, co sobie myślałam i co czułam czytając. I podziw i zazdrość i wspólnotę taką duchową. Czasami wydawało mi się, że wyrywasz myśli i emocje prosto z mojego serca! Mam w głowie Twój obraz - naprawdę dobrej pisarki (uwielbiam Twój styl i język), super babki, wspaniałej żony, uroczej córki i siostry,a przede wszystkim przecudnej mamy. Wrażliwej, ciepłej, troskliwej... Kurczę chciałabym mieć własne wydawnictwo i drukować takie blogi jak Twój, żeby trafiały do innych mam i nie-mam :) 
Być może kiedyś się przypadkiem spotkamy, bo jesteśmy z jednego miasta. Naoglądałam się Waszych pięknych zdjęć, więc na pewno Cię rozpoznam i przysięgam, że podejdę i osobiście Ci tego bloga pogratuluję :) 
Ściskam i pozdrawiam - Również Mamuśka, również Martuśka, też z ZG i także po filologii polskiej ;)"

Takie słowa przelały się na mnie wczoraj z ekranu mojego telefonu, gdy sprawdzałam pocztę...
Przelały się na mnie, oblały mnie całą swoim ciepłem, serdecznością i szczerością...
Gdy skończyłam czytać, wzięłam głęboki oddech, a po głowie kołatała się tylko jedna myśl - co z tym zrobić? Co ze sobą zrobić? Usiąść? Przecież siedzę. Wstać? Pójść gdzieś? Gdzie? Zrobić salto?
Co zrobić z tą lawina emocji, wywołanych przez te słowa?
Po chwili oswoiłam się nieco i pojawiła się radość.
Radość, że dla kogoś jestem fajna.
Tak bardzo fajna jestem dla kogoś! Ja i moje pisanie, że sam, bez żadnego przymusu przeszedł ze mną całą moją drogę przez moje macierzyństwo do dziś...
Czuję się zaszczycona.

Z resztą wielokrotnie  tak się czuję, bo przecież cudownych, ciepłych komentarzy nie brakuje pod żadnym wpisem. Zawsze jestem za nie bardzo wdzięczna. Zawsze lejecie wówczas miód na moje serce i przez moment czuję, że chyba daję radę, że komuś się chce zatrzymać chwilę i kilka ciepłych słów zostawić.
I proszę, nie miejcie do mnie żalu, że Waszych komentarzy nie zmieściłam tutaj, w osobnym wpisie. Cenię je sobie wszystkie baaardzo. Naprawdę!

Ten komentarz chciałam pokazać osobno, po to aby podzielić się z Wami moimi emocjami. 
I ogromną radością, że jednak jestem coś warta. 
Radością z faktu, iż ilość ciepłych słów, komplementów i schlebiania powaliła mnie swoją ilością i zbombardowała totalnie.

Sama-mamo...
Strasznie Ci dziękuję...
Nie wiem, czy Ty sama sobie zdajesz sprawę ile dla takiej postrzelonej trzpiotki - kwoki, jak mnie większość postrzeg,a znaczą TAKIE słowa. Sądzę, że nie sobie zdajesz ;-P
Mam nadzieję, że kiedyś będzie nam dane się spotkać i pogadać przy latte z ogromną pianką...
Z pewnością będziemy miały o czym ;-P


poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Matka widzi więcej.

Mam wrażenie, że odkąd zostałam mamą, jakieś okropne bielmo spadło z moich oczu.
Ów proces zdrowienia rozpoczął się już w ciąży, a "matczyne widzenie" zaostrza się stale coraz bardziej.

Jako mama dostrzegłam w końcu jakie są priorytety w życiu.
Dostrzegłam w czym tkwi szczęście.
Mało tego - codziennie widzę te mieniące się iskierki szczęścia w drobnych codziennych sprawach.
We wspólnym porannym garowaniu w łóżku.
W całowaniu dziecięcego brzuszka podczas ubierania.
W zakupach na targowisku, gdzie marchewka smakuje prawdziwą marchewką, a pomidor pachnie prawdziwym pomidorem.
W bratkach wiosennych kupionych za złoty pięćdziesiąt.
W zapachu dziecięcych włosków.
W promyku słońca na twarzy.

