niedziela, 22 czerwca 2014

Pożegnania.

Na początek ma coś dla Was.
Odkryłam niedawno.
Uwielbiam.
Klik ;-)



- Dzień dobry. - rzuciłam około ósmej rano wchodząc do naszego spożywczaka tak, aby na nikogo nie patrzeć. Tak aby nikt nie zauważył zaspanych oczu, odbitej na policzku poduszki i nieumytych zębów.
- Dzień doooobry. Jaaaaka pani opalona! Gdzie Pani była na urlopie? - zapytała śliczna ekspedientka w moim wieku, z radosną ciekawością wpatrując się swymi czarnymi oczami w moją zaspaną twarz. - z tajnego planu przemknięcia niezauważoną po bułki nici.

Kiedy byłam nastolatką mama zaczęła wysyłać mnie i moją młodszą siostrę na kolonie. To były czasy, kiedy zakłady pracy fundowały swoim pracownikom i ich rodzinom wczasy pod gruszą. Mama dopłacała niewielką część, a my dzięki temu z dziką radością jeździłyśmy rok w rok do mojej pełnoletności.
Uwielbiałam te wyjazdy. Człowiek dostawał kieszonkowe, którym mógł dysponować. Własne pieniądze. Niewiele ich było, ale jednak dawały możliwość decydowania o sobie. Pozostawiało się w tyle ciasne mieszkanie, rodziców z ich przykazami, brak przyjaciół, smutki codzienności.
Przede mną była...
Wolność.

Scenariusz powrotu z takiego wyjazdu zawsze następował ten sam.
Jeszcze na miejscu żegnaliśmy grupy z innych miast, sowicie je opłakując. Ściskając w ręku pamiątkowe kartki z wpisami, żegnaliśmy swe wakacyjne przyjaźnie, miłości.
Będziemy pisać.
Dzwonić musimy.
Często.
Jak najczęściej.

Cała podróż zalana była łzami, które wysychały na policzkach tylko wtedy, gdy przysypiałam.
Tak mi było żal.
Że to już koniec.
Beztroski.
Koniec wolności.

Kiedy mijaliśmy tablicę witającą w naszym mieście, w gardle ściskało jeszcze bardziej.
Nienawidziłam jej.

Na parkingu witali nas stęsknieni rodzice.
Cieszyłam się, że ich widzę. Kochałam ich przecież.
Tylko, że ... Oni nic nie rozumieli.
Nie należeli do tamtego świata.
Mama nigdy nie potrafiła pojąć dlaczego jestem taka smutna przez kolejnych kilka dni.
Nie wiedziała, że...
Tak trudno było mi pożegnać te wszystkie cudowne emocje, które przez dwa tygodnie zdążyłam zgromadzić w swoim sercu.

Teraz jestem matką. Dorosłą kobietą z cellulitem na pupie, zwisami tu i ówdzie, kurze łapy też mnie już dosięgnęły. Na urlop wysyłam się sama. Od wielu lat.
Po raz drugi wybrałam się na wyjazd mamowo - dzieciowy. Tym razem było nas czworo.
Dwie mamy.
I dwóch chłopców. Trzyletnich.
A jakby piętnastu.
Wyjazd skrupulatnie zaplanowany już w marcu.
Wybrane miejsce. Z szeroką plażą. Malownicze.
Zarezerwowany apartament.
Wygodny.
Potem odliczanie.
Maile przypominające, że to już tylko miesiąc.
Tydzień...
Tak bardzo na to czekałam.
Tak bardzo tego potrzebowałam.
Żeby zwolnić.
Zatrzymać się.
Przemyśleć swoją rzeczywistość.
Siebie.
Nasycić się swoim dzieckiem.

Kiedy znalazłam się już na miejscu, wpadłam w jakiś dziwny trans.
Łapałam każdy dzień każdą godzinę. Chapałam je jak pies pyskiem wodę chapie z węża ogrodowego. Nawet na chwilę nie opuszczało mnie uczucie uciekającego przez palce czasu.
To już kolejny wieczór.
To już kolejny ranek.
Kolejny obiad.
Kolejny dzień.
Jeszcze tylko dziesięć dni.
Jeszcze tylko pięć.
Dwa...
Mnóstwo fotografowałam.

Mniej więcej w połowie zaczęłam łapać równowagę.
Przestałam myśleć o przyszłości...

Dużo spacerowaliśmy.
Razem robiłyśmy zakupy.
Gotowałyśmy.
Plażowałyśmy z naszymi dzieciakami.
Rozwiązałyśmy chyba z tysiąc chłopięcych sporów.
Wytarłyśmy setki dziecięcych łez i umorusanych buź.
Zjadłyśmy...
Zjadłyśmy duuużo lodów.
I wypiłyśmy mnóstwo wspólnych kaw.
Cały czas rozmawiając.
Temat nigdy się nie kończył.