I gdy pomyślę o tym, jak wyglądało moje życie dotychczas, żal mi siebie.
Co ja sobie właściwie wtedy myślałam?
Gdzie ja miałam głowę?!
Oczy?!

Ostatnio zadzwoniła do mnie przyjaciółka.
Późny poranek.
Przyjaciółka rozpoczęła drugi trymestr ciąży.
Po pierwszych kilku sekundach dowiedziałam się, że była na miejskim targu, kupiła sobie niemiecki płyn do płukania prania, więc będzie jej pachniało w całym domu...
Kupiła też wiosenne kwiatki od takiej biednej babuni, którą z radości wycałowała po starych dłoniach.

Gdy Ona pełna radości mówiła zaaferowana, ja uśmiechałam się w duchu, bo oto własnie byłam świadkiem, jak przyszła mama zaczyna widzieć więcej.

A jeszcze niedawno jej pierwsze słowa podczas każdej naszej rozmowy mówiły tylko o tym, jak jest ciężko w pracy. Że w pracy dyrektorka znowu kazała... Że ona już się nie wyrabia... Że ile można... Że ona chyba w końcu się wykończy...
Praca. Praca. Praca.

Nie było Tej radości. Nie było "tego czegoś".

Ale gdy się zostaje matką, nie tylko widzi się inaczej pospolitą codzienność.
Inaczej widzi się także zło.
Więcej się go widzi.
Inaczej widzi się krzywdę.
Cierpienie widzi się na każdym praktycznie kroku.
W sytuacjach, których przez przed matczyny pęd, człowiek nawet nie zauważył.
Widzi się je w kasjerce w dyskoncie w niedzielne popołudnie.
W żebraku na parkingu.
W babuleńce, która sprzedaje kwiaty ze swojego ogródka i malutkie główki czosnku na targowisku po prostu, żeby przeżyć.
W dziadziusiu, który spaceruje w samotności i który co tydzień na tej samej mszy modli się, żeby Pan już go do siebie zabrał.
W innej matce, która w mroźny, wczesny poranek stoi z głębokim wózkiem na przystanku autobusowym.
Lub tej, która przed laty pochowała swoje niemowlę.
Ja widzę w niej cierpienie do dzisiaj.
Mimo, że tak skrzętnie je skrywa.

Jakiś czas temu byłam na pogrzebie.
No pogrzeb - ktoś by powiedział.
Przykra sprawa.
Szkoda zmarłej.
Mogła jeszcze pożyć.
Wieczny odpoczynek racz jej dać Panie.
Kaplica.
Miesięcznie tłumy żywych żegnają w niej tłumy zmarłych.
Stałam w tym tłumie.
Z różańcem w ręku, a łzy kapały mi po policzkach.
Bo widziałam...
Widziałam więcej, niż swój tylko żal.
Jako matka widziałam rozstanie.
Widziałam rozstanie matki z synem.
Dorosły, twardy facet żegnał swoją mamę.
Nie widziałam jego łez.
Widziałam zaciśnięte zęby.
Widziałam krwawiące serce.
Widziałam małego chłopca...
Widziałam, jak śmierć rozrywa najsilniejszą z możliwych więzi.
Więź matki z dzieckiem...
Widziałam.







czwartek, 18 kwietnia 2013

Jestem złaaaaaaaa! Mów mi ZOŁZA!

19:04.
Usiłuję wejść do domu. Z całym majdanem i wyjącym dwulatkiem, który powtarza z uporem maniaka - Dzieci! Dzieci! Dzieci! Łeeeeeee!
Torba na ramieniu jest wypełniona po brzegi. Waży chyba z sześćdziesiąt kilo.
Jak wielbłąd!
Czuję się jak pieprz.....y wielbłąd!
Cholera jasna!
A pęcherz zaraz mi pęknie.
Kiedy to ja ostatni raz w ogóle...?
Nie no, żeby nie mieć czasu na siku?!
Wtaczamy się do domu.
A Ten leży.
No tak. Wrócił i leży. Niektórzy to sobie poleżą.
Cholera jasna.
Za pół godziny mamy wyjść na rowery, a Ten leży.
Jasne.
- Zdejmij mu buty na wycieraczce. I tam wysyp piasek!
Zdejmuje. Wysypuje.
Ja zdejmuję swoje. Resztki piachu wysypują się na podłogę.
Ubieram klapki. Idę do kuchni.

F....ck!
Jaki tu syf. Nie, no zwariuję! Nie mógł pochować do zmywarki nawet!
Oczywiście, że nie mógł!
Musiał sobie poleżeć.
Po pracy!
A ja?! Kiedy to ja sobie poleżę po pracy?!
Bo nie przypominam sobie, czy w ogóle leżałam kiedyś po pracy.
Na bank nie!
Chowam naczynia do zmywarki, wycieram blaty.

Idę do łazienki.
Siadam na sedes.
Ja pier......le! Ten to zawsze musi nawciskać do tego kosza, tak że się wysypuje. Jeszcze rano się nie wysypywało, ale wystarczy, że naupychał swoje wielgachne spodnie i dwa wielgachne tiszerty i już miejsca nie ma. Musiało TO takie wielkie urosnąć?!
Wychodzę.
Pod nogami czuję chrzęszczenie.
Nie nawidzę tego!
Piach pod stopami, w domu doprowadza mnie do pasji!
Cztery kroki później czuję, że zaraz TRAFI MNIE SZLAG.
Pieprz.....na piaskownica!
Nie pójdziemy tam już.
NIGDY! Nie nawidzę jej!
Nie dość, że Synu przez nią i te wszystkie dzieci i cały ten cholerny plac zabaw rozbestwił się jak dziki wół...
Nie dość, że człowiek umiera tam z nudów, bo ile można siedzieć i robić cholerne babki...
To jeszcze potem ta wszechogarniająca masakra piaskowa w domu.
Nie! Nie pójdziemy i już!
Wyjmuję odkurzacz.
A Ten - leży.
Oczywiście, że leży.
Po pracy przecież jest!
Wduszam przycisk.
Odkurzacz zaczyna wyć.
A ja - nerwowo odurzać.
Nie zdążę no!
Teść ma przyjść do małego za siedem minut, a tu taki sajgon. Chyba umrę ze wstydu.
Nie no zaraz eksploduję.
Przysięgam, że wystrzelę w kosmos i rozpadnę się na milion kawałków.
Ciągnę z impetem za rurę, aby odkurzacz się przesunął.
Synu najeżdża nań swoim dużym autem. Zaciskam zęby i posyłam mu ostrzegawcze spojrzenie.
Nie, mamusia nie będzie się teraz bawić.
Mamusia jest złaaaaaaaaaaaa!
Kończę.
Chowam odkurzacz.
Wchodzę do sypialni.
Mały pokłada się na łóżku.
A co to tutaj...?
F......ck!
Wraaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!
Piach!
Cała tona piachu, którą mój pierworodny wytrzepał z kieszeni i innych zakamarków w spodniach.
Nosz ku..............!
Wyjmuję odkurzacz.
Ciągnę do sypialni.
Odkurzam z zaciśniętymi zębami.
Chowam odkurzacz.
Wchodzi dziadek.
Uffffff. Zdążyłam.
Wychodzimy.
Milczę.
Wchodzimy do auta.
Milczę.
Ruszamy.
- I co teraz tak milczeć będziesz?
Milczę.
- Haloooooo.
- Tak. Będę milczeć bo jestem zła!
- Dlaczego?
- Proszę Cię. Najlepiej się do mnie w ogóle nie odzywaj.
Wchodzimy do fitness klubu.
Biorę kluczyk od szatni. przebieram się. O, dziewczyny już są.
Wsiadam na rower...
On z tyłu. Widzę go w lustrze. Leniwiec piep.......ny.
Startujemy....