Niestety nie nasyciłam się.
Nie zdążyłam.
Moją towarzyszkę - cudowną mamę - fantastyczną powierniczkę, z którą jak sądzę zbudowałyśmy eteryczną, ale bardzo silną więź, żegnałam ocierając łzę z policzka.
Już dawno mi się to nie zdarzało.
Ostatnio paręnaście lat temu.

Ona wyjeżdżała pierwsza.
Płakałam jeszcze dłuższą chwilę.
Po kryjomu.
Żeby Syn nie zobaczył.
Bo jak to Matka taka zapłakana.

Kiedy wychodziłam ostatni raz z naszego mieszkania, opłakałam każdy kąt.
Każdy, w którym widziałam nasze beztroskie chwile.
Niby cztery ściany tylko.
Ale jakie wyjątkowe.
To w tych czterech ścianach znów poczułam.
Wolność.
Uwolniona od pośpiechu.
Od toksycznych znajomości.
Od obowiązków.
Od wymykającej się z rąk rzeczywistości.
Maski na twarzy.
Od siebie.

Przekluczając zamek w drzwiach starłam z policzka ostatnią łzę.

Kiedy mijaliśmy tablicę naszego miasta.
Tę samą co niegdyś.
Uśmiechnęłam się do siebie w duchu.
Wariatko.
Weź się w garść szalona.
Przecież masz obok siebie swojego kochanego męża. SYNKA.
Reszta zależy tylko od Ciebie.

Weszłam do naszego mieszkania.
Jakie ono piękne!
Gdy tak człowiek nabierze dystansu.
Może i skromne.
Ale jakie piękne.
Takie moje!
Będzie dobrze.
Będzie dobrze.
Tylko nie daj się znów zwariować.
Nie daj się ponieść rzeczywistości, tylko sama złap za ster.
Przestań żyć w niedoczasie. (zob."Trochę większy poniedziałek" Katarzyny Grocholi)
Będzie dobrze.

I było.
Do momentu, kiedy po parunastu minutach zawisłam nad muszlą klozetową, namiętnie ją szorując, z szaloną wściekłością przeklinając w myślach mego zacnego męża, który wysprzątał na nasz przyjazd przecież CAŁY dom, tylko o łazience zapomniał.

Nie dam się ponieść!
Nie dam się.
Ale brudnych muszli klozetowych nie cierpię.






11 komentarzy:

  1. Czesc Marta, czytam Twojego bloga od dawna, muszę się komuś wygadać, przelać to co aktualnie czuję... Wróciłam do pracy z urlopu macierzyńskiego 3 miesiące temu, w tym czasie zmieniłam pracę- jest strasznie ciężko, nowe środowisko ale nie narzekam, bo można powiedzieć jest to branża o której marzyłam. I na tym moja radość się kończy- w domu jest na prawdę kiepsko, co chwilę słyszę że mąż ma dosyć zamieniania się w pracy na późniejsze godziny pracy- bo synek nam często chorował. Ja niestety takiej możliwości nie miałam- nie mam systemu zmianowego i takiej elastyczności. Przykro mi to słyszęć ze ja w tym kierunku nic nie robię- chociaż gimnastykuję się jak mogę by uyskać pomoc od rodziny w kwestii opieki gdy mały nie może iść do żłobka. Kiedyś wszystko było ok obiad podany, posprzątane, takie życie męzowi odpowiadało. Nie usłyszałam nigdy z jego ust komplementu ani nawet życzeń na mój pierwszy dzień matki w życiu. Wybacz formę, błędy ale piszę zalana łzami. Mój mąż wesoły, dusza towarzystwa, kreatywny a tu taki cios za ciosem. Staram się jak mogę w nowej pracy by przejść pozytywnie okres próbny, a w domu wieczna nerwówka. Dla mnie dzien za dniem to jakiś koszmar, nigdzie nawet razem nie wyjdziemy żeby poczuć że weekend jest inny od każdego zwykłego dnia tygodnia. Pozdrawiam i czekam z niecierpliwością na kolejne posty- przynajmniej moje myśli na chwilę odpoczną od codziennośc. Twoja imienniczka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jejku... Tak sobie myślę i nie przychodzi mi nic sensownego, co mogłabym Ci napisać Martuś. Rozumiem Cię dokładnie i współczuję bardzo. Musisz być teraz bardzo dzielna, żeby to przetrwać. Wszystko, co złe w końcu mija. Tego się trzymaj. A jeśli chodzi o męża... Związki często przechodzą wzloty i upadki. Każdy upadek uczy. Jednego jestem pewna. Jeśli z kimś, kto jest dla Ciebie przykry zaczniesz walczyć,a do tego jego bronią, czyli złem, z pewnością nic nie wskórasz. W takich sytuacjach trzeba dużo pokory, cierpliwości i mądrych rozmów. Krótkich i rzeczowych, faceci nie lubią kazań:-P Nie wiem, czy wierzysz w Boga, ale mnie zawsze pomagał różaniec...w intencji tej osoby. Trzymaj się kochana i pisz zawsze, kiedy będzie Ci źle:-)