Wychodzimy z klubu.
- Kochanie ale byłeś dzielny. Tylko nie możesz tak unosić ramion podczas jazdy. Musisz się prostować, bo będą bolały Cię plecy.
Nie bolą Cię? Kupiłam dzisiaj taki dobry chlebek, wiesz? Taki prawdziwy, na zakwasie. Specjalnie dla Ciebie...



wtorek, 16 kwietnia 2013

Rozstanie.

Nie cierpię rozstań.
Rozstań z ludźmi...
Z miejscami...
Kiedy byłam małą dziewczynką, każdy powrót z kolonii do domu łączył się z emocjonalnym dramatem.
Trzeba było nagle pożegnać tak cudowne, radosne miejsce, w którym spędziło się tyle niezapomnianych chwil.
Pożegnać wolność i niezależność od rodziców.
Pożegnać świetnym znajomych.
Wakacyjną miłość.
Do dziś widzę we wspomnieniu te scenę, gdy dzieciaki z kolonii z innego miasta żegnają nas. Machają do odjeżdżającego autokaru.
Przez mniej więcej połowę sześciogodzinnej podróży powrotnej chlipało się z koleżankami na tyle autokaru.
A obrazy nieznanych miast migały za szybą.
Potem z zapuchniętymi oczami witało się rodziców.
A mama w ogóle nie mogła zrozumieć o co tyle płaczu...

Do dobrego człowiek szybko się przyzwyczaja, a gdy trzeba to pożegnać...
Czasami ból jest nie do zniesienia.
Wtedy trzeba znaleźć jakieś pocieszenie.
Po powrocie z kolonii pocieszeniem było, że na podwórku czekają koleżanki...
Że do końca wakacji został jeszcze cały miesiąc...
Że za rok też się pojedzie...

Wybrałam się ostatnio do sklepu z akcesoriami dla dzieci. Zamawiałam w końcu wózek - parasolkę. Trzeba było chwilę poczekać. Oparłam się o wysoką ladę. Na wprost na półkach poustawiane były laktatory.
W głowie zaczęły przebłyskiwać kolejno obrazy.
Nabrzmiałe mlekiem, twarde jak kamień piersi...
Niemowlęcy pyszczek na oślep usiłujący uchwycić sutek...
"Tamto" cmokanie...
Niepowtarzalne uczucie gdy piersi nagle silnie nabierają mleka, bo "sygnalizują", że już czas nakarmić maluszka.
Maluszka...

A Nacio wcale już maluszkiem nie jest...
Jeszcze do niedawna był...
Ale teraz...
Nie mam już wątpliwości.
Ostatnio staliśmy w kolejce w kawiarni.
Podszedł chłopiec.
Nacio go ciach za rączkę i "Sieść" - do niego rzecze.
Chłopiec - starszy - zaskoczony.
Jak masz na imię? - pyta chłopczyk.
A Synciu - Nacio! - odpowiada z dumą,bez namysłu...

F......ck!
Duży już jest! No normalnie duże dziecko takie.
I ta stópka mała, co ją od lat dwóch codziennie przy ubieraniu całuję, już nie taka mała...
A ja...
A ja kocham go  z całą tą jego dużością i samodzielnością, ale...
Tak strasznie tęsknię za "tamtym" niemowlęcym czasem...
I pożegnać To tak strasznie trudno.

Tak strasznie trudno, że nawet gdy myśl wymiany zdjęcia profilowego na blogu do głowy przychodzi...
Boli...
I wszystkie komórki w ciele wołają  - Nieeeeeee!
A jednak.
Rozstawać się też trzeba umieć...
Dlatego zdjęcie zmienione.
A ostatni niemowlęcy kosmyk-loczek, który tak długo na główce mojego chłopca przemycałam, został wczoraj bezpowrotnie obcięty...

Znacznie łatwiej się zdobyć, gdy jest w zanadrzu pocieszenie...
Ta pozytywna, budująca myśl, że przecież mamą niemowlaczka znów mogę za czas jakiś być...




niedziela, 14 kwietnia 2013

Trampki poszukiwane...