      Usuń
  2. Taaaaak, nic mnie tak nie mierzi jak brudny kibelek i zachlapany pastą do zębów zlew :(
    Rozumiem.
    Łączę się w bólu.
    A opalona jesteś przepięknie.
    Nacio zresztą też!
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. Tak sie nie mogłam doczekać kolejnego wpisu! Mam nadzieję, że foteczki z pobytu nad morzem jeszcze dodasz:)) Też jeździłam na kolonie, też była ta radość, szczęście, nowe znajomości..a potem łzy rozstania. Nienawidziłam drogi powrotnej i pierwszych dni po przyjezdzie, byłam taka rozbita..( A teraz jako dorosła też staram się co roku jezdzic nad nasze polskie kochane morze- uwielbiam je! Mimo, że lat juz nie mam 10..to czuję tą radość i szczescie, móc pojechać nad morze. Dla mnie jest tam magicznie - wszystkie smutki i zmartwienia znikają, czuję wolność, swobodę i nieopisaną radość:) Ale też codziennie odliczam, że jeszcze 10, 5 dni, jeszcze 2, o już kolejny wieczór itp. Staram się łapać chwile, cieszyć drobnostkami, doceniać dosłownie wszystko, ale chciałabym jeszcze móc żyć tu i teraz, wyłączając całowicie "oo już minęło" i "hmm co to będzie jutro". Kiedyś będąc na mszy zdarzyło mi się usłyszeć bardzo mądre kazanie:) Ksiądz tłumaczył, że ludzie wstając rano myślą już o tym, że zaraz jadą do pracy, jadąc do pracy myślę już o pracy, będąc w pracy o drodze do domu, a w drodze do domu o tym co w tym domu będzie:) I tłumaczył żyjmy tu i teraz, bo żyjemy zazwyczaj w przyszłości:) Staram się tak robić, ale jest to niezwykle trudne..:)
    Pozdrawiam,
    Iwona:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Piękne to co piszesz Iwonko. I trafione w sam punkt. Ja właśnie wpadłam w taką pułapkę - życie w przyszłości. Przez to stale omijała mnie teraźniejszość. Strasznie to trudne uspokoić to wszystko i wyważyć. Jednak niezmiennie do tego dążę.
      PS. Mnie również brakowało tego mojego bazgrania;-)

      Usuń
  4. Świetny kawałek. Uwielbiam Florence ;) A ta książka od 3 miesięcy czeka u mnie na półce na swoją kolej :) Wyjazdu i tych wszystkich emocji aż zazdroszczę. Dobrze tak się przenieść w inny wymiar własnego ducha.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Książka dobra na lato. Dobra na ukojenie siebie.
      PS. Pięknie to nazwałaś - inny wymiar własnego ducha. Trafione w punkt.

      Usuń
  5. Kochana na twojego bloga wpadłam przypadkiem, kiedy to przykuta do łózka leżałam zalana falami słodkich mdłości szukając promyku instynktu macierzyństwa... no bo wszystko planowane, przemyślane, bardzo chciane....i kiedy to maleństwo zaczęło dawać znać o sobie rewolucją w moim organizmie... przyszło zwątpienie , że wcale nie jest tak pięknie jak piszą , że 4 łyżki kisielu to sukces a ja myślałam, że umrę... uczyłam się od ciebie tej miłości, radości i szaleńczych emocji które towarzyszą ci każdego dnia... Dziś odliczam dni- 38 tydzień zaczęłam i myślę że to wszystko przyjdzie wraz z pierwszym dotykiem, spojrzeniem .... Dziękuję :*
    Marta

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Martusiu! Nawet nie wiesz, ile radości sprawił mi Twój komentarz. Taki mi z tym dobrze:-D Bo przecież nie ma nic lepszego, jak nieść światło :-) Zwłaszcza w tak wyjątkowej sprawie. Ja już wraz z powiększaniem się swoich rozmiarów :-) kochałam swojego dzidziusia coraz bardziej. Po porodzie...Zdziwiłam się. Miałam już tego małego człowieka, ale On taki trudny był. Cieszyłam się i zachwycalam, ale nie pokochałam tak na zabój, jak piszą. Prawdziwa miłość przyszła po kilku dniach. Najprawdziwsza. Szaleńcza. Dużo śpij po porodzie-taka moja rada. Niewyspanie budzi w nas najgorsze instynkty:-P Będzie cudownie. Bardzo ciężko, ale bajecznie. Powodzenia!:-*

      Usuń
  6. Mam tak samo z tymi pożegnaniami, jak wyjeżdżam z miejsca w którym byłam długo- opłakiwałam każdy kąt, za każdym razem:)

    OdpowiedzUsuń

Ten blog jest moją własnością i to ja decyduję, co chcę na nim zamieszczać, dlatego Twój komentarz zostanie opublikowany, jeśli nie zawiera obraźliwych treści.