Potrzebujemy fajne, miękkie i lekkie trampeczki dla naszego przystojniaka.
Normalnie to nie problem.
Poszuka się...
Pochodzi się...
I w końcu coś tam wpadnie w oko.
Ale teraz na "w końcu" czasu nie mamy".
Wyjazd przed nami.
A w sklepach chwilowa kicha.
Stąd mój apel.
Czekam na linki...;-)

czwartek, 11 kwietnia 2013

Bąk.

Jakiś czas temu, czytając książkę Wyznania upiornej mamuśki, opisującą mamowe zmagania, natknęłam się na fragment o efektywnym fotografowaniu małego dziecka.
Autorka opisywała zmagania z uchwyceniem swych jakże energetycznych dzieciaków.
Uchwyceniem tak, aby po pierwsze zdjęcie nie było rozmazane z powodu ruchu, po drugie - dziecięce buzie  ładnie się do mamusi uśmiechały.
W brew pozorom osiągnąć etap pierwszy, wcale nie jest tak trudno.
Natomiast z drugim, które stanowi podstawę cudownego, rozbrajającego zdjęcia, bywa nieco gorzej gorzej.

No bo  jak nakłonić dziecko, zwłaszcza małe, żeby spojrzało w obiektyw i do tego się uśmiechnęło...?

Otóż, bąkiem!
Tak!
Nie ma nic bardziej zabawnego dla dziecięcego umysłu, niż przywołanie bąka! Nie wiem, dlaczego tak jest i skąd się bierze taka radość wrodzona z tej akurat czynności fizjologicznej. W żadnej literaturze "dzieciowej" wątku tego szerzej nie rozwinięto...

Bąk z dupki rodem być musi.
Najłatwiej go udać i odegrać scenę pod tytułem "Kto puścił bąka".
Tutaj matka musi wykazać się talentem aktorskim...
A także odwagą cywilną...
I silnym sfokusowaniem na cel - zdjęcie.
Zwłaszcza gdy takowe powstać ma w miejscu publicznym...









Mnie pierdzenie jakoś poszło...
Gorzej było z zatrzymaniem rumburaka choć na chwilę.
Przez to ostrość poległa... 




sobota, 6 kwietnia 2013

Żeby tak mieć żonę...



Odwiedziłyśmy niedawno z moją siostrą naszą bliską koleżankę.
Cuuudowna jest...
Mama dwójki dzieciaczków, w tym miesięcznego chłopczyka.
Dom pachniał "pieczonym".
Nie zdążyłyśmy usiąść, a już na stole czekały na nas "kieszonki z ciasta francuskiego".
Pyyyyyszne!
Od razu babskie pitu pitu. Z czego, jak, gdzie... A pomidorki suszone, że najlepsze takie i takie... A że sałatka z rukoli taka pyszna. A jaka? A z pestkami dyni i szynką...

I taka była cudna w tym opowiadaniu ta koleżanka.
Taka energetyczna...
No wiecie, taka że słuchasz i od razu też tak chcesz.

I wtedy padło spontaniczne pytanie, czy nie chciałaby być moją żoną?
Buhahahaha, ale się rozchichrałyśmy. Wszystkie trzy.

Wróciłam do domu. Zrobiłam obiad. Mielone. Bo bardzo lubi. Zjedliśmy. Ubrałam Syncia.
Zapakowałam w wózek.
Bożesz, jak ciężko się go pcha jakoś.
Utył tak, czy co?;-)
W trakcie potrajkotałam przez telefon z przyjaciółką.
Ufff, po dwudziestu minutach szybkiego marszu, doszliśmy do marketu.
Zrobiłam zakupy.
Zabachutałam Małego i z powrotem.
Dotarliśmy do domu.
Kurczę, jednak kawałek jest...
Dobra, wszyscy jesteśmy. Synek, zakupy...
I ja.
Rozbieranie.

Kuchnia.
W co tu ręce włożyć. Dobrze, może zacznę od tych klopsików, co planowałam, przy okazji mielonych ugotować.
Klopsiki bulgocą.
No to teraz naczynia.
Sterta urosła potężna.
Chowając coś do lodówki doszłam do wniosku, że chyba najwyższa pora, żeby wyrzucić świąteczne resztki.
Przy tej okazji spadł mi sos pomidorowy i przyjął postać  malowniczej plamy na podłodze.
Trudno, trzeba umyć.
I kiedy tak szorowałam podłogę, znów wróciła ta myśl: jak cudnie byłoby mieć żonę.
Żonę, co o wszystkim pamięta.
Żonę co zrobi pranie, zapanuje nad porannym nieporządkiem.
Żonę co uprzątnie resztki z lodówki.
Żonę, co ugotuje obiadek...
Pyszne kieszonki takie.
Własnie dla mnie.
Żonę co umyje wyciskacz do czosnku, bo przecież nikt tego nie lubi.
Żonę co widzi, więcej niż inni...
Że podłoga już brudna, że pies głodny, że z kosza na pranie się wysypuje, że kwiaty podsychają, że pod komoda też odkurzyć trzeba, że toaleta woła o wyczyszczenie i zlew też, że dziecku koza sucha w nosie furkocze, w uszach miodek się zebrał, a dziecięcy paznokieć co najmniej już nie wyjściowy...

Hehhhhhhhhhh.
Wypłukałam szmatę.
Wykręciłam.
I dalej wycieram.
A myśli płyną...
Że jak żona to i mąż...
A więc, to ja bym tym mężem być miała.
I po bułki świeże rano, przed pracą biegać. I do piwnicy schodzić, żeby znosić i wynosić. I zakupy z auta targać. I z psem kilka razy dziennie, deszcz, czy nie deszcz wychodzić...
I gdy się czegoś ze sklepu zapomni, na jednej nodze lecieć...
I śmieci, przeładowane czasem na maksa wynosić...
I przy przeprowadzkach dźwigać.
I przy remontach domowych tyrać, meble skręcać, kontakty montować i żyrandole, choć taki strach...
I zrzędzenia wysłuchiwać...
I martwić się i kombinować stale skąd tę kaskę do domu przynieść, żeby było na chlebek, szyneczkę, pieluszki, ciuszki i inne niezbędne dziecku memu i żonie rzeczy... I język trzymać za zębami, gdy butów kolejna para się pojawi...

Hehhhhhhhhhh.
Wypłukałam szmatę.
Wykręciłam.
Powiesiłam.
I zabrałam się za te kieszonki z ciasta francuskiego dla mojego kochanego męża...
Na pewno będą mu smakowały ;-P


środa, 3 kwietnia 2013

Pomidorówka z ziemniakami.

Odkąd zdarza mi się wybyć z domu w celach zarobkowych, memu mężowi zdarza się popełnić zupę.
Faceci są genialni.
Na prawdę!
Wystarczy ich dobrze zaprogramować.
Wówczas są do rany przyłóż.
Tylko wszystko jak chłop krowie na rowie trzeba.

Bo inaczej, w porannej torbie z zakupami zamiast dwóch "Activii Owsianek", znajdziesz otręby owsiane i dwie Activie naturalne, na przykład...

Ale wróćmy do zupy.

Mój mąż gotuje świetne zupy.
Gotuje je po uprzednim zaprogramowaniu, oczywiście.
"Weźmiesz jedno udko z lodówki, trzy marchewki, pół selera, por, piertuszkę itd...
Marchewkę obierzesz i pokroisz w kostkę, pietruszkę obierzesz i...itd...
Ugotujesz makaron kolanka ten z dolnej szuflady, Lubelli...
Wsypiesz do wrzącej, osolonej wody...
I tak dalej, i tak dalej.

Zupa wychodzi znakomita!
Dokładnie taka, jaką lubię...

Problem pojawia się jedynie w dwóch przypadkach.
Jeden -  wyrazisz się za mało precyzyjnie.
Dwa - Mąż słuchając instrukcji, przez moment straci łączność ze światem zewnętrznym.

Wówczas, zjesz na obiad pomidorówkę z ziemniakami.
Tak jak ja dzisiaj.
I powiadam Wam, iście skrajnych doznaje się wówczas emocji... ;-)